poniedziałek, 25 stycznia 2016

Elekcyjność a plebiscytaryzm - prof. Jacek Bartyzel


 

   Powodem napisania niniejszej notatki są piramidalne nieporozumienia, jakie dały się zauważyć po zacytowaniu przeze mnie (na fejsbuku) myśli portugalskiego monarchisty Alfreda Pimenty (1882-1950), refutującego pomysł przywrócenia monarchii poprzez urządzenie plebiscytu ludowego. Okazało się, że niektórym skojarzyło się to z elekcyjną formą monarchii, w szczególności z elekcyjnością tronu w dawnej Polsce. Ponieważ jednak spór toczył się w zamkniętym kręgu dyskutantów na moim profilu oraz w pewnej grupie dyskusyjnej, dla jasności trzeba przypomnieć najpierw ów cytat.
Plebiscyt jest sprzeczny z Doktryną Monarchistyczną. Król plebiscytarny jest Królem Demokracji, Królem Głosowania, Królem Urny – można rzec, że jest Królem Partii, partii, która go wybrała. Król plebiscytarny jest Królem pewnej opinii i zaprzeczeniem Króla. Albowiem Król nie jest opinią, nie jest partią, nie jest grupą: Król jest Królem Narodu, Królem Ludu, dziedzicem tego, co stworzyło ten Naród, tym, który bronił tego Ludu i który jest odpowiedzialny przed Bogiem za przekazanie swojemu następcy nietkniętego dziedzictwa, które otrzymał. Monarchia plebiscytarna jest Republiką. (…) Monarchista nie może być plebiscytarystą: musi być – a nie tylko może – legitymistą, to znaczy obrońcą zasady prawowitości, która, dla monarchisty, pochodzi tylko od Boga.

(Alfredo Pimenta, Nas Vésperas do Estado Novo,
Tavares Martins, Porto 1937, ss. 161, 163)

Stawianie znaku równości pomiędzy elekcyjnością (w ogóle oraz elekcyjnością tronu w monarchii) a plebiscytaryzmem (w ogóle i plebiscytarną monarchią) nie ma żadnego uzasadnienia. Elekcyjność jest po prostu jedną z metod (technik) ustanawiania przywództwa politycznego. Liczba tych metod jest ograniczona: można tu, oprócz elekcji, wymienić jeszcze dziedziczenie (w ściślejszym sensie: sukcesję naturalną), nominację, kooptację, konkurs oraz technikę, która dziś wydawać się musi nieomal szalona, ale przecież stosowano ją na przykład w demokracji ateńskiej, czyli losowanie. Rzut oka na dzieje powszechne unaocznia natychmiast, że generalnie rzecz biorąc i pomijając przypadki ekscentryczne, najczęściej rywalizują ze sobą dwie metody: dziedziczenie i wybieralność, przy czym natychmiast zaznaczyć trzeba, że ta druga wcale nie implikuje automatycznie ani republikanizmu (skoro były, są i być mogą właśnie monarchie elekcyjne), ani demokratyczności (bo elektorat może być – i w historii o wiele częściej bywał – arystokratycznym „selektoratem”; arcykapłana żydowskiego wybierał siedemdziesięcioosobowy Sanhedryn, króla Niemiec i in spe świętego cesarza rzymskiego wybierało kolegium siedmiu elektorów Rzeszy, papieża wybiera kolegium kardynalskie itd.). Za demokratyczne uważamy przeto jedynie takie wybory, które są powszechne (a zarazem indywidualistyczne w tym sensie, że wyborcami jest zbiór jednostek) i równe („jeden człowiek – jeden głos”).

