czwartek, 29 grudnia 2016

G.K. Chesterton: Bóg w jaskini


      Ten szkic opowieści o ludzkości zaczął się w jaskini; tej ja­skini, którą popularna nauka wiąże z jaskiniowcem i w któ­rą dzięki praktycznym odkryciom zostały ujawnione archaiczne rysunki zwierząt. Druga połowa ludzkiej historii, przypominają­ca jakby nowe stworzenie świata, również zaczyna się w jaskini. Cień tego fantastycznego skojarzenia można nawet dostrzec w fakcie, że i tu obecne były zwierzęta; była to bowiem jaskinia zamieniona na stajnię przez górali z wyżyn wokół Betlejem, którzy do dziś zapędzają swoje bydło na noc do podobnych roz­padlin i grot. Tu właśnie schroniła się pod ziemię razem ze zwierzętami bezdomna para, której zatrzaśnięto przed nosem drzwi zatłoczonego karawanseraju; tu, pod stopami przechodniów, w piwnicy pod podłogą świata, urodził się Jezus Chrystus. To drugie stworzenie miało wymiar naprawdę symboliczny, kryjący się w korzeniach odwiecznej skały i rogach prehistorycznego stada. Bóg także był Jaskiniowcem; On także nakreślił dziwne sylwetki ciekawie ubarwionych stworzeń na ścianie jaskini świata,  tylko że Jego malowidła zbudziły się do życia.

Gęstwina legend i literatury, która wciąż rośnie i będzie rosnąć nadal, wielokrotnie powtarzała i wygrywała najrozma­itsze akcenty tego jednego paradoksu: że ręce, które stworzyły słońce i gwiazdy, były za małe, by dosięgnąć ogromnych łbów zwierząt. Na tym paradoksie, moglibyśmy niemal powiedzieć: na tym dowcipie, opiera się cała literatura naszej wiary. Jest to prawdziwy dowcip przynajmniej pod tym jednym względem, że żaden naukowy krytyk nie potrafi go zrozumieć. Naukowy krytyk stara się jak może usunąć problem, który zawsze był przez nas śmiało i niemal zuchwale wyolbrzymiany, i delikat­nie nazywa nieprawdopodobnym to, co my od zawsze niemal szaleńczo sławiliśmy jako niewiarygodne – jako coś, co byłoby zbyt dobre, by mogło być prawdziwe, gdyby nie to, że rzeczy­wiście się wydarzyło. Kontrast pomiędzy stworzeniem kosmosu i małym, lokalnym niemowlęctwem był powtarzany, podkre­ślany, uwypuklany, pochwalany, wyśpiewywany, wykrzykiwany, ogłaszany wybuchami, by nie rzec, salwami śmiechu w setkach tysięcy hymnów, kolęd, rymowanek, obrzędów, obrazów, wier­szy i popularnych kazań; mamy chyba zatem prawo sugerować, że nie potrzeba nam subtelnego krytyka, który zwróciłby naszą uwagę na fakty, że jest w tym zjawisku coś odrobinę dziwnego. Nie potrzeba nam zwłaszcza takiego krytyka, któremu dużo czasu zajmuje zrozumienie dowcipu, nawet jeśli sam go opo­wiedział. O tej kombinacji przeciwstawnych pojęć można jed­nak powiedzieć pewną rzecz, która ma związek z główną tezą tej książki. Typ współczesnego krytyka, o jakim tu mowa, jest zwykle pod wrażeniem wielkiego znaczenia edukacji w życiu człowieka i wielkiego znaczenia psychologii w tejże edukacji. Człowiekowi tego rodzaju nigdy nie nudzi się powtarzanie, że pierwsze wrażenia, zgodnie z prawem przyczynowości, de­terminują ludzki charakter; denerwuje go bardzo, gdy zmysł wzroku dziecka wypaczają nieodpowiednie kolory przytulania, a jego system nerwowy przedwcześnie nadwyręża kakofonia grzechotki. Uznałby nas jednak za bardzo ograniczonych, gdy­byśmy mu powiedzieli, że z tego samego względu naprawdę ma znaczenie, czy człowiek wychowuje się jako chrześcijanin, jako żyd, jako muzułmanin czy jako ateista. Różnica polega na tym, że każde katolickie dziecko z obrazków, a każde protestanckie dziecko z opowieści poznaje ową niewiarygodną kombinację przeciwstawnych pojęć jako jedną z pierwszych rzeczy, które zostawiają ślad w jego umyśle. Jest to różnica psychologiczna, trwalsza niż jakiekolwiek teologie. Jest ona, jak tego rodzaju naukowiec uwielbia mówić o wszystkim, nieuleczalna. Każdy agnostyk albo ateista, który w dzieciństwie przeżywał prawdzi­we Boże Narodzenie, ma raz na zawsze utrwalony w myślach, czy mu się to podoba czy nie, związek dwóch wyobrażeń, które dla większości ludzi są bardzo odległe: wyobrażenia dziecka i wyobrażenia nieznanej siły podtrzymującej gwiazdy. Łączą się one w jego instynkcie i wyobraźni nawet wtedy, gdy jego umysł nie dostrzega już potrzeby ich łączenia; zwykły obrazek mat­ki z dzieckiem będzie miał dla niego zawsze posmak religii, a przypadkowo zasłyszane straszliwe imię Boga będzie mu się niejasno kojarzyło z miłosierdziem i łagodnością. Powiązanie tych dwóch wyobrażeń nie jest jednak ani naturalne, ani oczy­wiste. Nie byłoby ono oczywiste dla starożytnego Greka albo Chińczyka, nawet takiego jak Arystoteles albo Konfucjusz. Związek małego dziecka z Bogiem nie jest bardziej nieuchron­ny niż związek małego kotka z grawitacją. W naszych myślach związek ten wywołało Boże Narodzenie, ponieważ jesteśmy chrześcijanami; chrześcijanami w sensie  psychologicznym nawet jeśli nie w sensie teologicznym. Innymi słowy, ta kombi­nacja pojęć – by użyć kontrowersyjnego zwrotu – zdecydowa­nie zmieniła ludzką naturę. Istnieje rzeczywista różnica mię­dzy kimś, kto ją zna, i kimś, kto jej nie zna. Różnica ta nie musi polegać na wartości moralnej, bo muzułmanin i żyd, żyjący we­dług udzielonego im światła, mogą okazać się bardziej wartoś­ciowi; wynika ona jednak z oczywistego faktu skrzyżowania się dwóch konkretnych świateł, koniunkcji dwóch gwiazd naszego horoskopu. Wszechmoc i niemoc albo boskość i dzieciństwo niewątpliwie tworzą rodzaj epigramu, którego nawet tysiąc­krotne powtarzanie nie może zmienić w komunał. Nazywanie go wyjątkowym wcale nie jest bezzasadne. Betlejem jest zdecydowanie miejscem, gdzie spotykają się skrajności.

