piątek, 17 października 2014

JAK BYŁEM POWSTAŃCEM - Opowieść ochotnika z Rosji

Tłumaczone z ruskiego portalu nacjonalistycznego Sputnik i Pogrom
Oryginał: http://sputnikipogrom.com/war/21345/the-story-of-a-volunteer/
Wielkie dzięki tłumaczowi, który nie jest z redakcji

WEZWANIE.
Do dołączenia w szeregi powstania może Cię skłonić cokolwiek. Nieodwzajemniona miłość, żądza romantyzmu i przygód, długi, chęć zabicia czasu. Lecz jest mało prawdopodobne abyś się tam znalazł bez głównego czynnika – silnej narodowej tożsamości. Tego samego uczucia które budzi w Tobie solidarność z ludźmi całkowicie obcymi, z innych klas społecznych i innej profesji – lecz tej samej rosyjskiej kultury (choć tam po drugiej stronie granicy, nikt już o tym nie mówi głośno, uznaje się to za oczywistość).

I od tego nie można już uciec, nie można zawrócić tego strumienia. Każda wiadomość, każda krótka depesza odbija się w Twoim wnętrzu – z początku głuchym, lecz później coraz głośniejszym i silniejszym echem – i wcześniej lub później zmusza Cię do działania – i zanim zdasz sobie z tego sprawę - jesteś już w jednym oddziale z nieznanymi sobie ludźmi przechodząc szkolenie wojskowe. Z księgowym, adwokatem, artystą, handlowcem, inżynierem czy z młodym studentem. Ci wszyscy ludzie biorą w ręce broń prowadzeni tym samym narodowym uczuciem i jednym celem – bronić praw i życia rosyjskiej ludności Noworosji.


SZKOLENIE.

Prastare rosyjskie tereny. Kaługa. Księstewka na północnym-wschodzie. Miejsca gdzie nabierało sił i krzepło przyszłe rosyjskie państwo. Skromna, lecz wielka w swoim rozmachu rosyjska przyroda. Silny zapach kwiatów z pola. Niewiarygodnie silna burza od horyzontu do horyzontu, oświetlająca swoimi błyskawicami całą okolicę jakby był dzień. To właśnie na tej ziemi, na wsi, przez tydzień przyszło nam ćwiczyć przed wyruszeniem do Noworosji. Poranna pobudka, rozciąganie, prysznic, śniadanie – i można przystąpić do zajęć. Topografia i orientowanie się w terenie, taktyka i technika obchodzenia się z bronią, pierwsza pomoc. To co pomoże przeżyć i zwyciężyć po drugiej stronie granicy. Sprawa sporna: nauczyciele wykładają swój przedmiot doskonale, a dla nas to wszystko jest ważne i interesujące.

W DRODZE NA MIEJSCE.

Wyruszenie w drogę nie zajęło dużo czasu. Większość rzeczy było zabranych i spakowanych zawczasu. Trzeba było tylko je załadować do bagażnika, przeżegnać się i ruszyć. Przez Tułę, Woroneż i dalej na południe, przez te wszystkie słynne w rosyjskiej historii miejsca i grody. Zbliżamy się do granicy, przez obozy dla uchodźców u samej granicy i jeszcze dalej. Długie oczekiwanie przewodnika, wyścig na pełnej szybkości przez polną drogę – i już jesteśmy po drugiej stronie granicy. Niewielki odpoczynek przed finalnym odcinkiem. Próbujemy zapoznać się z miejscowymi, którym już już taka specjalna uwaga z naszej strony zbrzydła. Kontynuujemy podróż, niekiedy napotykamy samochody z włączonymi światłami awaryjnymi (sygnał używany przez rebeliantów) i autobusy wiozące górników. Godzina policyjna, zza horyzontu niesie się huk artyleryjskiej kanonady. Długi marsz po ubitej asfaltowej drodze z krótkimi odcinkami po drodze polnej. Już dawno się ściemniło a my dopiero docieramy do bazy.
W stołówce karmią nas tym co zostało z kolacji, a w koszarach oferują miejsce do spania na niezajętych materacach. W telewizji ukraiński reporter donosi o kolejnych zwycięstwach Sił Zbrojnych Ukrainy, ale chrapanie śpiących dookoła powstańców go zagłusza.

ZADOMOWIAMY SIĘ.