Należy podkreślić, że per se nie istnieje żadna narzucająca się z oczywistością presupozycja moralna czy aksjologiczna na rzecz którejkolwiek z tych metod, tym bardziej zaś żadna nie posiada sankcji metafizyczno-religijnej. Bóg, Stwórca i Pan wszystkich rzeczy z ich koroną, czyli człowiekiem, ani nie nadał społeczeństwom politycznym żadnej „konstytucji”, ani nie wyznaczył im osobiście rządzących (ustanowienie Saula, a następnie Dawida, mocą Jego rozkazu przekazanego ustami proroka Samuela, to wyjątek; za Donoso Cortesem i Schmittem możemy powiedzieć, że w tym szczególnym wypadku Bóg działał nie jako „monarcha konstytucyjny”, lecz jako decyzjonistyczny „dyktator”, dokonujący nadzwyczajnej interwencji w bieg zdarzeń), ani nie posłał żadnych aniołów, aby to oni rządzili ludźmi, toteż jakiś udział tych ostatnich również w ustanowieniu władców był koniecznością, atoli – jak mądrze spostrzega Joseph de Maistre – najlepiej jest, gdy ten udział spowity został mgłą tajemniczości i znamy go jedynie z legendarnych podań. Bóg wszczepił jedynie w naturę ludzką popęd społeczny, dzięki któremu rozum odkrywa też konieczność władzy, w swoim boskim prawie pozytywnym (czyli objawionym) powiadomił nas zaś, że to „przez Niego panują królowie”, że nikt na ziemi nie może mieć żadnej władzy, jeśli nie została mu ona dana z góry i że wszelka władza od Niego pochodzi, to znaczy w Nim ma nie tylko swój początek, ale i usprawiedliwienie. Z najogólniejszego przeto punktu widzenia owa techniczna kwestia: sukcesja czy elekcja jest jedynie sprawą praktyczną, wyborem naturalnego rozumu politycznego i doświadczenia historycznego, które implikuje również szacunek dla formy zadawnionej i sprawdzonej w danej civitas, a więc stanowiącej naturalną konstytucję społeczeństwa tak, a nie inaczej ukonstytuowanego (Louis de Bonald). Teoretycznie bowiem, jak zauważył wspomniany już mędrzec sabaudzki, mogłoby się wydawać, że wybór jest lepszy, bo pozwala znaleźć kogoś najbardziej odpowiedniego do sprawowania rządów, uniknąć zaś ryzyka wstąpienia na tron tyrana, psychopaty czy imbecyla, albo po prostu osoby niezdolnej do rządzenia. Praktyka jednak – replikuje de Maistre – unaocznia, że dziedziczność chroni przed groźnymi perturbacjami i zapewnia długotrwałą pomyślność, podczas gdy smutną przestrogą przed elekcyjnością tronu jest rozstrój i upadek „nieszczęsnej monarchii polskiej”, pomimo szlachetności tego narodu.