Nie trzeba dodawać, że z tego miejsca bierze początek także inny potężny czynnik, wpływający na humanizację chrześcijań­skiego świata. Gdyby świat chciał znaleźć pozbawiony kontro­wersji aspekt chrześcijaństwa, prawdopodobnie wybrałby Boże Narodzenie. Jest ono jednak w oczywisty sposób powiązane z czymś,co uważa się za aspekt kontrowersyjny (chociaż na żadnym etapie mojego rozwoju myślowego nie mogłem sobie wyobrazić dlaczego): aspektem tym jest szacunek okazywany Najświętszej Dziewicy. Kiedy byłem chłopcem, bardziej pu­rytańskie starsze pokolenie protestowało przeciwko zdobiącej mój kościół parafialny rzeźbie Madonny z Dzieciątkiem. Po wie­lu sporach zawarto kompromis i usunięto Dzieciątko. Mogło­by się wydawać, że takie przedstawienie Madonny było jeszcze bardziej zepsute przez kult Maryi, chyba że matkę uznano za mniej niebezpieczną, gdy wyjęto jej z ręki swoistą broń. Ten praktyczny problem ma jednak również znaczenie symboliczne. Nie można zburzyć figury matki otaczającej ze wszystkich stron figurę niemowlęcia. Nie można go zostawić wiszącego w powie­trzu, a właściwie wcale nie można wystawić mu samodzielnego pomnika. Podobnie nie można zawiesić w próżni pojęcia nowo narodzonego dziecka i nie sposób myśleć o nim w oderwaniu od jego matki. Nie można nawiedzić niemowlęcia, nie nawiedzając matki; w zwykłych okolicznościach życia nie można dotrzeć do dziecka inaczej niż przez matkę. Jeśli mamy w ogóle myśleć o Chrystusie w kontekście Bożego Narodzenia, to drugie pojęcie towarzyszy mu tak, jak towarzyszyło mu rzeczywiście w historii. Musimy albo usunąć Chrystusa z Bożego Narodzenia, albo Boże Narodzenie z historii Chrystusa, albo też musimy pogodzić się z tym, choćby tak jak pogodziliśmy się z przedstawieniem owej prawdy na starych malowidłach, że te dwie święte głowy są za blisko siebie, aby ich aureole nie łączyły się i nie przecinały.

Można by zasugerować, posługując się dość ekspresyjnym obrazem, że w zagłębieniu czy rozpadlinie wielkich szarych wzgórz nie zdarzyło się nic więcej niż wywrócenie całego świa­ta na drugą stronę. Chodzi mi o to, że wszystkie oczy, które do tej pory z uwielbieniem i podziwem zwracały się na zewnątrz ku temu, co największe, teraz zwróciły się do środka, ku temu, co najmniejsze. Już sam ten obraz przywodzi na myśl ów zwie­lokrotniony cud zbiegających się w jednym punkcie spojrzeń, który znaczy tak wiele w barwnej jak pawi ogon sztuce chrześ­cijańskiej. W pewnym sensie jest jednak prawdą, że Bóg, który do tej pory otaczał okrąg ziemi, nagle pojawił się w środku, a środek okręgu jest przecież nieskończenie mały. To prawda, że od tej pory duchowa spirala kręci się do środka, a nie na zewnątrz, i w tym sensie jest dośrodkowa, a nie odśrodkowa. Wiara staje się na wiele sposobów religią rzeczy małych. Jak już mówiliśmy, jej tradycja artystyczna, literacka i gawędziar­ska świadczyła wystarczająco dobitnie o szczególnym paradok­sie obecności Boskiej istoty w kołysce. Być może nie akcento­wała ona równie wyraźnie obecności Boskiej istoty w jaskini. Co ciekawe, nie podkreślała nawet wyraźnie znaczenia samej jaskini. Wiadomo, że betlejemska scena przedstawiana była w scenerii wszystkich możliwych epok i miejsc, krajobrazów i architektury; jest całkiem słuszne i godne pochwały, że ludzie wyobrażali ją sobie odmiennie, tak jak odmienne były ich indy­widualne tradycje i upodobania. Ale chociaż wszyscy pamiętali o stajence, nic wszyscy pamiętali o jaskini. Niektórzy krytycy byli nawet na tyle niemądrzy, że doszukiwali się sprzeczności między stajnią i jaskinią; oznacza to, że nie wiedzieli zbyt wiele ani o palestyńskich jaskiniach, ani o palestyńskich stajniach. A skoro krytycy ci widzieli różnice, których nie było, nie trzeba dodawać, że nie zauważyli różnic, które rzeczywiście istnia­ły. Pewien znany krytyk twierdzi na przykład, że narodziny Chrystusa w skalnej jaskini przypominają narodziny Mitry, który wyskoczył ze skały; brzmi to doprawdy jak parodia re­ligioznawstwa porównawczego. Istnieje coś takiego jak sedno historii, nawet jeśli jest to historia całkowicie zmyślona. Wy­obrażenie bohatera, który zjawia się jako dorosły, pozbawiony matki, niczym Pallas wyskakująca z głowy Zeusa, jest całkowi­tym przeciwieństwem obrazu Boga, który rodzi się jak każde zwykłe dziecko i jest całkowicie zależny od matki. Bez względu na to, który ideał przyjmiemy, musimy przyznać, że są to ideały sprzeczne. Łączenie ich tylko dlatego; że oba zawierają odnie­sienie do substancji zwanej skałą, jest równieniedorzeczne jak łączenie kary Potopu z chrztem w Jordanie tylko dlatego, że oba zawierają odniesienie do substancji zwanej wodą. Chrystus, bez względu na to, czy uznajemy Go za mit, czy też za tajemni­cę, był bez wątpienia przedstawiany jako narodzony w skalnej dziurze przede wszystkim dlatego, że podkreślało to pozycję kogoś odrzuconego i bezdomnego. Tym niemniej jest prawdą, jak już mówiłem, że symbolu jaskini nie wykorzystywano tak powszechnie i tak jednoznacznie jak innych realiów otaczają­cych pierwszy Wieczór Wigilijny.