Już następnego poranka nasza grupa zajęła się przyjemnymi codziennymi sprawami jak urządzenie wydzielonego dla nas pokoju. Zdjęliśmy z okna kraty, wbiliśmy w ścianę gwoździe aby służyły za wieszaki, zamietliśmy podłogę, z korytarza wnieśliśmy płyty wiórowe z materacami, pianki i śpiwory. Chętni mogli nawet otrzymać poszewki i pościel, które potem by poszły i tak na czyszczenie broni lub opaski na ramie (służące do rozpoznania swoich w czasie walki).

Gdzieś w zakątkach bazy znaleźliśmy dwa szkolne biurka, drewniane krzesło - dla żartu zaoferowane skromnemu autorowi tego tekstu. – ławki i przedmioty codziennego użytku. Oprócz tego, na rynku kupiliśmy ogromną ilość przedłużaczy, trójników, radioodbiorników, futerałów na mapy, telefonów komórkowych (tych ostatnich co prawda niewiele bowiem ciężko było złapać sygnał a SMS dochodził chyba co dwudziesty). Wkrótce pojawili się sąsiedzi z pokojów obok i zawołano nas na obiad.

Menu w czasie mojego pobytu w bazie było – choć skromne – całkiem obfite, pod koniec sierpnia pojawił się alternatywny drugi wybór, a także kompot, sałatka, a czasem nawet owoce i miód na deser.

Czasami dla rozrywki dziewczyny z ambulatorium organizowały strzyżenie włosów dla powstańców – za paczkę papierosów lub tabliczkę czekolady można było całkiem nieźle się ostrzyc.

W tym samym czasie można porozmawiać z czekającymi na swoja kolej. Ten lokal jest swoistym socjalnym klubem, do którego zachodzili od czasu do czasu ćwiczący na siłowni, skoro strzyżenie miało miejsce tuż obok.

CODZIENNIE GWIAZDKA.

Z bronią w oddziale sytuacja była nie taka prosta. Nie dano nam jej po przekroczeniu granicy.

Aby ją pozyskać należało udać się do bazy znajdującej się w innymi mieście. W czasie pokoju, po dobrej drodze, nie zajęłoby to dużo czasu, ale w naszym wypadku na podróż i skontaktowanie się z kwatermistrzem traci się cały dzień. Kiedy my doprowadzaliśmy do porządku nasze nowe „mieszkanie” - wyłamywaliśmy z okien kraty i ścieliliśmy płyty wiórowe – nasz dowódca wyruszył właśnie na tą nielekką podróż. Już wieczorem, kiedy zaczynało ciemnieć, nasza grupa odpoczywająca po kolacji, marzyła o tym kto jaką broń chciałby otrzymać ( w głowach mieliśmy arsenał na poziomie dobrze opłacanego amerykańskiego żołdaka ), wtedy drzwi pokoju otworzyły się i dowódca rozkazał nam rozładowywać samochód. Cała grupa z radością pospieszyła do ciężarówki niczym do bożonarodzeniowej choinki pod którą leżą prezenty.

Tym razem udało nam się otrzymać AKMy i AK-74, nóżki do nich, kilka granatników RPG-18 „Mucha” i miotaczy ognia „RPO-A Trzmiel”, paczki z nabojami. Bagnety do karabinów. Koszyki z granatami. Po rozładunku pozwolono nam przystąpić do rozpakowywania prezentów. Karabiny rozebraliśmy i wyczyściliśmy. Paczki z amunicją otworzyliśmy, nóżki zamontowaliśmy. Te zadania okazały się zaskakująco relaksacyjne – spaliśmy lepiej niż kiedykolwiek – spaliśmy jak dzieci. I tak każdy następny rozładunek ciężarówki z bronią był dla naszego oddziału czymś w rodzaju gwiazdki.

Paczki, które dostawaliśmy, były starociami – np. miedziane naboje 7,62x39 pakowane po 10 szt. dla SKSów, oddano je potem jednemu z rebeliantów posługującemu się SKSem (jedynym na cały oddział), swoją drogą nasze karabiny były bardzo często o wiele lat starsze od swoich właścicieli.

GROM Z NOCNEGO NIEBA.

