piątek, 10 marca 2017

Jerzy Wolak: „Milczenie”. Pochwała zdrady


„Milczenie”. Pochwała zdrady
       Dlaczego katoliccy księża (modernistyczni "księża" - przyp. red. RCR) zachwycają się „Milczeniem” Martina Scorsese, skoro to w istocie pochwała apostazji?

Martin Scorsese kilkakrotnie wyznał, iż zamierzał nakręcić „Milczenie” już bez mała trzy dekady temu, ale jakoś się nie układało. Dlaczego? Osobiście podejrzewam, że po prostu starsi bracia wyrazili sprzeciw:
– Bracie Martinie, jeszcze za wcześnie na film o apostazji. Jeszcze nie ten etap. Ale przyjdzie czas i na to. Wtedy będziesz miał głos, a na razie truj Boży ludek historiami o mafii i jej dobrych chłopcach, o gangach Nowego Jorku i kasynach Las Vegas, o splecionych losach policjantów i złodziei, o szaleństwie i wyuzdaniu. Rób to, co ci najlepiej wychodzi, i cierpliwie czekaj.
– Ale biskup Moore dał mi wspaniałą książkę…
– Bracie Martinie, wiemy, że potrafisz świetnie przenosić na ekran heterodoksyjne książki. Udowodniłeś to wszak „Ostatnim kuszeniem Chrystusa” brata Kazantzakisa. A powieść, którą ci podarował brat biskup z anglikańskiej wspólnoty, owszem znamy i zamierzamy wykorzystać. W stosownym czasie, bracie…

Czas dojrzał

Martin Scorsese nakręcił film o zdradzie – nieukaranej, niepotępionej, nieodpokutowanej. De facto więc pochwalił duchownych, którzy wyparli się Boga i przyjąwszy obcą religię wstąpili na służbę skrajnie antychrześcijańskiego reżimu. A jednocześnie napluł w twarz tysiącom męczenników, którzy z miłości do Jezusa Chrystusa i wierności Jego nauce woleli śmierć niż uchybienie złożonemu w ich duszach depozytowi wiary. Tym zaś, których najwyższej pochwały godną postawę wierności aż po zgon w wyrafinowanych męczarniach pięknie notabene w swoim filmie ukazał, wystawił certyfikat ciężkiego frajera. No bo po co było cierpieć wisząc całymi dniami głową w dół (ze skórą głęboko naciętą za uszami, by odsączyć nadmiar spływającej krwi w celu wydłużenia agonii), albo dać się polewać wrzątkiem, skoro można było niezobowiązująco podeptać wizerunek Zbawiciela, po czym żyć długo i szczęśliwie ciesząc się niezakłóconą wewnętrzną wiarą we wszystko, w co tylko katolik ma wierzyć?

Zwłaszcza, że sam Chrystus w cierniowej koronie odezwał się z leżącego na ziemi miedzianego konterfektu w pełne zachęty słowa:
– Możesz deptać. Ja znam najlepiej ból twojej nogi. Możesz deptać. Narodziłem się na tym świecie po to, abym był przez was podeptany, i wziąłem krzyż na ramiona, aby dzielić wasz ból.

A zatem to wola Boża – życzenie samego Pana. Któż by się więc wahał?

Bóg cały czas milczy wobec cierpienia swych wiernych stworzeń; odzywa się tylko raz: aby zachęcić człowieka do profanacji, bluźnierstwa i apostazji – oto motyw przewodni ostatniego filmu Martina Scorsese (który rzekomo – jak zapewnia pewien duchowny pasjonat kina – „przez całe życia szuka Boga”), powtórzony wiernie po literackim pierwowzorze pióra Shusaku Endo. Ale to na hollywoodzkim twórcy spoczywa główny ciężar winy, albowiem gdyby nie film, powieść japońskiego pisarza po wiek wieków pozostałaby tam, skąd ją Scorsese wygrzebał – na śmietniku historii.

Niepojęte, a jednak…

Ostatnie dzieło Martina Scorsese „podobne jest do grobu pobielanego, który z zewnątrz wygląda pięknie, lecz wewnątrz pełny jest kości trupich i wszelkiego plugastwa” (Mt 23, 27). Z pozoru wysublimowany dramat (aczkolwiek rozwlekły, przegadany i w sumie nudny – gdzież mu do „Misji” Rolanda Joffe, ba, brakuje w nim nawet rozmachu „Wilka z Wall Street”…) w istocie okazuje się ordynarnym usprawiedliwieniem zdrady.
Dlaczego zatem tylu katolickich kapłanów na łamach tylu mediów publicznie pieje nad nim rozgłośnym Gloria?

