poniedziałek, 4 września 2017

prof. Jacek Bartyzel: Polski ruch monarchistyczny - cz.3.

       Ideą monarchiczną należy zainteresować również duchowieństwo. Takie postawienie sprawy ma w sobie, prima facie, coś paradoksalnego, albowiem w normalnych czasach i w normalnych warunkach uznanie Kościoła za „obszar misyjny” dla monarchizmu byłoby zgoła absurdalne, gdyż w tychże czasach i w takichże warunkach to duchowni byli najgorętszymi orędownikami monarchii, to oni nauczali lud wierności i czci (w sensie „dulia”, a nie „latria” oczywiście) dla Bożych Pomazańców, to oni budowali monarchiczną „teologię polityczną”. Lecz wiemy przecież doskonale, że nie żyjemy w normalnych czasach, tylko w okresie „wielkiej smuty” w spustoszonej przez modernistów Winnicy Pańskiej, gdy podziurawiona przez nich łódź Piotrowa zdaje się być już niemal tonąca. To spustoszenie nie dotyczy przecież tylko destrukcji liturgii oraz rozmywania dogmatyki i moralności katolickiej, ale również tego nauczania, które odnosi się do spraw społecznych, w szczególności do władzy i wspólnoty politycznej. Ta, przytłaczająca większość katolików, którzy nie mają innego wyjścia (lub nawet w ogóle o nim nie wiedzą), jak uczęszczać na NOM oraz słuchać kazań i podlegać duszpasterskiej opiece (gorszej często, niż gdyby jej w ogóle nie było) duchownych, którzy otrzymali „posoborową” formację, prędzej niż tradycyjnego nauczania o „chrześcijańskiej konstytucji państw”, usłyszą o tzw. prawach człowieka, równości, demokracji, rzekomym obowiązku chodzenia na tzw. wybory, a zdarza się nawet, że jeśli kaznodzieja wspomni coś o królach, to jako o koszmarnych, lecz na szczęście już minionych czasach (sam słyszałem to na własne uszy zbłąkawszy się kiedyś na NOM).

Jedno krótkie wyjaśnienie: nie piszę tu traktatu teoretycznego, więc proszę mnie nie pouczać przypominaniem, że Kościół uznaje wszystkie formy rządu, byleby nie sprzeciwiały się one prawu Bożemu i sprawiedliwości. Tak, uznaje, to oczywiste: wystarczy przeczytać encyklikę „Immortale Dei” Leona XIII. Lecz to, że uznaje je co do zasady, ani na jotę nie zmienia tej również oczywistości, że pomiędzy Kościołem a monarchią istnieje jakaś szczególna więź, jakaś „sympatia”, „korespondencja” czy „przyciąganie”; może najlepiej oddaje je określenie ulubione zwłaszcza przez Ojców Wschodnich, czyli „symfonia”. Ta symfonia Kościoła i Monarchii jest zarazem esencjalna i przypadłościowo-historyczna. Esencjalna, ponieważ Kościół sam jest monarchią – monarchią Bożą, która ma Króla niewidzialnego, ale realnie w nim cały czas obecnego, którym jest Chrystus Król, Syn Boży, jak również zastępującego Go na ziemi, króla widzialnego – papieża. Historyczna, ponieważ przez co najmniej 1500 lat Kościół i monarchia, tak w imperialnej i ekumenicznej, jak w partykularnej i „narodowej” postaci były ze sobą nierozerwalnie złączone i przenikające się, choć odrębne. Oczywiście i wrogowie zewnętrzni Kościoła, i „katolicy postępowi” też nie negują tego faktu, tylko się nań zżymają, nazywając go, to znaczy piętnując, „epoką konstantyńską”. Ale my nie jesteśmy, dzięki Bogu, „katolikami postępowymi” i wiemy, że w owej epoce, kiedy to Kościół namaszczał oraz błogosławił cesarzy i królów chrześcijańskich, było mu po prostu najlepiej. Nie, a przynajmniej nie tylko, w sensie błogostanu instytucjonalnego i materialnego, nawet nie tylko w sensie rozkwitu „estetycznej formy Kościoła” (wielkie katedry chrześcijaństwa są przecież tyle dziełem Kościoła, co także monarchów i ich poddanych), co ważne, ale nie najważniejsze, ale przede wszystkim w tym, że kiedy monarchia chrześcijańska kwitła, to i Kościół miał największe możliwości docierania ze Świętą Ewangelią do rzesz nieszczęśników, którzy bez Jego pośrednictwa poszliby na zatracenie wieczne, z drugiej zaś strony – nauka Chrystusa przepowiadana przez kapłanów przesycała treść rządzenia państwami, sprawiała, że społeczność doczesna stawała się – jak mawiał św. Augustyn – civitas terrena spiritualisata.

Cóż czynić więc w tym – z konieczności, jak wspomnieliśmy - „obszarze misyjnym”? W zasadzie to samo, co w poprzednim. Trzeba iść między kler ze „słowem monarchicznym”, to znaczy stworzyć tu pismo (i portal) adresowany specjalnie do księży, na przykład pod tytułem „Ołtarz i Tron”, albo „Berło i Pastorał”. W zawartości takiego medium należy oczywiście położyć specjalny nacisk na przypominanie monarchistycznych wypowiedzi papieży, biskupów, teologów, na czele ze św. Tomaszem z Akwinu. Te same treści duchowni współautorzy owego pisma oraz jego czytelnicy mogą potem transmitować do ludu podczas kazań, 
konferencji, w całej działalności duszpasterskiej. Tym samym będą mogli jakby urabiać sposób myślenia swoich owieczek, przygotowywać je duchowo na dzień wskrzeszenia królestwa. A ileż myśli i symboliki monarszej znaleźć mogą owi kaznodzieje w samym Piśmie Świętym! Trzeba tylko wiedzieć, czego się szuka i wyzwolić się samemu od zatrutego języka egalitaryzmu i demoliberalizmu, którego swąd wcisnął się jakoś do Świątyni Pańskiej.

Oba wskazane przez nas środki odsyłają zatem do dwóch naturalnych filarów tradycyjnego społeczeństwa: do stanu duchownego i stanu rycerskiego, do oratores i bellatores. Raz jeszcze odwołam się do przykładu francuskiego. Kiedy marszałek Pétain zapytał Charlesa Maurrasa, czego najbardziej potrzeba teraz Francji, ten odpowiedział: un bon corps d’officiers et un bon clergé. Niektórzy monarchiści (jak np. Y.-M. Adeline) dziwią się tej odpowiedzi, uznając ją za zbyt minimalistyczną. Myślę, że nie mają racji. To jest podstawa, to jest dobrze wybrukowana droga do celu odległego i niezmiernie trudnego do osiągnięcia – u nas jeszcze bardziej.

Jeżeli te dwa środki zaowocują, można spróbować wyobrazić sobie, co będzie dalej. O tym w następnym odcinku.

cdn

Za: http://myslkonserwatywna.pl/prof-bartyzel-polski-ruch-monarchistyczny-cz-3/