Pewnego wieczoru dowódca naszego oddziału pojechał do kamieniołomu przygotowywać dla nas strzelnicę. Już było ciemno i po kolacji, wszyscy spaliśmy w pokoju, ktoś tam sobie chrapał, lecz niespodziewanie, gdzieś nad nami można było usłyszeć donośny wybuch, tak że aż szkło w oknach się zatrzęsło. W moment chrapanie ustało, lecz nic oprócz huku się nie wydarzyło – to i chrapanie szybko powróciło. Wypadałoby powiedzieć, że takie kanonady było nam dane słyszeć każdego dnia tak więc ci z nas którzy byli tutaj dłużej niż tydzień przestali zwracać na to jakąkolwiek uwagę. Nowi biorąc przykład z weteranów także postanowili w żaden sposób nie reagować. Lecz już od paru minut po korytarzach koszarów głośno chodził podoficer obwieszczając alarm. Bojownicy zaczęli pospiesznie wkładać buty, zapinać koszule, w biegu ładować i brać za broń, pospiesznie ustawiając się w szeregi - wtedy na terenie całej bazy wyłączono uliczne oświetlenie. W całkowitej ciemności grupy bojowe czekały na rozkaz.
Od czasu do czasu niektórzy z powstańców łamali dyscyplinę i wracali się do środka koszarów za zapomnianym sprzętem lub rzeczami. Któryś z nich niósł ze sobą ciężki pakunek z nabojami, inny białe prześcieradło i wtedy cała grupa zaczynała rwać je na strzępy – żeby móc się w nocy rozpoznać. (W naszych koszarach te prześcieradła leżały przy wejściu i brało się tyle ile się chciało – na opaski albo do czyszczenia broni. Chyba tylko jeden z ochotników w naszej grupie korzystał z prześcieradła zgodnie z przeznaczeniem tj. spał na nim – reszcie mokrych prześcieradeł po praniu nie chciało się już suszyć). Czas mijał a ludzie stali w najwyższej gotowości.

Kozacy z nudów i dla podniesienia ducha zaczęli nucić pieśni - „Śnieżyczki” a zaraz po nich zwrotki „Oj-sa” - wtedy już więcej osób obok zaczęło podśpiewywać, potupywać lub klaskać w dłonie. (Muzykalny gust rebeliantów był zróżnicowany: tak przy rozkładaniu i czyszczeniu AGSa można było usłyszeć Rammsteina, czasami w koszarach też puszczano Nancy Sinatrę lub metal, więziennych przyśpiewek nie usłyszałem ani razu). Wtedy wrócił do nas przywódca batalionu z dowódcą naszej grupy. Alarm został odwołany.
Później udało nam się dowiedzieć od naszego dowódcy że Ukraińskie Siły Zbrojne dokonały rakietowego uderzenia Toczką-U z bombą kasetową. Trzy osoby poniosły śmierć, w tym niemowlę, 10 osób zostało rannych.

Kiedy tylko nastał świt wyruszyliśmy sfotografować miejsce uderzenia pocisku i jego następstwa.

Po tym jak od rakiety oddzieliła się głowica jej ogon runął na podwórze prywatnego domu miażdżąc znajdującą się tam kabinę starego Kamaza, przyczepa maszyny została zawalona padającymi na ziemie odłamkami – właściciel zapewniał nas że maszyna była działająca. Resztki samochodu były jeszcze spowite w lekkim dymie. Przed bramą do posesji gromadzili się ciekawscy oraz gapie, lecz nikt nie został wpuszczony do środka.

Przeszliśmy się dalej ulicą gdzie napotkaliśmy wystraszoną lokalną ludność, która pokazała nam gdzie jeszcze spadły odłamki. Część kobiet płakała. W wielu domach okna zostały wybite, a na lekkich betonowych ogrodzeniach i metalowych furtkach można było w wielu miejscach znaleźć dziury. Ściany domostw również podziurawione. W rogu stał „zroszony” odłamkami nowy Renault Logan.

Niedługo potem zjawiła się na miejscu lokalna milicja oraz prokuratura.

Ukraińskie media jeszcze przed porą obiadową zaczęły donosić o kolejnym zwycięstwu – o trafieniu bronią rakietową bazy terrorystów wraz ze znajdującymi się w środku 500 najemnikami i 40 jednostkami sprzętu ciężkiego.

JEDZIEMY LAĆ BANDYTÓW.