Przyczyna tego stanu rzeczy wiąże się z samą naturą no­wego świata. W pewnym sensie była to trudność wynikająca z pojawienia się nowego wymiaru. Chrystus urodził się nie tylko na poziomie świata, ale nawet na poziomie niższym niż świat. Pierwszy akt Boskiego dramatu nie rozegrał się na scenie umieszczonej powyżej wzroku widza, ale na scenie ciemnej, zasłoniętej przed jego wzrokiem i wpuszczonej w ziemię; był on bardzo trudny do przedstawienia środkami artystycznego wyrazu. Rozgrywały się w nim bowiem zdarzenia dziejące się jednocześnie na różnych płaszczyznach życia. Być może coś w tym rodzaju mogła osiągnąć archaiczna dekoracyjna sztuka średniowiecza. Ale im lepiej artyści poznawali realizm i per­spektywę, tym trudniej przychodziło im równoczesne przed­stawianie aniołów w niebie, pasterzy na wzgórzach i chwały ukrytej w ciemnościach pod wzgórzami. Chyba najlepiej moż­na by je ukazać za pomocą wynalazku pewnych średniowiecz­nych cechów, które przetaczały po ulicach wóz teatralny z trze­ma scenami jedna nad drugą: powyżej ziemi znajdowało się niebo, a pod ziemią – piekło. Ale w zagadce Betlejem to niebo zstąpiło pod ziemię.

Już w tym jednym fakcie widać przebłysk rewolucji, jakby odwrócenia świata do góry nogami. Na próżno próbowalibyś­my powiedzieć coś adekwatnego albo coś nowego o wpływie, jaki koncepcja bóstwa urodzonego poza nawiasem społeczeń­stwa, a nawet wyjętego spod prawa, wywarła na całą koncepcję prawa i jego obowiązki względem ubogich i odrzuconych. Z całą słusznością można powiedzieć, że w chwilę potem na świecie nie mogło już być niewolników. Co prawda, mogli jeszcze istnieć i nadal istnieli ludzie noszący to oficjalne miano, dopóki Kościół nie był dość silny, by owo zjawisko wyplenić; nie mogło już jednak istnieć pogańskie zadowolenie, z jakim przyjmowano korzyści czerpane z niewolniczego ustroju pań­stwa. Jednostki ludzkie zyskały znaczenie, jakiego nie mogły osiągnąć żadne narzędzia pracy. Człowiek nie mógł już być środkiem do celu, w każdym razie nie mógł być środkiem do celu dla żadnego innego człowieka. Cały ten powszechny, bra­terski element historii słusznie został powiązany przez tradycję z epizodem o pasterzach – kmiotkach, którzy niespodziewanie stanęli twarzą w twarz z książętami nieba i rozmawiali znimi. Element reprezentowany przez pasterzy ma jednak jeszcze jeden aspekt, który, być może, nie został w pełni rozwinięty, a który odnosi się bardziej bezpośrednio do naszego wywodu. Przedstawiciele ludu tacy jak owi pasterze, ludzie zacho­wujący ludowe tradycje, wszędzie na świecie byli twórcami mi­tologii. To oni odczuwali w sposób najbardziej bezpośredni, najmniej ograniczony czy zmrożony przez filozofię albo przez zepsute kulty cywilizowanego świata tę potrzebę, o której mó­wiliśmy już przedtem; dostrzegali obrazy będące przygodą wyobraźni, mitologię będącą swego rodzaju poszukiwaniem, kuszące i przytłaczające przebłyski czegoś na wpół ludzkiego w naturze, nieme znaczenie pór roku i wyjątkowych miejsc. Rozumieli lepiej od innych, że duszą krajobrazu jest opowieść,a duszą opowieści – osobowość. Racjonalizm zaczął już jed­nak podgryzać te faktycznie irracjonalne, ale za to świadczące o wielkiej wyobraźni bogactwa chłopów; tak samo jak ustrój niewolniczy wygryzał ich z domów i gospodarstw. I właśnie w tym czasie, kiedy nad wszystkimi chłopskimi społecznościa­mi na świecie zapadał zmierzch i mrok rozczarowania, kilku pasterzy znalazło to, czego szukało. Wszędzie na świecie duch Arkadii opuszczał lasy. Pan umarł i pasterze rozproszyli się jak owce. Nikt jeszcze o tym nie wiedział, ale już zbliżała się godzi­na, która miała być końcem i wypełnieniem wszystkiego; nikt nie nadstawiał ucha, ale w falującym pustkowiu gór już rozleg­ło się obcojęzyczne wołanie. Pasterze znaleźli swojego Pasterza.

To, co znaleźli, było zgodne z tym, czego szukali. Po­spólstwo myliło się co do wielu rzeczy, nie myliło się jednak w przekonaniu, że to, co święte, może mieć mieszkanie i że bóstwo nie musi pogardzać ograniczeniami czasu i przestrze­ni. Barbarzyńca, który tworzył najfantastyczniejsze historie o skradzionym i schowanym do pudełka słońcu albo najdziksze mity o ucieczce boga, którego wroga zmylił podłożony kamień, był bliższy rozwiązania zagadki jaskini i wiedział więcej na temat światowego kryzysu niż wszyscy ci, którzy mieszkając w kręgu śródziemnomorskich miast, zadowalali się zimnymi abstrakcjami albo kosmopolitycznymi uogólnieniami; ci, którzy wysnuwali coraz to cieńsze i cieńsze nici z transcendentalizmu Platona albo orientalizmu Pitagorasa. Miejsce, które znaleźli pasterze, nie było akademią ani abstrakcyjną republiką. Nie było to mityczne miejsce, które mędrcy alegoryzowali, analizo­wali, wyjaśniali albo lekceważyli. Było to miejsce ze snu, który się ziścił. Od tej pory na świecie nie powstały żadne mitologie. Mitologia bowiem jest poszukiwaniem.