Zawężając już od tego momentu kwestię: elekcyjność vs dziedziczność do monarchicznej formy rządu, należy zauważyć, że to właśnie elekcyjność jest metodą bardziej archaiczną, bo nawet tam, gdzie stosunkowo wcześnie obserwujemy przekazywanie tronu w obrębie jednej rodziny, reguły sukcesji wykształcają się powoli, stopniowo i nie bez zakłóceń oraz przejściowych nawrotów do wcześniejszej, „woluntarystycznej” dowolności. Wprawdzie już w najstarszych imperiach widzimy dynastie rodzinne czy rodowe, ale w całej starożytności możemy wskazać tylko jeden przypadek – Królestwo Hatti (Hetytów) – gdzie reguły sukcesji zostały wypracowane z prawdziwie „legitymistyczną” skrupulatnością. W (formalnie republikańskim przecież za czasów pryncypatu) Imperium Rzymskim wynaleziono sukcesję przez adopcję. W Bizancjum do końca formalnym tytułem basileusa do władzy – nawet jeśli był to tylko ceremonialny rytuał – było acclamatio ludu. Elekcyjny, jak już wspomnieliśmy, był tron cesarski w średniowiecznym Sacrum Imperium, nadto zaś aż do 1530 roku koronacji musiał dokonywać papież. Dziedziczność, jaką znamy z dziejów naszej, europejskiej, cywilizacji, ma swoje korzenie w prawie zwyczajowym ludów germańskich, ale przecież ustabilizowanie reguł sukcesyjnych w większości królestw łacińskiego Okcydentu nastąpiło dopiero w epoce dojrzałego średniowiecza, pomiędzy XII a XIV wiekiem. I inaczej zresztą być nie mogło, ponieważ warunkiem koniecznym legitymizmu monarchicznego jest osiągnięcie przez społeczeństwo polityczne (civitas) tego poziomu artykulacji, na którym jest ono zdolne ujmować się jako zbiorowa osoba publiczna, jako korporacyjna i funkcjonalnie złożona persona ficta, której głową (caput) jest król, a poszczególne stany są jej członkami; która „nie umiera nigdy”, mimo iż przemijają pokolenia i umierają kolejni władcy, co z kolei mogło nastąpić dopiero wtedy, kiedy w pojmowanie czasu zdołała „wślizgnąć się” pomiędzy (ponadczasową) Bożą aeternitas oraz jałowy tempus doczesnego przemijania i zdążania ku śmierci kategoria „wieczystości” bądź „długiego trwania” (aevum). Taki zaś poziom artykulacji, jako corpus politicum, społeczeństwa europejskie osiągnęły dopiero w tym okresie, naśladując zresztą Kościół katolicki, który nieco wcześniej zaczął się też artykułować jako korporacja (wcześniej określenie corpus Christi odnosiło się wyłącznie do Eucharystii), której głową niewidzialną jest Chrystus, widzialną papież, a członkami wierni; w ten sposób Królestwo (regnum) staje się, przez metafizyczną analogię do Kościoła, corpus mysticum politicum. Wymagało to jednocześnie metafizycznego odróżnienia (acz nie odseparowania) Królestwa, jako korporacyjnego społeczeństwa politycznego, od fizycznej osoby króla i zmianę jego (królestwa) statusu z bycia własnością władcy, który może i powinien swoją własność sprawiedliwie podzielić między potomstwo, rezerwując sobie jednocześnie prawo do wyznaczenia jako princepsa tego z potomków, który wydaje mu się najzdatniejszy. Odtąd jest to niemożliwe, ponieważ takie „posiekanie” osoby zbiorowej byłoby zbrodniczym zamachem na jej życie. Królestwo jest odtąd nie osobistym patrimonium władcy, lecz Koroną (jak Corona Regni Poloniae), która stanowi całość większą (jak mówiła to na przykład uchwała Kortezów Korony Aragońskiej, rozstrzygających kwestię następstwa po bezpotomnej śmierci Marcina I Ludzkiego) od każdego z jej członków, króla nie wyłączając. W monarchii korporacyjnej o ustabilizowanych już regułach sukcesji syn następuje po ojcu nie jako spadkobierca w rozumieniu prawa prywatnego, jako dziedzic ojcowizny, lecz jako naturalny sukcesor uprawnienia konkretnej rodziny do przewodzenia wspólnocie na mocy (fundamentalnego) prawa publicznego, a korona widzialna, którą otrzymuje wraz z sakrą namaszczenia w akcie koronacji, jest znakiem Korony niewidzialnej, która nie umiera nigdy, albowiem jej polityczne ciało łączy się za każdym razem i natychmiast z fizycznym ciałem kolejnego sukcesora w chwili śmierci poprzednika. Nawet jednak tam, gdzie wskutek różnych okoliczności (jak w Królestwie Polskim) zasada sukcesyjna nie zdołała się rozwinąć, a rychło przeszła w elekcyjność, nie mogło być mowy o tym, aby ciało polityczne przestawało istnieć w okresie interregnum; dualistyczna monarchia polsko-litewska, będąca jedną Rzeczą Pospolitą, istniała nieprzerwanie również pomiędzy śmiercią poprzedniego króla a elekcją następnego – pod ich nieobecność zastępowani zaś byli przez interrexa; żadna elekcja zatem nie ustanawiała na nowo owej monarchicznej Rzeczypospolitej, a jedynie wypełniała chwilowo opróżnione miejsce na kapitelu corpus politicum.