Już kolejnego dnia po uzyskaniu broni, nasza grupa otrzymała pierwsze zadanie. Otrzymano donos od miejscowej ludności: w domku znajdującym się przy szosie podejrzani ludzie obserwują ruchy naszych wozów bojowych.
Po pierwsze należało ustalić dokładny adres budynku i go sfotografować – tak samo jak drogę prowadzącą do niego – jakoś tydzień przed tym na tej ulicy został zabity jeden z naszych – tak więc podejście do tej akcji było śmiertelnie poważne. Jako że zabrałem ze sobą swoje cywilne ubranie zgłosiłem się na ochotnika do sfotografowania ulicy i budynku. Ulicę udało nam się odnaleźć od razu, wystarczyło popytać miejscowych. Dzięki sfotografowanym materiałom już pod wieczór zaplanowaliśmy całą operację jak i grupę do jej wykonania. Ja, tym razem już w mundurze z przydzielonym mi AKMem, znajdowałem się razem z kierowcą na tyłach pilnując naszych pojazdów, zawracając ciekawskich miejscowych i nasłuchując co się dzieje wewnątrz domu. Donos okazał się fałszywy, całe szczęście. Miejscowa ludność popadła w szpiegowską paranoje, ( następnym razem jak po nas wzywali to przywidział im się helikopter desantujący 20 Polaków-dywersantów. Dlaczego akurat Polaków? Nie mam pojęcia!).

Następnego dnia po akcji i znów w cywilnym ubraniu staraliśmy się incognito wytropić wracającego do miasta lokalnego lidera jednej z kijowskich partii. Jednak miejscowi szybko nas zauważyli i chwilę później przez okna samochodu zobaczyliśmy uśmiechającą się do nas dziewczynę która przyniosła nam koszyk z owocami. Na nasze pytanie „ale... za co?” ona z zawstydzeniem odpowiedziała nam „no przecież to wy nas bronicie”. Jeszcze wiele razy przyszło mi spotykać się z takim dobrodusznym odnoszeniem się do separatystów. I w mieście, i w miejscach gdzie jeździliśmy na patrol, ludzie w ogóle nie sprzeciwiali się - po pierwszej prośbie zawsze pokazywali dokumenty, natomiast my z naszej strony staraliśmy się uspokajać ludność i nie zgrywaliśmy przed nimi „fajnych chłopaków z giwerami”. Tych którzy tak próbowali się zachowywać, odstawiano.

INTELIGENTNI LUDZIE – CZYLI DLACZEGO NA WOJNIE ROSJANIN ODPOCZYWA

Przybycie tutaj nie sprawiło najmniejszego problemu, jedyną trudnością było zrobienie pierwszego kroku, wtedy budziły się demony zwątpienia. Czy nasza walka jest sprawiedliwa? Czy mamy rację? Jak zareagują moi bliscy? Jakich ludzi tam spotkam?
Muszę się przyznać, że podświadomie nie oczekiwałem że spotkam na miejscu partyzantów z krwi i kości. Jakże się myliłem. Większość naszego oddziału stanowili lokalni górnicy. Ludzie bardzo inteligentni, poprawni i niewiarygodnie skromni, a przecież ci ludzie – nie mający dotychczas nic wspólnego z wojną i armią – mieli za sobą ciężkie boje przy likwidowaniu południowego kotła.

Ze strony doświadczonych powstańców – my, nowicjusze – nie czuliśmy żadnego cienia pogardy. Części z nich nawet pochlebiało, że przyjechali do nich do oddziału ochotnicy z Moskwy czy Petersburga. Przy czym warto nadmienić że kozacy to już czuli się tutaj jak miejscowi – poznali już i geografię i ciężkie boje i ostrzał – tak jak miejscowi.
Bardzo szybko do naszych codziennych treningów w bazie zaczęło dołączać więcej i więcej ludzi, co wykorzystywali często bojownicy aby zadawać przeróżne pytania i rozmawiać na wszelkie tematy.

Ci ludzie na wojnie odpoczywali. Trafiając do powstania prosto z kopalni (górnik wstępując w szeregi powstania zachowuje swoją miesięczną pensję) ci ludzie traktowali swoją nową służbę prawie jak wakacje: aktywność na świeżym powietrzu, na słońcu, wcale nie tak groźna w porównaniu z pracą w kopalni. Miejscowi postrzegali tą wojnę – niewątpliwie – jako tragedię, lecz nie jako ciężki obowiązek, a jako dług wobec rodziny i przyjaciół. Jako możliwość zrzucenia z siebie i swojej ziemi bzdury o ukraińskości, stąd wzięła się ta zażartość w boju przeciwko liczniejszemu i lepiej uzbrojonemu wrogowi. Mimo wszystko ciężko byłoby znaleźć nienawiść wobec niego, śmierć przeciwnika była spotykana nierzadko z pewną dozą smutku.