W pierwszym odruchu aż się prosi odpowiedzieć, że księża na ogół do kina nie chodzą, więc pewnie zwiodła ich rzadka w tej sferze tematyka obrazu, magia nazwiska reżysera, nastrój kinowej sali, może oprawa przedpremierowego pokazu… Tylko że świat poznał entuzjastyczną opinię nie szeregowych wikarych z parafii zapomnianych nawet przez własnych biskupów, lecz księży profesorów, wykładowców, filmoznawców. Niepojęte…

Niepojęte, jak można będąc absolwentem seminarium duchownego powiedzieć o „Milczeniu”, iż jest to „arcydzieło, i to chrześcijańskie z gruntu, medytacja o wierze, obraz głęboko duchowy i wielki”. Niepojęte, jak można będąc duchownym Kościoła katolickiego z wyższym wykształceniem dostrzec w tej płaskiej opowieści o papierowych bohaterach (w której walki duchowej – głównego wszak zadania chrześcijan na tym łez padole – tyle co trucizny w zapałce) „film traktat apologetyczno-ascetyczny, film medytację, film homilię, film spowiedź, film modlitwę, film łkanie, film krzyk, film udrękę i film ukojoną ciszę”.

Niepojęte, że katolickiemu kapłanowi może choćby przemknąć przez myśl hipoteza, iż „można wyrzec się zewnętrznie Boga i zachować wiarę w sercu, utajnić ją i tym samym ratować życie innych chrześcijan”? Niepojęte, że katolicki kapłan bez żenady, publicznie nazywa wyparcie się Boga „najtrudniejszym gestem miłości wobec Boga”, dodając jeszcze, że „czasem nie da się zrobić nic innego”!

Bzdurna herezja

Miłość bliźniego aż po zaparcie się Boga – bzdura czy herezja? Gorzej: dwa w jednym – bzdurna herezja. Nasze zidiociałe czasy nie potrafią wytworzyć już nawet herezji, która jako tako trzymałaby się kupy.
Czy można tak miłować swego brata, by się w imię tej miłości wyrzec swego ojca? Czy można do tego stopnia pragnąć ocalić siostrę, aby w tym celu napluć w twarz matce? Nie można, ponieważ w ten sposób w istocie zaprzecza się własnej miłości do brata i siostry. Czyż bowiem ta miłość nie jest pochodną naszej miłości do ojca i matki? Nie można przeto w imię miłości zaprzeć się Miłości – to jakby dla dobra rachunku różniczkowego odrzucić arytmetykę.

Ale ksiądz oczarowany „Milczeniem” idzie dalej pytając: „Co zrobiłby Jezus Chrystus, gdyby znalazł się w siedemnastowiecznej Japonii? Wyrzekłby się zewnętrznie wiary, żeby ratować życie współbraci? Czy Chrystus dokonałby apostazji?”.

Trudno w ogóle przyjąć do wiadomości tak absurdalne pytanie, a co dopiero usiłować na nie odpowiedzieć, niemniej spróbujmy, bo wydaje się być w nim więcej niż zadający je zadał sobie trudu przemyśleć.
Cóż to bowiem znaczy: „zewnętrznie”? Miałby na przykład dokonać jakiegoś bluźnierczego aktu, a w duszy pozostać nieskalanym? Ale przecież „z obfitości serca usta mówią” (Mt 12, 34). To wnętrze jest motorem wszystkich naszych zewnętrznych działań. „Z serca pochodzą złe myśli, zabójstwa, cudzołóstwa, czyny nierządne, kradzieże, fałszywe świadectwa, przekleństwa” (Mt 15, 19), dlatego nie można pozostać wewnętrznie czystym po dokonaniu zewnętrznego grzechu, bo grzech z wnętrza pochodzi.