Wszyscy wiemy, że popularne wersje tej popularnej opowie­ści, zawarte w wielu jasełkach i kolędach, przypisują pasterzom stroje, dialekty i realia wiejskich okolic Anglii i innych krajów Europy. Wszyscy wiemy, że jeden pasterz mówi w dialekcie z Somerset, a inny opowiada, jak pędził owce z Conway do Cly­de. Większość z nas zdążyła się już przekonać, że jest to pomył­ka słuszna; że anachronizm ten jest mądry, nasycony artyzmem, intensywnie chrześcijański i katolicki. Niektórzy jednak, choć potrafili dostrzec to zjawisko w scenkach rodem ze średnio­wiecznej wsi, nie zauważali go najwyraźniej w innej poezji, którą czasem modnie jest nazywać przejawem sztuczności, a nie sztuki. Obawiam się, że wielu współczesnych krytyków dopatrzy się jedynie słabego echa klasycyzmu w fakcie, że poeci tacy jak  Crashaw1 i Herrick2 przedstawiali pasterzy z Betle­jem jako pasterzy Wergiliusza. Było to jednak z ich strony po­sunięcie głęboko słuszne, a napisanie betlejemskiego dramatu w formie łacińskiej eklogi było nawiązaniem do jednego z naj­ważniejszych połączeń w ludzkiej historii. Wergiliusz, jak już widzieliśmy, reprezentuje całą zdrową pogańską tradycję, która pokonała szaloną pogańską tradycję składania ludzkich ofiar. Ale nawet wergiliuszowskie cnoty i zdrowe pogaństwo znajdo­wało się w stanie nieodwracalnego rozkładu i właśnie ten fakt jest kwestią, na którą odpowiada prawda objawiona pasterzom. Gdyby świat kiedykolwiek miał szansę zmęczyć się swoim demonizmem, uleczyłby go jedynie powrót do przytomności umysłu. Ale jeśli zmęczył się przytomnością umysłu, co mogło się stać poza tym, co rzeczywiście się stało? Wyobrażenie arka­dyjskiego pasterza z Eklog radującego się tym, co się stało, nie jest wyobrażeniem fałszywym. W jednej z Eklog dopatrywa­no się przecież nawet proroctwa zaistniałych wypadków. Po­tencjalną sympatię dla tego wielkiego wydarzenia wyczuwamy jednak również w samym tonie i przypadkowych sformułowa­niach wielkiego poety; wergiliuszowskim pasterzom, nawet wtedy, gdy przemawiali własnymi ludzkimi słowami, nieraz, być może, załamywał się głos z powodu czegoś więcej niż tyl­ko kruchości Italii… Incipe, parve puer, risu cognoscere matrem… 

W dziwnym podziemnym miejscu pasterze owi mogli odkryć wszystko, co składało się na późną tradycję Latynów, a przy tym znaleźć coś, co lepiej od drewnianego idola miało spełniać funkcję wiecznego fundamentu ludzkiej rodziny: prawdziwe bóstwo domowego zacisza. Ale zarówno oni, jak i wszyscy inni twórcy mitologii mogliby całkiem słusznie cieszyć się także z tego powodu, że wydarzenie to ziściło nie tylko mistyczne, ale również materialistyczne przeczucia mitologii. Mitologia miała wiele grzechów, nie zbłądziła jednak w tym, że była rów­nie cielesna, co samo Wcielenie. Ten sam starożytny głos, który podobno rozległ się w lesie, mógł teraz zawołać ponownie: „Uj­rzeliśmy, a on nas ujrzał: widzialny bóg”. Starożytni pasterze mogliby zatem zatańczyć z radości – i jakże piękne byłyby na górach ich stopy – ciesząc się ze zwycięstwa nad filozofami. Ale filozofowie również usłyszeli wołanie.

Mimo swej starożytności historia o tym, jak zjawili się z krajów Orientu, uwieńczeni królewskim majestatem i spowici tajemniczością na podobieństwo magików, nadal nie przestaje zdumiewać. Tradycja, która jest częścią prawdy, mądrze zapa­miętała ich niemal jako niewiadome, równie zagadkowe co ich melodyjne imiona: Melchior, Kacper, Baltazar. Wraz z nimi przybył do Betlejem cały świat wiedzy, obserwujący gwiazdy w Chaldei i słońce w Persji, i nie pomylimy się, jeśli przypiszemy im tę samą ciekawość, która popycha do działania wszystkich mędrców. Reprezentowaliby oni ten sam ludzki ideał, gdyby ich imiona brzmiały: Konfucjusz, Pitagoras, Platon. Ci ludzie nie szukali opowieści, ale prawdy o świecie. A skoro ich prag­nienie prawdy było samo w sobie pragnieniem Boga, oni także otrzymali swoją nagrodę. Aby móc jednak zrozumieć, na czym polegała ta nagroda, musimy wiedzieć, że zarówno dla mitologii, jak i dla filozofii była ona uzupełnieniem tego, co niepełne.

Wszyscy uczeni mężowie, tak jak ci, którzy rzeczywiście przybyli, bez wątpienia znaleźliby w Betlejem potwierdzenie dużej części tego, co było prawdziwe w ich tradycjach i słuszne w ich rozumowaniu. Konfucjusz znalazłby nowe podstawy ro­dziny w przewrocie, jakim była Święta Rodzina; Budda ujrzał­by nowe wyrzeczenie – wyrzeczenie się gwiazd zamiast klejno­tów, i boskości zamiast królewskiego tronu. Uczeni mężowie mieliby prawo twierdzić nadal, a raczej zupełnie na nowo, że w ich dawnym nauczaniu było wiele prawdy. Ale uczeni mę­żowie ostatecznie przybyliby po to, żeby się czegoś nauczyć. Przybyliby, żeby poszerzyć swoje koncepcje o coś, czego dotąd sobie nie wyobrażali, a nawet zrównoważyć swój niedoskonały obraz świata czymś, czemu, być może, kiedyś przeczyli Budda wyszedłby ze swego bezosobowego raju, by uczcić osobę. Kon­fucjusz wyszedłby ze świątyni, gdzie oddawał cześć przodkom, by uczcić niemowlę.