Zabijać takich powstańców wróg, oczywiście, mógł, lecz nie mógł ich zwyciężyć.

POŻEGNANIE.

Życie naszego batalionu oczywiście nie zamykało się tylko na codziennych treningach, siedzeniu w kantynie i twardym śnie. Oddziały naszego batalionu zamykały od południa kocioł wokół ługańskiego lotniska w którym znajdowały się siły Ukraińców. Codziennie na ich pozycję spadały pociski z naszych granatników i moździerzy, które należało przesuwać na przód swoich pozycji tak aby w jakikolwiek sposób trafić w przeciwnika. Dobrze pracujące działo przez całą dobę było w stanie wystrzelić na przeciwnika odpowiednik całego Urala wypchanego granatami. Prowadziliśmy ostrzał z jednej pozycji bardzo długo i na ich odpowiedź nie musieliśmy długo czekać. Dwoje artylerzystów zginęło próbując ratować moździerze i sprzęt spod ostrzału.

Kolejnego dnia razem z moim kolegą z Moskwy udałem się na pogrzeb do kościoła, a następnie na pochówek gdzie poległym powstańcom oddawano ostatnie pożegnanie. Nad grobem jednego z nich najbliższa rodzina opłakiwała jego śmierć, lekko w oddali stali przyjaciele, twarze rebeliantów żegnających towarzyszy broni były ponuro-nieobecne.

Krewni drugiego bojownika nie mogli przyjechać na pogrzeb z okupowanego terytorium.

Ten tutejszy powstaniec, urodzony w 87r zostawił żonę i trójkę dzieci.

Małe dzieci na pogrzebach jeszcze nie rozumieją co się dzieje. Nie rozumieją idei tego co zachodzi, właśnie wtedy jasnowłosa córeczka zmarłego jedynie ciekawsko wyglądała spod nogi jej mamy, zawstydzona uwagą od takiej ilości kobiet mężczyzn w zielonych strojach.

Już podczas uroczystości pogrzebowych gdzie rebelianci siedzieli cicho, spoglądałem na młodych kolegów zmarłego – zadając sobie pytanie – dlaczego ci goście jeszcze nie chwycili za broń?

Właśnie z tymi chłopakami przyszło mi wracać do bazy. Po drodze odpowiadałem na ich pytania: skąd przyjechałem, kiedy przyjechałem, czy zbliża się zwycięstwo, jak mi się służy w powstaniu.

Decyzję o dołączeniu do powstania właśnie podjęli.

WYPADEK PRZY PRACY.

W czasie naszego wyjazdu w naszej grupie obeszło się bez poważnych wypadków. Jedynie pewien z powstańców został trafiony odłamkami z granatnika w duży palec u nogi, który po zabandażowaniu szybko się zagoił.

Ale to mi wydarzył się wypadek. Nie zwracając na początku uwagi na stan zapalny na palcu u nogi – nie przestawałem brać udziału w treningach z resztą naszego oddziału, bieganiu, ćwiczeniu taktyki itd. Stan zapalny długo nie przechodził, choć nie wydawał się tak uciążliwy – musiałem udać się do medyka. (Przypomniała mi się niedawna historia Walerii Ilinicznej Nowodworskiej). Medyk naniósł na ranę maść a następnie ją zabandażował.

Następnego dnia miałem znaczne trudności w poruszaniu się i musiałem stąpać bardzo ostrożnie, w porannym bieganiu zresztą grupy również nie byłem w stanie brać udziału. Ćwiczeń niewymagających biegania nie odpuszczałem. Wieczorem znów udałem się do punktu medycznego aby dowiedzieć się jak często powinienem zmieniać bandaże, poskarżyłem się również że wcale mi się nie poprawiło – po zdjęciu bandaży otrzymałem dość nieprzyjemne i zaskakujące pytanie od lekarza - czy przypadkiem nie jestem uczulony na antybiotyki?
Doktor znów wziął się za mój palec, nałożył nową maść oraz bandaż, a w tyłek dostałem szczodry zastrzyk pełen antybiotyków. Przez następne dni w bazie, na strzelnicy lub w kościele zacząłem śmiesznie utykać, stając się nowym obiektem żartów.

Zgłaszać się do lekarza należy przy pierwszych objawach.

Tak jak nie wolno zaniedbywać higieny.