A może nie o to idzie księdzu zauroczonemu przez sprytnego magika z Hollywood? Może zakłada, iż dla dobra bliźniego dopuszczalnym jest lekko się zabrudzić? Tylko jak w takim razie „byśmy byli święci i nieskalani przed Jego obliczem” (Ef 1, 4)? Jak w takiej sytuacji składający się z nas Kościół mógłby pozostać „chwalebny, nie mający skazy czy zmarszczki, czy czegoś podobnego, lecz święty i nieskalany” (Ef 5, 27)? Po to wszak nas Pan „pojednał w doczesnym Jego ciele przez śmierć, by stawić nas wobec siebie jako świętych i nieskalanych, i nienagannych, bylebyśmy tylko trwali w wierze – ugruntowani i stateczni – a nie chwiejący się” (1 Kol 1, 22-23).

Nie wolno nam ani się zachwiać, choćby lekko, ani zbrukać, choćby odrobinę. Należy za to usilnie modlić się o łaskę nawrócenia dla kapłanów, którzy zasiewają w katolickich duszach podobne wątpliwości. Obraz Boga, który zdradza Boga, sprzeniewierzając się woli Bożej w imię miłości do Bożego stworzenia – to już nawet nie herezja, to czyste diabelstwo. Za mniejsze rzeczy palono kiedyś na stosie…

Dłubanie w wątpliwościach

Tymczasem niejeden dzisiejszy duchowny zupełnie tego w ten sposób nie widzi. Znacząca ich grupa – wręcz przeciwnie – najchętniej właśnie zajmuje się dłubaniem w wątpliwościach. „Bez wątpliwości nie ma wiary” – pisze jeden z nich w recenzji „Milczenia”. Kolejny przykład bzdury wierutnej i herezji bzdurnej. Mercedesa z szoferem temu, kto wskaże na kartach Nowego Testamentu najmniejszą wątpliwość. Zresztą w czyich ustach? Jezusa Chrystusa? Owszem, apostołowie nie są od nich wolni; zdarza im się słabość, tchórzostwo, ba, zdrada, ale tylko do zesłania Ducha Świętego – Pocieszyciela, który będzie z nami na zawsze (J 14, 16), aby bramy piekielne nigdy nie przemogły Kościoła Świętego (Mt 16, 18). Później, w ich dziejach i listach znajdujemy już wyłącznie ton autorytatywny, imperatywny: zdecydowane nakazy i zakazy – tak, tak; nie, nie – zero wątpliwości!

Nie chcąc uchybić precyzji wywodu nadmieńmy, że święty Paweł w drugim liście do Koryntian pozwala sobie na drobną wątpliwość, ale wyłącznie w kwestii, „czy uda się nam wyjść cało z życiem” (2 Kor 1, 8), po czym dalej pisze: „Zewsząd znosimy cierpienia, lecz nie poddajemy się zwątpieniu (…) nie poddajemy się zwątpieniu, chociaż bowiem niszczeje nasz człowiek zewnętrzny, to jednak ten, który jest wewnątrz, odnawia się z dnia na dzień” (2 Kor 4, 8-16).

Łódź Piotrowa ma precyzyjnie wyznaczony kurs, z którego nie wolno jej zboczyć bodaj o drobny ułamek rumba, każdemu zaś członkowi jej załogi ściśle wyznaczono zadanie do wykonania – tego się trzymajmy, a szczęśliwie, pomyślnie i bezpiecznie dopłyniemy do Niebieskiej Przystani, a „kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony” (Mk 13, 13).

A że po drodze przyjdzie swoje odcierpieć, tego pełną świadomość powinien mieć każdy katolik mniej więcej od bierzmowania. Jeżeli nie stało się ono dlań sakramentem pożegnania z Kościołem, to znaczy, że powinien żyć nieustannie gotowy do „ochotnej i wspaniałomyślnej śmierci za godne czci i święte Prawa” (2 Mch 6, 28). Czy nasz Pan sam nie cierpiał okrutnej męki? Czy nie zgromił Piotra, który z najgłębszych pokładów miłosierdzia pragnął, by Mu to zostało oszczędzone, jakże surowymi słowami: „Zejdź Mi z oczu, szatanie! Jesteś Mi zawadą, bo myślisz nie na sposób Boży, lecz na ludzki” (Mt 16, 23)? Ten sam święty Piotr napisze później z pełnym przekonaniem: „Gdy trochę pocierpicie, Bóg wszelkiej łaski – Ten, który was powołał do wiecznej swojej chwały w Chrystusie – sam was udoskonali, utwierdzi, umocni i ugruntuje” (1 P 5, 10).