Od samego początku trzeba uchwycić pewną szczególną cechę tego nowego kosmosu, a mianowicie, że był on większy od dawnego. Świat chrześcijański jest w tym sensie większy niż całe stworzenie, ponieważ stworzenie było przed Chrystusem. Chrześcijaństwo skupiło w sobie rzeczy, które już były, i takie, których przedtem nie było. Dobrym przykładem jego pojem­ności może być to, co powiedzieliśmy przed chwilą o poboż­ności Chińczyków, ale to samo odnosi się także do innych po­gańskich cnót i pogańskich wierzeń. Nikt nie może wątpić, że rozsądny szacunek dla rodziców jest częścią Ewangelii, w któ­rej sam Bóg był w dzieciństwie poddany ziemskim rodzicom. W zupełnie innym sensie jednak rodzice byli poddani Synowi, a takiej idei z pewnością nie znajdziemy w konfucjanizmie. Mały Chrystus nie przypomina małego Konfucjusza; nasz mistycyzm przedstawia Go w nieśmiertelnym niemowlęctwie. Nie wiem, co Konfucjusz zrobiłby z Dzieciątkiem, gdyby ożyło Ono w jego ramionach, tak jak ożyło w ramionach św. Francisz­ka. Wiem jednak, że prawda ta odnosi się w podobny sposób do wszystkich innych religii i filozofii; takie bowiem jest wyzwanie Kościoła. Kościół obejmuje to, czego nie obejmuje świat. Samo życie nie może tak jak Kościół zaspokoić wszystkich aspek­tów życia. Twierdzenie, że każdy system w porównaniu z tym jednym systemem jest ograniczony i niewystarczający, nie jest retoryczną przechwałką; jest to prawdziwy fakt i prawdziwy dylemat. Gdzie jest Święte Dzieciątko stoików i czcicie­li przodków? Gdzie jest Najświętsza Panna muzułmanów, kobieta niestworzona dla żadnego mężczyzny i wyniesiona ponad wszystkich aniołów? Gdzie jest św. Michał buddyjskich mnichów, jeździec i mistrz trębaczy, będący dla każdego żoł­nierza strażnikiem chwały oręża? Co mógłby zrobić z mito­logią braminów św. Tomasz z Akwinu, ten, który wyłożył całą naukowość, racjonalność, a nawet racjonalizm chrześcijaństwa? Ale nawet jeśli porównamy Akwinatę i stojącego na przeciw­nym biegunie rozumu Arystotelesa, znów będziemy mieli to samo wrażenie czegoś dodanego. Akwinata potrafił zrozumieć najlogiczniejsze rozdziały Arystotelesa. Można jednak wątpić, czy Arystoteles potrafiłby zrozumieć najbardziej mistyczne roz­działy Akwinaty. Nawet tam, gdzie trudno nam uznać wyższość myśli chrześcijanina, musimy uznać jej większą pojemność.
Tak samo jest z każdą filozofią, herezją czy współczesną myślą, ku której moglibyśmy się zwrócić. Jaki los spotkałby trubadura Franciszka wśród kalwinistów czy nawet wśród utylitarystów ze szkoły manchesterskiej? A jednak ludzie pokroju Bossueta i Pascala potrafili być równie surowi i logiczni jak każdy kal­winista czy utylitarysta. Jaki los spotkałby św. Joannę d’Arc, kobietę, która wymachując mieczem, wzywała mężczyzn do walki, wśród kwakrów albo duchoborców, albo w tołstojowskiej sekcie pacyfistów? A jednak bardzo wielu katolickich świę­tych poświęciło całe życie na głoszenie pokoju i zapobieganie wojnom. To samo jest ze wszystkimi współczesnymi próbami synkretyzmu. Synkretykom nigdy nie udaje się stworzyć cze­goś większego niż Credo, bez pominięcia jakiegoś elementu. Nie chodzi mi o pomijanie elementu Boskiego, ale ludzkiego: flagi albo gospody, chłopięcej opowieści o bójce albo żywopłotu na końcu pola. Teozofiści budują panteon, ale jest to panteon wyłącznie dla panteistów. Zwołują Parlament Religii jako spotkanie wszystkich ludów, ale jest to wyłącznie spotkanie wszyst­kich zarozumialców. Dokładnie taki panteon został zbudowa­ny dwa tysiące lat temu nad brzegami Morza Śródziemnego i chrześcijanie zostali zaproszeni do ustawienia w nim podobizny Jezusa obok posągów Jupitera, Mitry, Ozyrysa, Attisa czy też Amona. To właśnie odmowa chrześcijan stała się punktem zwrotnym historii. Gdyby chrześcijanie wyrazili zgodę, nie­wątpliwie zeszliby razem z całym światem, jak mówi grotesko­wa, ale precyzyjna metafora, na psy. Zmieniliby się w gromadę nieróżniących się niczym kundli, tarzających się w błocie kos­mopolitycznego zepsucia, które pozbawiło już indywidualno­ści wszystkie pozostałe mity i tajemnice. Nie rozumie natury Kościoła ani alarmującego tonu jego starożytnej doktryny ten, kto nie zdaje sobie sprawy, że w pewnym momencie cały świat o mało nie umarł na chorobę zwaną tolerancją i braterstwem wszystkich religii.

Najważniejsze jednak jest to, że Trzej Królowie, symbo­lizujący mistycyzm i filozofię, słusznie przedstawieni są jako poszukiwacze czegoś nowego, a nawet jako odkrywcy czegoś nieoczekiwanego. Napięta atmosfera kryzysu, nadal wyczu­walna w bożonarodzeniowej opowieści, a nawet w każdej bo­żonarodzeniowej uroczystości, podkreśla ideę poszukiwania i odkrycia. Inne mistyczne postacie występujące w jasełkach – anioł i matka, pasterze i żołnierze Heroda – mogą mieć cha­rakter prostszy i zarazem bardziej nadprzyrodzony, bardziej elementarny albo bardziej emocjonalny. Mędrcy jednak muszą szukać mądrości; dla nich zajaśnieć musi także światło intelek­tu. A oto istota tego światła: katolicka doktryna jest katolicka, czyli powszechna, i nic innego nie jest katolickie tak jak ona. Filozofia Kościoła jest filozofią uniwersalną. Filozofia filozofów taka nie była. Gdyby Platon, Pitagoras i Arystoteles stanęli na moment w świetle padającym z tej niewielkiej jaskini, zrozu­mieliby, że ich własne światło nie było uniwersalne. W istocie nie jest wcale wykluczone, że rozumieli to nawet wcześniej. Fi­lozofię, podobnie jak mitologię, otaczała bardzo wyraźna aura poszukiwania. Właśnie uświadomienie sobie tej prawdy przez Trzech Króli obdarza ich tradycyjnym majestatem i tajemni­czością; odkryli oni, że religia jest bardziej pojemna niż fi­lozofia i że oto mają przed sobą, zamkniętą w tym ciasnym miejscu, najpojemniejszą religię świata. Magowie wpatrywa­li się w dziwny pentagram z odwróconym ludzkim trójkątem, i nie mogli doprowadzić do końca kalkulacji na jego temat. Jest bowiem paradoksem tej grupy w jaskini, że choć na jej widok ogarniają nas uczucia dziecięcej prostoty, nasze myśli o niej mogą rozrastać się i komplikować w nieskończoność. Nie umiemy zakończyć nawet naszych własnych rozważań o dziec­ku, które było ojcem, i o matce, która była dzieckiem.