Nawet i kałasznikowa trzeba regularnie czyścić – mimo że to przecież kałasznikow. Co swoją drogą robiliśmy nawet częściej niż sami się myliśmy biorąc pod uwagę ciągłe problemy z wodą na terenie koszar.

PRZYSIĘGA.

Na Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny nasza grupa wraz z częścią pododdziału udała się do batalionowego kościoła na świąteczną mszę. Był to nowy choć niewielki kościółek ze złotymi półkulami na skraju miasteczka. Naszą broń zostawiliśmy w samochodach a na zewnątrz dla bezpieczeństwa ustawiliśmy wartę, wewnątrz około jednej trzeciej to powstańcy a pozostali to miejscowi, wiele rodzin z dziećmi. Ludzie modlą się gorliwie, chór przepięknie śpiewa. W czasie mszy wiele razy klęczeliśmy. Ksiądz wygłasza kazanie od serca, nasi uśmiechają się w zakłopotaniu słysząc o armii Chrystusa.

Wyszliśmy na ulicę, już z chorągwiami, ksiądz wodą święconą kropił ludzi wokoło – rozweselając zebranych. Później, znów w kościele, młodzi rebelianci złożyli przysięgę na wierność Rosji i kozactwu. (Jeszcze przed przysięgą przyglądałem się jak dowódcy dyskutowali komu powinno złożyć się przysięgę – na wiarę, cara i Ojczyznę czy może LNR oraz Noworosji.)

W czasie składania przysięgi cała nasza grupa siedziała na ławce w cieniu rzucanym przez kościół i cieszyła się cichym, letnim i spokojnym dniem. W tym momencie podszedł do nas kościelny trzymając kubeł wody; wypiwszy z niego sam podszedłem do studni napełnić baniak, następnie z kubłem i pełnym baniakiem ruszyłem do naszych pełniących wartę aby dać im wody i zmienić na posterunku – tak żeby i oni mogli wziąć udział w ceremonii.
Na warcie stałem razem z jednym z miejscowych. Rozmawiałem z nim o wszystkim próbując zabić czas zanim usłyszymy rozkaz do odjazdu. Omówiliśmy wszelkie zalety i wady AKM i AK74 (w naszym oddziale był tu ulubiony temat dyskusji, przy tym każdy był przekonany że u kolegi był lepszy egzemplarz i trzeba karabin zamienić na inny). Po moim mundurze od razu rozpoznał że jestem przyjezdny i zaczął wypytywać mnie skąd jestem, czym się wcześniej zajmowałem i jak znalazłem się tu gdzie teraz jestem. Po serii pytań piliśmy wodę rozglądając się dokoła jak wierni zaczęli wychodzić z cerkwi, kobiety podchodziły do nas uśmiechając się, dziękując, prosząc abyśmy uważali na siebie, ja jedynie wstydliwe się uśmiechałem obiecując być ostrożnym.

STRZELNICA.

Już w pierwszych dniach naszego przyjazdu dowódca grupy zajął się przygotowaniem strzelnicy dla przeszkolenia całego batalionu. Wkrótce do kamieniołomu, gdzie zorganizowano strzelnicę, przetransportowano starego ZiŁa któremu już w pierwszy dzień znacząco się dostało. Mi udało się dostać na nasz poligion dopiero przed samym wyjazdem. Lecz przed tym gdzieś w bezgranicznych rupieciach naszej bazy znaleźliśmy plakaty rekrutacyjne ukraińskiej armii o ich „zwycięskich siłach” i zdecydowaliśmy się wykorzystać je jako tarcze do strzelania w czasie grupowych ćwiczeń walki z zasadzki. Wszystkie te plakaty umieściliśmy starannie i z miłością w oknach kabiny i pod ciężarówką. Jednak tuż przed głównymi ćwiczeniami poświęciliśmy część czasu na wystrzelenie nowych broni które udało nam się dostać dosłownie na dniach, żeby Po wystrzelaniu grupa zajęła się opracowywaniem zasadzki, strzelaniem seriami itd., ale i nawet wtedy nie udało mi się postrzelać (w zasadzie ja w ogóle nie wystrzeliłem ani razu, choć brałem udział w trzech „zaczystkach” i nie siedziałem cały czas na bazie).