Napisze to do duszpasterzy – aby pamiętali, że nic nie może ani ich samych, ani powierzonych im dusz odłączyć od miłości i wierności Chrystusowi: ani „utrapienie, ucisk czy prześladowanie” ani „głód czy nagość, niebezpieczeństwo czy miecz” (Rz 8, 35).

Ani tym bardziej miraż miłosierdzia, które w dzisiejszym Kościele staje się przedmiotem coraz dzikszej ekwilibrystyki. Katolicki kapłan dokonuje na ekranie apostazji, sądząc, że w ten sposób uratuje od tortur swoich wiernych, a jego bracia w realu widzą w tym akt najwyższego miłosierdzia. A dlaczego nie objaw pychy, i to tej najgorszego sortu – imperialnej? Oto biały misjonarz wie lepiej, co dobre dla wiodących prymitywne, półzwierzęce życie azjatyckich wieśniaków… Myśli nie na sposób Boży, lecz na ludzki, przeto nie przychodzi mu do głowy, że może Pan Bóg ma w stosunku do nich odmienne plany. Może męczeństwo to ostatnia szansa na uratowanie ich nieszczęsnych dusz.

– Oni już się kilka razy wyrzekli – rzuca lekko, jakby mimochodem, uśmiechnięty samuraj.
Nie interesuj się niezdrowo innymi. Sam „bądź wierny – idź”. Kiedy święty Piotr w taki właśnie niezdrowy sposób zainteresował się przyszłym losem innego ucznia Pańskiego, zmartwychwstały Jezus ponownie go skarcił: „Co tobie do tego? Ty pójdź za Mną!” (J 21, 22).

Duchowa pornografia

Dziś niestety daje się słyszeć – i to nierzadko z ust konsekrowanych – że takie stawianie sprawy to przykład fanatyzmu. Dzisiejszy człowiek Zachodu wzdryga się na podobną retorykę. Woli półcienie i półtony, szarość i nijakość, zgniły kompromis, nieświętą świętość, włos dzielony na czworo i unię świeczki z ogarkiem.
„Milczenie” to film skrojony precyzyjnie na miarę takiego właśnie indywiduum – pełnego rozterek i wątpliwości, roztrząsającego swe wydumane egzystencjalne bóle, pielęgnującego chandry, spliny i weltszmerce, skażonego Freudem i Marksem, lubującego się w zaglądaniu w mroczne zakątki duszy (niepomny, iż dusza jest oknem bytu ludzkiego na światłość Bożą i tylko tyle w niej mroku, ile człowiek pozwoli zamroczyć Księciu Ciemności).
Fizyczne ucieleśnienie owego typu znajdujemy w postaci głównego bohatera – przecinkowatego hipsterka z modną zaczeską i brodą na drwala. To nie szesnasto- czy siedemnastowieczny jezuita. To nie Izaak Jogues, Ignacy de Azevedo, Jan de Britto, Edmund Campion czy Andrzej Bobola. To bidny chłopczyna emocjonalnie wykiwany przez fachowego samurajskiego ubeka…

Trudno się oprzeć wrażeniu, iż w podobny sposób fachowy hollywoodzki macher wykiwał naszych duchownych filmoznawców. Hollywood rzadko podejmuje tematy stricte odwołujące się do Kościoła katolickiego, więc chciałoby się – ach, jakżeby się chciało! – zobaczyć „coś więcej niż film, przykład kina mistycznego, znakomity i wielowątkowy obraz, pełen metafor i przenośni, przykład sztuki najwyższych lotów”.

A faktycznie są w „Milczeniu” sceny piękne, które każdemu katolikowi powinny zapaść głęboko w duszę. To proste sceny nieopisanej radości japońskich owieczek na widok wytęsknionych pasterzy, ich ekstatycznej reakcji na krucyfiks czy różaniec, ich wiary, że oto stanęli na progu raju. To sceny prostej, niewymuszonej, oczywistej wierności. To sceny niechcianego, ale mimo szczerych pragnień nie dającego się bez grzechu uniknąć męczeństwa. Czasami równie prostego: ciach i głowa toczy się brukając brzydkim brunatnym śladem ładnie zagrabiony piaseczek schludnego podwórka …

Cóż z tego jednak, że znalazło się tu trochę miejsca na piękno. Czy nie w taki właśnie sposób działa pornografia, na kanwie niezaprzeczalnego piękna ludzkiego ciała (stworzonego wszak przez Boga, i to na Jego wzór i podobieństwo) malując najplugawsze obrazy? Taką swoistą pornografią duchową poczęstował nas Martin Scorsese (wespół ze Shusaku Endo). Ujrzeliśmy grzech skąpo okryty cieniutką koronką cnoty.