Moglibyśmy zadowolić się stwierdzeniem, że mitologia zjawiła się w Betlejem z pasterzami, a filozofia z filozofami, i że pozostało im tylko połączyć się we wspólnym przyjęciu religii. Był jednak jeszcze trzeci element, którego nie wolno lekce­ważyć i którego ta konkretna religia nigdy nie lekceważyła, nie godząc się na żadną fetę pojednania. Od pierwszych chwil dramatu obecny był na scenie Nieprzyjaciel – ten sam, który zatruwał legendy zgnilizną pożądania i skuwał teorie lodem ateizmu, ale na bezpośrednie wyzwanie odpowiedział czymś bardziej zbliżonym do bezpośrednich metod, jakie widzieliś­my w świadomym kulcie demonów. W opisie tego kultu, w opi­sie nienasyconego wstrętu do niewinności, jakim odznacza­ły się dzieła czarnej magii i najbardziej nieludzka ofiara składa­na z ludzi, poświęciłem mniej miejsca na omówienie efektów pośredniego ukrytego wpływu tego kultu na zdrowsze odmia­ny pogaństwa: mitologicznej wyobraźni przesiąkniętej seksem czy cesarskiej pychy sięgającej szaleństwa. W dramacie Bet­lejem można jednak wyczuć wpływy zarówno pośrednie, jak i bezpośrednie. Podległy Rzymowi władca, prawdopodobnie otoczony rzymskim przepychem i porządkiem mimo płynącej w jego żyłach krwi Wschodu, poczuł zapewne w tej godzinie, że budzi się w nim jakiś dziwny duch. Wszyscy znamy opo­wieść o tym, jak Herod, zaalarmowany plotkami o tajemniczym rywalu, przypomniał sobie dziki gest kapryśnych despotów Azji i zarządził masakrę najmłodszego pokolenia pospólstwa. Wszyscy znają tę opowieść, ale nie wszyscy chyba zdają sobie sprawę, jakie miejsce zajmuje ona w historii dawnych ludzkich religii. Nie wszyscy nawet dostrzegają kontrast tego wydarze­nia z korynckimi kolumnami i rzymskim brukiem podbitego, pozornie cywilizowanego świata. Jedynie jasnowidz, widząc determinację mrocznej duszy błyszczącą w oczach Idumejczy­ka, mógłby dostrzec za jego plecami coś na kształt wielkiego szarego ducha; wypełniającą kopułę nocy i unoszącą się po raz ostatni nad dziejami ludzkości olbrzymią i straszną twarz Molocha Kartagińczyków, oczekującego ostatniej daniny od władcy pokoleń Sema. Podczas obchodów pierwszego Bożego Narodzenia świętowały na swój sposób także demony.

Jeśli nie weźmiemy pod uwagę obecności tego nieprzy­jaciela, nie zrozumiemy nie tylko istoty chrześcijaństwa, ale nawet istoty świąt Bożego Narodzenia. Boże Narodzenie stało się dla nas, chrześcijan, jednym z elementów chrześcijaństwa, w pewnym sensie elementem bardzo prostym. Ale w innym sensie, jak wszystkie prawdy należące do chrześcijańskiej tra­dycji, jest ono czymś bardzo złożonym. Jego wyjątkowy ton powstaje przez uderzenie naraz wielu różnych strun: pokory, wesołości, wdzięczności, mistycznego lęku, ale także czujności i dramatu. Nie jest to tylko i wyłącznie okazja dla głosicieli pokoju ani tylko i wyłącznie okazja dla wielbicieli zabawy; nie jest to tylko hinduska konferencja pokojowa albo tylko skan­dynawski festyn zimowy. W Bożym Narodzeniu jest także coś zuchwałego; coś, co sprawia, że dzwony rozlegające się nagle o północy, brzmią jak wielkie salwy armatnie dopiero co wy­granej bitwy.Cała ta nieopisana atmosfera Bożego Narodzenia unosi się w powietrzu niczym wciąż wyczuwalny zapach lub rozwiewający się dym radosnego wybuchu, który w owej go­dzinie prawie dwa tysiące lat temu dał się słyszeć na wzgórzach Judei. Jego ton nadal nie pozostawia żadnych wątpliwości; jest zbyt subtelny czy też zbyt wyjątkowy, by mogło go zagłuszyć używane przez nas powszechnie słowo „pokój”. Z samej istoty tej historii wynika, że świętowanie w grocie było świętowaniem w fortecy albo w kryjówce człowieka wyjętego spod prawa. Nie byłoby nawet żartem właściwie rozumiane twierdzenie, że było to świętowanie w ziemiance. Jest bowiem prawdą nie tylko to, że podziemna komora dawała schronienie przed wrogami i że wrogowie ci już zaczęli przetrząsać kamieniste pustkowie zamykające ją z góry jak niebo. Jest prawdą nie tylko to; że w pewnym sensie odgłos kopyt Heroda mógł przetoczyć się jak grzmot nad zapadniętą pod ziemię głową Chrystusa. Prawdą jest także, że obraz ten zawiera w sobie ideę wysuniętej pla­cówki, ideę przebicia skały i wejścia na terytorium wroga. Wy­obrażenie podziemnego bóstwa zawiera w sobie ideę podkopa­nia świata, wstrząśnięcia wieżami i pałacami od fundamentów. Tak właśnie Herod poczuł, że ziemia trzęsie się pod nim, i za­chwiał się razem z chwiejącym się pałacem.