Czym natomiast jest plebiscyt i „monarchia plebiscytarna”? Plebiscyt jest najpełniejszą ekspresją nowoczesnej i rewolucyjnej ideologii „suwerenności ludu” jako społeczeństwa, które ustanowiło samo siebie aktem woli – przez domniemanie wszystkich jednostek posiadających tę suwerenność uprzednio, każda z osobna, jako wolna i równa innym „z urodzenia”. Suwerennego ludu przeto nic nie wiąże: ani prawo Boże, ani prawo naturalne, ani prawo zwyczajowe, ani wreszcie prawo pozytywne już istniejące, bo uważa się je za artykulację woli „tyranów”, którzy przecież nie zostali powołani na swoje oficja w akcie „umowy społecznej”, gdyż ta dopiero ma zostać zawarta. Skoro suwerenny lud jest kreatorem samego siebie, oznacza to również, że przypisuje on sobie atrybuty i prerogatywy boskie: może swoim fiat! czynić i stwarzać, co tylko mu się podoba. Nic nie może stać na przeszkodzie temu samodeifikującemu się suwerenowi ludowemu: może on nawet, jak powiedział deputowany Camus w rewolucyjnym Zgromadzeniu Narodowym, zadekretować nieistnienie Boga. W takim razie, jeśli plebiscyt dotyczy sprawy tak fundamentalnej, jak wybór ustroju, to oczywiście głosującego w tym plebiscycie ludu również nic nie wiąże: ani istniejący stan faktyczny, ani historia, ani czyjekolwiek domniemane choćby uprawnienia, ani racje polityczne, ani normy moralności i zwykła przyzwoitość. Plebiscytarny lud może również postąpić tak samo jak lud ateński, który – jak czytamy u Tukidydesa – jednego dnia skazał na śmierć wodzów, którzy przegrali bitwę, a następnego dnia się rozmyślił i odwołał ów haniebny wyrok, lecz przecież mogło być odwrotnie. Może więc w jednym plebiscycie opowiedzieć się za monarchią, a w następnym za republiką i tak da capo al fine.

W tym konkretnym przypadku, który był dla nas punktem wyjścia, plebiscyt zalegalizowałby rewolucję republikańską z 1910 roku oraz oznaczałby, że nie ma żadnej siły obligującej osiemsetletnią historię Monarchii Luzytańskiej, będącej wyborem wieków; że nie liczą się „głosy” pokoleń Portugalczyków pomnażających jej chwałę i umierających dla niej; że nie ma żadnego znaczenia ani akt fundacyjny tej monarchii, jakim była uchwała Kortezów z Lamego z 1139 roku, ani potwierdzenie jego i przyjętych tam przez Trzy Stany reguł sukcesji przez Kortezy z Lizbony po ponownym odzyskaniu niepodległości w 1641 roku; że ignoruje się wynikające z tych reguł uprawnienia do tronu żyjącego Księcia; że jeśli przegrałby on ten plebiscyt – stając do niego jak aktor do castingu – to sam musiałby te uprawnienia podrzeć i wyrzucić do kosza, gdyby zaś nawet „wygrał”, to przyszłej władzy nie zawdzięczałby owym fundamentalnym regułom sukcesji, tylko woli plebiscytariuszy, a więc i tak nie byłby królem prawdziwym; że jedyne, co ma znaczenie, to tylko kaprys woli przypadkowo zgromadzonych osobników z jednego pokolenia i w jednym momencie historycznym życia narodu, którzy „suwerennie” mogą „wyzerować” osiem stuleci i zacząć ab ovo. Oto dlaczego monarchista prawdziwy, jak Pimenta, sprzeciwiał się plebiscytowi.

Reasumując: plebiscytarystą może być tylko monarchista nieuświadomiony, monarchista, który nigdy nie podjął próby przemyślenia fundamentów filozofii i teologii politycznej monarchii; monarchista nie bardzo rozumiejący, dlaczego jest monarchistą; monarchista zapewne jedynie fascynujący się jak dziecko zewnętrznymi oznakami monarchicznego splendoru; krótko mówiąc: monarchista „gorszego sortu”.

Za: http://www.legitymizm.org/elekcyjnosc-plebiscytaryzm