Sprytne szachrajstwo

Szkoda więc, że gros kapłańskich wypowiedzi na temat „Milczenia” stanowi nie chłodna analiza, wybiórczo chwaląca konkretne sceny ukazujące piękno prawdziwie katolickich postaw przy jednoczesnym demaskowaniu sączącej się z ekranu trucizny duchowej, lecz bezrefleksyjny całościowy zachwyt. Przykre, że w recenzjach brzmi pytyjski ton (mimo zapewnień, że „nie chodzi o relatywizm”). Straszne, że ksiądz po obejrzeniu tego filmu stwierdza: „Już nie potrzebowałem innych rekolekcji”.

Scorsese koncertowo wszystkich oszukał, poczynając od samej dedykacji, z której dowiadujemy się, iż pragnął oddać hołd misjonarzom trudzącym się dla Kościoła na wrogim gruncie. Równie dobrze mógłby twierdzić, że nakręcił „Chłopców z ferajny” w geście uznania dla dokonań skautingu.

Dlaczego bowiem chcąc pokazać chrześcijaństwo w Kraju Kwitnącej Wiśni wybrał czas dorzynania zdziesiątkowanej i rozproszonej trzódki, a nie okres jej najbujniejszego rozkwitu, gdy wyznawców Chrystusa liczono tam w setkach tysięcy? Dlaczego przedstawił odszczepieńców stanowiących nikły wyjątek, nie zaś liczne grono wiernych do końca (jak choćby Pawła Miki, Jana Soan, Jakuba Kisai, Joachima Sakakibarę, Ludwika Ibaraki, Leona Karasumę czy Pawła Suzuki), którzy dziś odbierają należną sobie cześć na ołtarzach Kościoła? Dlaczego sięgnął po marksistowską manipulację portretując japońskich chrześcijan wyłącznie z najniższych społecznych dołów (tym przeto łatwiejszych do „omamienia” religią obiecującą raj, w którym nie będzie pańszczyzny, podatków i kija spadającego na plecy za byle co), a nie samurajów, których również w gronie katolików nie brakowało? Jeden z nich – wybitny przedstawiciel japońskiej arystokracji, Ukon Justyn Takayama – został właśnie beatyfikowany…

Tylko że zrealizowawszy filmową opowieść z wykorzystaniem powyższych wątków Scorsese nie zyskałby podziwu polskich filmoznawców w koloratkach, których zdaniem „kino nie może być katechetyczne”.

Precz z defetyzmem! 

„Niektórzy mogą wyjść z tego filmu zgorszeni, ale każdy powinien go obejrzeć” – orzekł wysoki rangą duchowny. Tylko po co? Jakie dobro wypłynie z tego dla jego duszy? Prócz, rzecz jasna, uświadomienia sobie, jak łatwo usprawiedliwić zaprzaństwo. Ale gdzie w tym dobro? No, chyba szykuje się jakiś nowy program duszpasterski. Apostazja nową drogą Kościoła? Szczególnie przydatna okaże się na polu Har-Magedon…

Mówię to bynajmniej nie złośliwie, nie szyderczo, nie ironicznie. Nikogo nie osądzam, bo wiem, co znaczy „zasiąść na katedrze Mojżesza i sądzić powierzchownie z poczuciem wyższości”. Jak najdalszy od takiego poczucia wyrażam tylko bezbrzeżne zdumienie płynące zresztą nie z czego innego jak z głębokiej obawy. Przede wszystkim o własną duszę. Czy sam wytrwam w wierności, czy mnie nie złamią, czy nie pęknę, czy nie zawiodę…? 