Jest to, być może, najpotężniejsza z tajemnic betlejemskiej jaskini. Choć ludzie podobno szukali pod ziemią piekła, widać wyraźnie, że tym razem pod ziemią znalazło się niebo. Stąd w tej dziwnej historii pojęcie trzęsienia nieba. Oto paradoks tak nieoczekiwanie rozmieszczonych sił: od tej pory to, co naj­wyższe, może działać jedynie od dołu. Następca tronu może odzyskać dziedzictwo tylko na drodze czegoś w rodzaju rewol­ty. W istocie Kościół od samego początku, a może szczegól­nie na samym początku, był nie tyle zwierzchnością, co re­wolucją przeciwko księciu tego świata. Przekonanie, że świat został podbity przez wielkiego uzurpatora i wzięty przez niego w posiadanie, spotykało się często z potępieniem albo wyśmia­niem ze strony tych optymistów, którzy utożsamiają oświecenie z wygodnym życiem. Ale właśnie to przekonanie było przyczyną owego dreszczu sprzeciwu i pięknego ryzyka, któ­ry sprawił, że dobra nowina wydawała się słuchającym napraw­dę dobra i nowa. Wzniecona przez nią rewolta była naprawdę skierowana przeciwko olbrzymiej nieuświadomionej uzurpacji i początkowo pozostawała całkiem niezauważana. Olimp nadal przysłaniał niebo jak nieruchoma chmura tworząca sylwetki wielu potężnych postaci. Filozofia nadal zajmowała najwyższe miejsca i królewskie trony. Tymczasem Chrystus narodził się w jaskini, a chrześcijaństwo w katakumbach.

W obu wypadkach można zaobserwować ten sam para­doks rewolucji; obecność czegoś pogardzanego i równocześ­nie budzącego lęk. Jaskinia z jednej strony jest jedynie dziurą albo kątem, do którego zmiata się jak śmieci wyrzutków spo­łeczeństwa, z drugiej zaś jest ona jednak schowkiem na coś drogocennego, czego tyrani szukają jak skarbu. Z jednej strony bohaterowie bożonarodzeniowej opowieści znaleźli się tam, bo pewien właściciel gospody nie zadał sobie trudu, żeby ich od­notować w pamięci, a z drugiej dlatego, że pewien król nie mógł o nich zapomnieć. Jak już zauważyliśmy, paradoks ten przeja­wiał się także w sposobie traktowania pierwotnego Kościoła. Kościół był ważny już wtedy, gdy nie miał żadnego znaczenia, a niewątpliwie wtedy, gdy był jeszcze bezsilny. Był ważny tylko dlatego, że był nieznośny; w pewnym sensie możemy słusznie powiedzieć, że był nieznośny dlatego, że był nietolerancyjny. Otaczała go niechęć, ponieważ na swój cichy, niemalże tajny sposób odważył się toczyć wojnę. Wyłonił się spod ziemi, żeby zburzyć niebo i ziemię pogaństwa. Nie próbował niszczyć jego dzieł z marmuru i złota, ale brał pod uwagę świat, który ist­niałby bez nich. Miał czelność patrzeć przez złoto i marmur na wylot, jakby były ze szkła. Ci, którzy zarzucali chrześcijanom podpalenie Rzymu, byli oszczercami, ale przynajmniej bliższy­mi prawdziwej istoty chrześcijaństwa niż ci ze współczesnych, którzy nam mówią, że chrześcijanie byli jakby członkami sto­warzyszenia etycznego, którzy w wolnych chwilach ponosili męczeństwo za informowanie ludzi o ich obowiązkach wzglę­dem bliźnich i wzbudzali jedynie umiarkowaną niechęć jako ludzie umiarkowani i łagodni.
Herod ma zatem miejsce w betlejemskich jasełkach jako zagrożenie dla Kościoła Wojującego i dowód na to, że od same­go początku Kościół był prześladowany i musiał walczyć o życie. Ludziom, dla których jest to dysonans, możemy jedynie wy­jaśnić, że współbrzmi on z dzwonami Bożego Narodzenia. Ludziom, dla których idea krucjaty psuje ideę Krzyża, możemy jedynie powiedzieć, że to idea Krzyża wydaje im się zepsuta; całkiem dosłownie zepsuta od kołyski. Nie chodzi o to, żeby spierać się z nimi o abstrakcyjną etykę walki; chodzi jedynie o to, by podsumować splot idei składających się na ideę chrześcijań­stwa i katolicyzmu i stwierdzić, że wszystkie one skrystalizowały się już w historii pierwszego Bożego Narodzenia. Są to trzy różne elementy, zwykle sobie przeciwstawiane, a mimo to two­rzące jedność; chrześcijaństwo jako jedyne potrafi je pogodzić. Pierwszym jest ludzkie instynktowne pragnienie nieba, które byłoby tak dosłowne i niemal tak bliskie jak własny dom. To właśnie usiłowali wyrazić wszyscy poeci i poganie tworzący mity. że konkretne miejsce musi być świątynią boga albo mieszkaniem błogosławionego, że kraina czarów jest prawdziwą krainą, a powrotowi duszy z zaświatów musi towarzyszyć zmartwych­wstanie ciała. Nie chcę tu roztrząsać odmowy zaspokojenia tej potrzeby przez racjonalizm. Chcę jedynie powiedzieć, że jeśli racjonaliści odmawiają jej zaspokojenia, poganie zostają nieza­spokojeni. Element ten jest obecny w historii Betlejem i Jerozo­limy tak samo, jak był obecny w historii Delos i Delf, i tak samo, jak nie był obecny we wszechświecie Lukrecjusza albo Herberta Spencera. Drugi element chrześcijaństwa to filozofia większa niż inne filozofie; większa od filozofii Lukrecjusza i nieskończenie większa od filozofii Herberta Spencera. Filozofia ta wygląda na świat przez sto różnych okien, podczas gdy starożytny stoi­cyzm albo współczesny agnostycyzm wygląda tylko przez jedno okienko. Filozofia chrześcijaństwa postrzega życie oczyma tysię­cy ludzi najróżniejszego pokroju, podczas gdy zwykła filozofia jest indywidualnym punktem widzenia pojedynczego stoika lub agnostyka. Chrześcijańska filozofia ma w sobie coś odpowiada­jącego każdemu usposobieniu człowieka, ma zajęcie dla każdego typu człowieka, zgłębia tajniki psychologii, przenika otchłanie zła, odróżnia prawdziwe i nieprawdziwe cuda i nadzwyczajne wyjątki, praktykuje taktowne zachowanie w skomplikowa­nych wypadkach, a wszystko to z wszechstronnym subtelnym i twórczym podejściem do różnorodności życia, wykraczającym daleko poza śmiałe albo niezobowiązujące frazesy większości starożytnych i współczesnych filozofii moralnych. Innymi słowy, jest w niej coś więcej; ludzka egzystencja dostarcza jej więcej tematów do rozmyślań, a życie – więcej radości. Od czasów Św. Tomasza z Akwinu do tej wszechstronnej wiedzy o życiu do­dano ogrom materiału. Ale już sam św. Tomasz z Akwinu czuł­by się ograniczony w świecie Konfucjusza albo Comte’a. Wresz­cie trzeci element chrześcijaństwa stanowi to, że choć jest ono wystarczająco prowincjonalne, by inspirować poetów, a równo­cześnie większe od jakiejkolwiek filozofii, jest ono także wyzwa­niem i walką. Świadomie rozszerza swoje granice, by objąć każdy aspekt prawdy, a mimo to jest sztywno ufortyfikowane przeciwko wszelkim odmianom błędu. Werbuje do walki po swojej stronie ludzi wszelkiego pokroju, posługuje się w walce każdym do­stępnym orężem, poszerza swoją wiedzę o rzeczach, za które i przeciwko którym toczy się walka, stosując wszystkie możliwe wybiegi ciekawości i współczucia, a przy tym ani na chwilę nie zapomina, że prowadzi walkę. Głosi pokój na ziemi, ale ani na chwilę nie zapomina, dlaczego rozegrała się wojna na niebie.