Do tego kamieniołomu przyjechał dowódca batalionu żeby przećwiczyć ostrzał z granatników. Już od pierwszych wystrzałów wszystkie przywieszone plakaty spłonęły, z ZiŁa oderwała się maska. Wystrzały z RPG7 i „much” szły jeden po drugim, bardzo ważne było aby zdążyć zakryć uszy przed wystrzałem (parę razy opuściłem). Ale dopóki cel nie zmieni się w całkowite sito, nasza grupa demonstrowała dowódcy atakowanie z zasadzki. Z góry, z daleka ta demonstracja wyglądała bardzo ładnie. Przeciwpancerne amunicja PKM wydobywała z metalowego ZiŁa spore iskry, grzmiały ręczne granaty.

W tym czasie zaczęło już całkowicie ciemnieć i po otrzymaniu rozkazu szybko się rozjechaliśmy, wsiedliśmy w „GAZelę” i przez wioskę pojechaliśmy do bazy, latając po całej furgonetce z powodu dziur w drodze.

POWRÓT.

W międzyczasie nastała pora powrotu do Rosji, a wyjeżdżać stąd w ogóle mi się nie chciało – lecz zobowiązania wobec mojej pracy i niepokój krewnych ( których o moim wyjeździe nawet nie poinformowałem) wymuszały na mnie choćby krótką wizytę. Prowadzili nas, można by powiedzieć, jak do frontu – i miejscowi i ci z którymi trenowałem jeszcze w Rosji – stali się dla mnie jak bracia, i po prostu opuszczać tych wspaniałych ludzi było mi niełatwo. Kiedy porozsadzano ludzi po samochodach (mi dostało się miejsce w bagażniku jeepa) i włączyli awaryjki – ruszyliśmy w drogę powrotną.

Tym razem nasza droga przez Noworosję miała miejsce za dnia i można było podziwiać otaczające pejzaże. Tam gdzie droga była asfaltowa nasza podróż (z niewielkimi wyjątkami) zamieniała się w dzikie skakanie po dziurach (na jednym odcinku często jeździły czołgi – droga wtedy stawała się znacznie równiejsza). Przez pole szliśmy pewnie setką, równo i bez strachu.

O wojnie przypominały nam tylko blokposty za oknem z radośnie machającymi do nas rebeliantami. Już przy wjeździe do Krasnodonu znajdowało się płonące pole. W czasie postoju w tym mieście mogliśmy już za ruble kupić sobie na drogę wodę mineralną. Dalej była już granica, pożegnanie z przewodnikiem i przypomnienie że na terenie Federacji Rosyjskiej nie można poruszać się z włączonymi światłami awaryjnymi, należy zatrzymywać się na czerwonym świetle i przestrzegać zasad ruchu ulicznego. I znów czekał nas kawał drógi – tym razem równej szosy prowadzącej na północ. Kawiarnia, rozdzielamy się pod Tułą. Kawa i hot-dog na stacji benzynowej przed ostatnim fragmentem trasy. Próbowaliśmy zatrzymać przejeżdżający autobus rejsowy jadący do Moskwy, jednak w końcu zabraliśmy się razem z kierowcą TIRa, który wiózł z Białogrodu świnie do kombinatu mięsnego w Lubercy.

Wcześnie rano w sobotę, jeszcze w mundurze i z plecakiem, udałem się do domu mojego brata broni, odpocząć, wziąć prysznic a potem przy winie i mięsie przedyskutować to co przeszliśmy. Dopiero następnego dnia przekroczyłem próg swojego mieszkania, myśląc tylko o tym jak najszybciej zacząć swoją kolejną podróż do Noworosji.

PS. Nie żałuję w żadnym stopniu decyzji o wyruszeniu w tą podróż, mam nadzieję, że będąc tam do czegoś się przyczyniłem, lub że nie byłem przeszkodą dla moich towarzyszy, ta podróż była bezcennym doświadczeniem i stała się dużą częścią mnie.

W czasie wyjazdu, po drugiej stronie granicy, nie zdarzyło się tak żebym wystrzelił ze swojej broni – lub broni którą mi przydzielano do wykonania zadania – choćby raz, mimo że brałem udział w trzech „zaczystkach”, dwóch akcjach operacyjnych, na bazie było trzy nocne bojowe alarmy (całe szczęście za każdym razem były odwoływane). Zazwyczaj ludzie słysząc o tym, że nie przyszło mi tam strzelać mówią mi „dzięki Bogu!” - i ja sam także się z tego cieszę.


Za:  https://www.facebook.com/donetskrepub?fref=ts