niedziela, 23 listopada 2014

Zaprzedaj duszę, albo won!

(...) Kompletnie  nie rozumiem i karałbym z największą surowością rodziców, którzy zostawiają swoje pociechy w szczelnie zamkniętych samochodach-piekarnikach na parkingach przy centrach handlowych w upalne dni. Każdy chyba bywalec centrum handlowego wie, że taka wizyta w miejscu gdzie sklep "sklepa" sklepem pogania, nigdy nie jest "na chwilę". W przypadku jednak ojca z Rybnika, który zostawił swoją córeczkę na osiem godzin na parkingu, bo zapomniał ją zawieźć do przedszkola, sytuacja może, choć wcale nie musi, być inna.
 Pamiętam doskonale, jak jeszcze parę lat temu, dyskredytując wszystko (oprócz własnego wykształcenia z prawem do tytułu – czy to magistra, czy doktora czy profesora), wyśmiewano, wyszydzano i piętnowano rekordowe przekroczenia normy wydobycia węgla przez górników – "przodowników pracy" w czasach wczesnego PRL-u. Bo to było nieludzkie, bo to było zaprzedanie duszy komunie, itd.
Wystarczy jednak dziś porozmawiać z pierwszym lepszym pracownikiem korporacji, pracownikiem biurowym, albo średniego lub wyższego dozoru, żeby się przekonać, że dzisiejsze wykorzystywanie pracownika przez pracodawcę jest znacznie bardziej upokarzające, niż wtedy, w latach 40.

Za komuny pracownik pracował 8 godzin (przysłowiowe 8 godzin, bo bywało, że system godzin pracy był inny). I ani po pracy, ani przed wejściem do biura, nie musiał w tej pracy być i nie był. Co najwyżej dyrektor czy najwyższe kierownictwo, bo za to ich sowicie opłacano. Dziś pracodawcy żądają od swoich pracowników absolutnego podporządkowania swojego życia – całego, pracy. Najważniejsza dla człowieka – pracownika, z punktu widzenia pracodawcy ma być praca. Życie prywatne, towarzyskie, rodzina muszą zejść na drugi plan.
– Nie podoba ci się!? To won! Na twoje miejsce czeka masa innych! – niemal codziennie słyszałem ten tekst artykułowany przez szefa – właściciela firmy, kiedy wahałem się, czy "zgodzić się" na zostanie po godzinach, przyjściu w sobotę i niedzielę, czy dam radę jednocześnie wykonywać swoją robotę i robotę kogoś, kto akurat zachorował. Coraz częściej spółki skarbu państwa przejmują od przedsiębiorców prywatnych metody traktowania pracowników, jako pracobiorców bez żadnych ograniczeń. W końcu wolny rynek wymusza na spółkach oszczędności, a najłatwiej oszczędza się na pracownikach.
Wyobrażam sobie, że ojciec trzyletniej dziewczynki z Rybnika własne życie mógł mieć bardzo ograniczone. Szczególnie podczas napiętego harmonogramu zadań w jego pionie.  Człowieku! Za co ci płacę!? To miało być na wczoraj! A ty jesteś w lesie!!!  Albo – Nie interesuje mnie to! Ma być zrobione na jutro w południe! – słyszy codziennie pracując jako referent, kierownik, czy majster "na odcinku"… Co więc robić, trzeba wziąć papiery do domu i "pracować" dla pracodawcy po południu, wieczorem i w nocy, bo termin, nakaz norma, potrzeba firmy to rzecz święta! Czy można się dziwić, że pracownik jadący do pracy "już jest w pracy"? Czy ojciec trzyletniej dziewczynki wiozący ją do przedszkola nie był już w pracy, zanim wyszedł z domu? Zestresowany powtarza w pamięci, czy wszystkie dane uwzględnił w projekcie, czy dobrze złożył konspekt, czy w razie czego da się coś poprawić na kolanie, bo wczoraj cholera dzieciak płakał i mógł coś… nie daj panie boże pokręcić. A wtedy… "szef go zabije". Albo czy dobrze się przygotował na poranne spotkanie z kontrachentem? Musi mieć w małym palcu wszystkie wskaźniki, mieć pod ręką poukładane w kolejności wykresy i dane… zaraz, zaraz… "To mam, to też…, tamta tabela… cholera! Tamta tabela…, zdaje się, że jest w trzeciej teczce… Ale zaraz… na pewno jest?". Dzieciątko już nie istnieje. Bo szef go zabije. Stres, jaki przeżywać może taki pracownik jest niewyobrażalny.
Miałem kolegę, logistyka w firmie prywatnej, który bywał u mnie codziennie. Bywał, bo musiał się wygadać. Jego robotę znałem na pamięć. Uciekał z domu, bo nie miał głowy do umycia naczyń, czy do pomocy żonie w jakimś durnym sprzątaniu. Nie mógł się nadziwić, kiedy odkurzałem pokój, że zajmuję się takimi pierdołami jak sprzątanie. A przecież człowiek stworzony jest do wielkich rzeczy: do zarządzania, kierowania, załatwiania, dzwonienia, ustalania, odkręcania niezałatwionego i załatwiania zaliczek "na poczet". itd., itd. itd.
Państwo walczy z nałogami. Zakaz palenia gdzie się tylko da, ma służyć zdrowiu obywateli. Podobnie jak zakaz posiadania narkotyków. Jednak to samo państwo wpycha obywatela w nałóg pracoholizmu. Nie tylko z nim nie walczy, ale wręcz hołubi ten nałóg. Uznawany jest powszechnie, oczywiście w kręgach pracodawców, jako pożądana "cecha" obywatela w świecie wolnego rynku. W ostatnich latach w Sanach Zjednoczonych i Europie zachodniej obserwuje się prawdziwą plagę samobójstw pracowników, którzy mimo, iż popadli w nałóg pracoholizmu, nie spełniają wymagań pracodawców. Nie dlatego, że źle pracują, ale dlatego, że nienasycone wymagania pracodawców ciągle rosną.
To jest kolejna cecha dzikiego kapitalizmu (o którym niedawno pisałem), kapitalizmu, który od "ludzkiej twarzy" oddalił się na kosmiczną odległość.
Ojciec trzyletniej dziewczynki upieczonej w samochodzie-piekarniku w Rybniku, oczywiście zapłaci za "brak należytej opieki nad córką". Mogę się jednak założyć o każde pieniądze, że nikt nawet się nie zająknie, czy i ewentualnie jaka, jest w tym przypadku wina pracodawców nieszczęsnego ojca zmarłej trzylatki. Trochę analogicznie do "sprawstwa kierowniczego" w przypadku innych przestępstw.
Jeśli jest tak jak myślę, a jest to wg mnie prawdopodobne, to potwornie żal mi tego ojca, tego dziecka, całej rodziny. Nie sądzę, żeby się kiedykolwiek z tego otrząsnął. Zabił dziecko i z całą pewnością weźmie winę na siebie. 
Ale mogło być tak, że zabił je dziki wolnorynkowy, pozbawiony nawet śladu ludzkiej twarzy, kapitalizm.

 Andrzej Śliżewski
Za: http://interia360.pl/polska/artykul/zaprzedaj-dusze-albo-won,68533