czwartek, 20 lipca 2017

Jabłoński: Podróże z historią – Cień XX wieku nad Lwowem

 
         Lwów. Miasto-legenda. Miejsce kultowe, miejsce święte dla wielu Polaków i nie tylko Polaków. Kolebka, mała ojczyzna, raj utracony. Żadne inne nie wiążę się z takim ładunkiem emocjonalnym, nawet Wilno. Żadne inne też nie jest aż tak uwikłane w tak zwane „trudne tematy historyczne”, począwszy od jego obrony u progu niepodległości II RP z udziałem słynnych Orląt, przez antyukraińską polityką sanacji, dwie okupacje, Ukraińską Armię Powstańczą, rzeź Polaków i, dużo mniejsze zresztą, akcje odwetowe. Wreszcie niedawna wojna na Krymie, w Doniecku i Ługańsku, związana z nią masowa imigracja do Polski, nie przez wszystkich mile widziana. Wszystko to odbiło swoje piętno na Lwowie, pod wieloma względami pełnym sprzeczności. Na wielki, Austro-Węgierski вокзал [wakzał – dworzec], jakiego w swoim przepychu w Polsce nie znajdziesz nigdzie, nawet w postpruskim Wrocławiu, dojeżdża się rozklekotanym, wypchanym po brzegi, żółtym autobusem, zwanym powszechnie маршрутка [marszrutka], gdzie pasażerowie wchodząc proszą towarzyszy podróży o podanie pieniędzy do przodu, na dywanik rozłożony po prawej obok miejsca kierowcy. Przed dworcem kwitnie zaś handel, zarówno w normalnych, kolorowych od produktów sklepach jak i na ulicy – w obu wypadkach zresztą występuje całkowity brak kas fiskalnych i paragonów. Ukraina zdecydowanie różni się od Białorusi, mimo w miarę podobnego języka i również w miarę podobnej historii. Białoruś to taki trochę Gomółkowski raj – skromnie, ale porządnie, bez zbytecznego bałaganu, jakby komunizm się nigdy nie skończył i cały kraj trwał w okresie „małej stabilizacji”, a nawet wchodził w gwałtowną urbanizację i industrializację epoki Gierka. Ukraina to z kolei „dziki kapitalizm” lat 90. – wszędzie kolorowo, wszędzie wielkie banery i szyldy, wszędzie handel, a przy tym poczucie wielkiego bałaganu urbanistcznego i nie tylko urbanistycznego. Toalety to zresztą nadal głównie „dziury w ziemi”, żywa jest również tradycja wyrzucania zużytego papieru do specjalnie naszykowanych koszy. Papier ów zresztą też jest inny – nie posiada w środku tekturowej rolki, wypełnia całą objętość walca. Bardzo dobra (i tania) jest za to czekolada, oczywiście marki ROSHEN, dzieło obecnego prezydenta Piotra Poroszenki, lepsza moim zdaniem od wedlowskiej. Generalnie wszystko jest tanie – obiad można zjeść za niecałe 10 zł, a w naprawdę dobrej restauracji za nie więcej niż dwadzieścia kilka. Piwo, i to nie w sklepie, a lokalu, kosztuje od 2 do góra 5 złotych (w tym ostatnim wypadku mówo o tak zwanym „piwie rzemieślniczym”, w Polsce kosztującym kilkanaście i więcej złotych). Półtoralitrowe butelki kwasu chlebowego, bardzo zresztą dobrego i stokroć lepszego niż polski, występującego zazwyczaj w wersjach biły (biały – pszeniczny), czornyj (czarny – ciemny) i chlebnyj (czyli taki brązowy, pośredni) kosztują 3 złote. Trudno mi tedy zrozumieć, co takiego Ukraińcy kupują w granicznych biedronkach po stronie polskiej, acz nie sprawdzałem sklepowej ceny mięsa, wędlin, chemikaliów ni innych produktów, które niezbyt interesują turystów, a są potrzebne do prowadzenia gospodarstwa domowego.

To wszystko jednak pewne ciekawostki, jedynie okalające temat właściwej refleksji, zdecydowanie jednak go nie wyczerpujące. Istotnym pytaniem, jakie musiało się nasunąć w trakcie tej mojej krótkiej, zbyt krótkiej, ale i tak niezmiernie ciekawej wizyty, jest to, jaki właściwie jest „charakter” Lwowa AD 2017, po aneksji Krymu i w trakcie „dziwnej wojny” na przeciwległym krańcu naszego wschodniego sąsiada? Odpowiedź, jaka mi się nasunęła przez te dni, nie jest niestety zbyt pozytywna dla Polski.
 