Oto trójca prawd, których symbolem są dla nas trzy typy po­staci ze starej historyjki o Betlejem: pasterze, królowie i jeszcze jeden król, prowadzący wojnę przeciwko dzieciom. Utrzymy­wanie, że inne religie i filozofie mogą pod tym względem kon­kurować z chrześcijaństwem, jest utrzymywaniem nieprawdy Nieprawdą jest, że którakolwiek z nich zawiera w sobie wszyst­kie te postacie; nieprawdą jest, że którakolwiek choćby stwarza takie pozory. Buddyzm może uchodzić za równie mistyczny co chrześcijaństwo, ale nie może uchodzić za równie bojowy. Islam może uchodzić za równie bojowy, ale jego wyznawcy nie stara­ją się nawet o to, by uchodził za równie metafizyczny i subtelny. Konfucjanizm może głosić, że zaspokaja filozoficzną potrzebę porządku i rozumu, ale jego zwolennicy nie próbują nawet gło­sić, że zaspokaja on mistyczną potrzebę cudów i sakramentów oraz uświęcania konkretnych rzeczywistości. Istnieje wiele dowodów prawdziwej obecności tego uniwersalnego i zarazem unikatowego ducha. Nam wystarczy jeden, dobrze ilustrujący temat niniejszego rozdziału: otóż żadna inna opowieść, żadna pogańska legenda, filozoficzna anegdota ani fakt historyczny nie wywołuje w nas naprawdę tego dziwnego i przeszywające­go odczucia, jakie wzbudza w nas słowo Betlejem. Żadne inne narodziny boga ani dzieciństwo mędrca nie przypominają nam Bożego Narodzenia ani czegoś bliskiego Bożemu Narodzeniu. Są one albo zbyt zimne, albo zbyt frywolne, albo zbyt formalne i klasyczne, albo zbyt proste i prymitywne, albo zbyt tajemni­cze i skomplikowane. Nikt z nas, bez względu na wyznawane opinie, nie stanąłby wobec takiej sceny z uczuciem, że wraca do domu. Mógłby ją podziwiać za jej poetyckość albo za jej filo­zoficzność, albo za wiele innych rzeczy z osobna; ale nie za to, że jest tym, czym jest.W rzeczywistości betlejemska opowieść działa na ludzką naturę w sposób zupełnie wyjątkowy i niepo­wtarzalny; w swej psychologicznej istocie nie przypomina ona wcale legendy ani życiorysu sławnego człowieka. Niekoniecz­nie zwraca ona nasze myśli ku wielkości w zwykłym znaczeniu tego słowa – ku przejaskrawionym i wyolbrzymionym obrazom ludzkości, które nawet pod wpływem najzdrowszego kultu bo­hatera zmieniały się w bogów i herosów. Niekoniecznie skłania nas ona do awanturniczego wychodzenia na zewnątrz, ku dzi­wom, jakie można znaleźć na końcu świata. Raczej atakuje nas ona od tyłu, wyłaniając się niespodziewanie z tajnej i intymnej części naszej osobowości, jak uczucie, którym czasem napeł­nia nas tragizm drobnych przedmiotów albo ślepa pobożność ubogich. To trochę tak, jakby człowiek odkrył w samym sercu swojego domu ukryty pokój, którego istnienia nigdy nie podej­rzewał, i zobaczył padające z jego wnętrza światło. To tak, jakby znalazł na dnie własnego serca coś, co zaprzedało go w ręce do­bra. Betlejemska opowieść nie powstała z tego, co świat uważa za mocny materiał; powstała raczej z materiału, którego moc kryje się w zwiewnej lekkości, z jaką muska nas i odchodzi. Nie ma w niej niczego, co nie byłoby z nas, oprócz przelotnej czu­łości, która zyskała w niej nieśmiertelność; wszystko to oznacza zaledwie chwilowe złagodnienie, które w niezrozumiały sposób przynosi umocnienie i odpoczynek. Betlejemska opowieść to urywana mowa i zagubione słowo, które zyskują konkretny sens i zawisają w powietrzu nienaruszone, gdy dziwni królowie nikną w dalekich krainach, a na górach cichną kroki pasterzy, i tylko noc i jaskinia okrywają kolejnymi fałdami coś bardziej ludzkiego niż ludzkość.

Gilbert Keith Chesterton
przekład: Magda Sobolewska

Powyższy tekst stanowi fragment książki Wiekuisty Człowiek. Przedruk zamieszczamy dzięki uprzejmości Wydawnictwa Fronda.
  1. Richard Crashaw (1612-1649) – przedstawiciel angielskiej poezji metafizycznej.  
  2. Robert Herrick (1591-1674) – poeta i duchowny, największy z grupy tzw. Cavalier poets, kontynuujących starożytne tradycje klasyczne.  
Za:  http://www.dystrybucjonizm.pl/bog-w-jaskini/