Dlatego właśnie oczekuję od pasterzy umocnienia, utwierdzenia i motywacji, a nie wprowadzania w moją duszę zamętu. Nie proszę ich o zapewnienie, że męczeństwo „nie jest dla chrześcijanina obowiązkiem” (bo co, mam to powiedzieć prześladowcy?), tylko o przygotowanie mnie na taką ewentualność. Chcę być owcą wypasioną pełnowartościowym (użyjmy pięknego określenia autorstwa jezuickiego klasyka, księdza Piotra Skargi) „obrokiem duchowym” – abym mógł przynieść „plon trzydziestokrotny, sześćdziesięciokrotny i stokrotny” (Mk 4, 8).

Powinnością laikatu jest wierność w posłuszeństwie, powinnością duchowieństwa – wierność w przewodnictwie. Niestety, czytając księże wypowiedzi na temat ostatniego filmu Martina Scorsese, w których niestety dominuje duch asekurantyzmu, czuję zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Ale czy nie tak właśnie reaguje szeregowy żołnierz na wieść, że oficerowie jego armii zaczynają tchórzyć, przejawiać chęć układania się z wrogiem, kapitulacji, może nawet przejścia na jego stronę…? Kto go zatem powiedzie w bój? Kto go zagrzeje do walki? Kto mu doda otuchy? Kto wzmocni jego słabnącego ducha? Jeżeli oni pierzchną, czy zdołamy sami utrzymać nasze rubieże (nie wspominając nawet o poderwaniu się do kontrataku)?

– Jesteście żołnierzami Gondoru! Cokolwiek wyjdzie zza tej bramy, nie cofniecie się – mobilizował Gandalf obrońców Minas Tirith w ogniu przełomowej bitwy.

Takie same komunikaty chciałbym słyszeć z ust konsekrowanych – zwłaszcza obecnie, gdy coraz wyraźniej widać, słychać i czuć, jak Nieprzyjaciel nabiera głębokiego oddechu przed skokiem „jak lew ryczący” (1 P 5, 8) prosto na nasze głowy.

– My damy radę i wy dacie radę! (...)

Tylko takie słowa chcę słyszeć z ust katolickich kapłanów, dlatego sam pozwolę sobie na ton kategoryczny: nie życzę sobie defetyzmu w szeregach „dobrych żołnierzy Chrystusa Jezusa” (2 Tm 2, 3)! Żadnej apostazji w Państwie Bożym! Non possumus!

Mam przy tym pełną świadomość słów Pawłowych: „Jeszcze nie opieraliście się aż do przelewu krwi, walcząc przeciw grzechowi” (Hbr 12, 4). Fakt, jeszcze się w takiej sytuacji nie znaleźliśmy i nie wiemy na sto procent, jak się zachowamy w godzinie próby. Ale czy nie po to szkolimy swe dusze na poligonie katechezy, czy nie po to poddajemy swe ciała ascetycznemu ćwiczeniu, czy nie po to wreszcie oddajemy się w opiekę Zwycięzcy śmierci, piekła i szatana oraz Jego Niepokalanej Matce, by oddalić od siebie wątpliwości, wahania, rozterki – szatańskie podszepty, które mają sprawić, iż przegramy, zanim jeszcze staniemy w szranki?

Wspomnijmy swoich przodków. Nasze pokolenie jeszcze nie opierało się aż do przelania krwi – oni tak. Trochę byłoby wstyd, gdyby się okazało, że im do pięt nie dorastamy…

Precz z defetyzmem! Precz z relatywizmem! Nieubłaganie kończy się czas beztroskiej żonglerki intelektualnej depozytem wiary. „Oto ich wypróbuję przetapiając w tyglu – mówi Pan Zastępów” (Jr 9, 6), a narody Goga i Magoga z czterech narożników ziemi, jak piasek morski (Ap 20, 8) stoją ante portas

Dziś – jak bodaj nigdy w historii – czas zwierać szyki i „wzajemnie się umacniać” (1 Kor 16, 13). Czas być „mocnymi w Panu – siłą Jego potęgi” (Ef 6, 10). Czas „oblec pełną zbroję Bożą (…) pancerz, którym jest sprawiedliwość” (Ef 6, 14). Czas ująć „wiarę jako tarczę, dzięki której zdołacie zgasić wszystkie rozżarzone pociski Złego” (Ef 6, 16). Czas wziąć „hełm zbawienia i miecz Ducha, to jest słowo Boże – wśród wszelakiej modlitwy i błagania” (Ef 6, 17-18).

Nie pora na wątpliwości.

Winter is coming.
Jerzy Wolak