Lwów jest po prostu miastem ukraińskim, aż do przesytu. Króluje tu mowa ukraińska, wszelkie napisy takoż są w niej, łacinka jak już się pojawia, to jako zapis angielskiego. Jedyną ostoją Polskości wydaje się być katedra rzymskokatolicka, gdzie pojawia się nawet logo Senatu RP jako sponsora remontu. Jeszcze na jednej kamienicy o dziwo zachował się napis „galicyjska kasa oszczędności”. Również pamiątek przedstawiających jakiekolwiek polonica nie uświadczysz na licznych skądinąd straganach, za wyjątkiem może czarnobiałych grafik ze zdjęciami różnych budynków czasów Królestwa Galicji i Lodomerii, podpisanych Lemberg [tak to miasto zwali Austriacy] – Lwów. Co można za to nabyć? Pozostałości po ZSRR w formie różnego rodzaju odznak i innego żelastwa. Symbole narodowe Ukrainy, jak również koszule ludowe zdobione charakterystyczną wyszywką. Papier toaletowy z Putinem. Wreszcie – wizerunki Stepana Bandery oraz niesławne czerwono-czarne flagi Organizacji Ukraińskich Narodowców.
 
Dla Polaków taka sytuacja wydaje się być manifestacją jawnego antypolonizmu i szowinizmu. Czy tak jest w istocie?  Wydaje się, że nie. Nastroje istotnie są mocno nacjonalistyczne, czemu zresztą trudno się dziwić w czasie wojny, ale raczej zdecydowanie antyrosyjskie, o czym świadczy wspomniany choćby wyżej „putin toaletowy”. Do Polaków natomiast Ukraińcy odnoszą się serdecznie, komunikacja zasadniczo wygląda następująco – my mówimy do nich po naszemu, oni po ukraińsku i jakoś się rozumiemy, w złym tonie jest natomiast używanie mowy Dostojewskiego i mu podobnych. Kim tedy jest dla Ukraińców Bandera i jego naśladowcy? Jak obrazoburczo by to nie brzmiało, kimś w rodzaju naszych żołnierzy wyklętych-niezłomnych. Co za tym świadczy? Po pierwsze, warto przypomnieć, że samemu Banderze trudno przypisać odpowiedzialność za zbrodnię wołyńską, bowiem w tym czasie przebywał w niemieckim więzieniu, a potem i obozie koncentracyjnym. Pomimo początkowego entuzjazmu wobec Niemiec Nazistowskich (co akurat istotnie różni podziemie ukraińskie od polskiego), wkrótce jednak okazało się, że władze hitlerowskie (na własna zresztą szkodę) nie są zainteresowane niepodległą Ukrainą, kierując się, swoją droga absurdalnymi, uprzedzeniami rasowymi. Powstała w 1942 r. Ukraińska Armia Powstańcza walczyła przeciwko tak Niemcom, jak i Sowietom, acz z tymi pierwszymi również czasem współpracowała, zwłaszcza pod koniec wojny. Nie sposób jej odmówić zaangażowania antykomunistycznego. W 1946 r. doszło nawet do wspólnej akcji UPA oraz Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość (głównej organizacji polskiego podziemia antykomunistycznego) przeciwko siłom MO i UB w Hrubieszowie. Po wojnie Bandera uchodził za żywy symbol niezależnej od ZSRR Ukrainy, współpracował z nim nawet wywiad brytyjski. Ostatecznie został zresztą zamordowany przez KGB, dzięki czemu zyskał pewien nimb męczeństwa. Za „minionego ustroju” nie wolno było o nim mówić ni publikować. Nic tedy dziwnego, że po upadku państwa radzieckiego świetnie się wpasował w zapotrzebowanie na niepodległościowego, antysowieckiego bohatera.
 
Czy to jednak znaczy, że jego kult jest czymś godnym pochwały? Zdecydowanie nie. Jest to natomiast fragment większego problemu, a mianowicie szukania własnej tożsamości w historiach dwudziestowiecznych. Nie jest przypadkiem, że to ten wiek był świadkiem zbrodni na nieznaną wcześniej skalę. Doszło bowiem wtedy do wielkiego umasowienia społeczeństwa, w którym zaszczepiono z jednej strony ideologię klasową, która nakazywała się identyfikować według swojego stanu posiadania, z drugiej ideologię nacjonalistyczną, dzielącą ludzi na swoich i obcych według „etnosu”, czyli wspólnego języka i kultury, dawniej cechy drugorzędnej wobec przynależności narodowej, rozumianej jako przynależność do wspólnoty politycznej (stąd słynna samoidentyfikacja szlachty z województw ruskich: Gente Ruthenusnatione Polonus – ludu ruskiego, narodu polskiego). Obie zresztą tożsamości czasem się zlewały, gdy chłopi ukraińscy, białoruscy czy litewscy występowali przeciwko „polskim panom”. Wiele dziwactw przyniosła ta ideologia, począwszy od „Jugosławii”, czyli początkowo Królestwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców, powstałego w zasadzie tylko dlatego, że języki tych ludów były w miarę podobne, mimo iż ludy te nigdy nie stanowiły jednego organizmu państwowego. By zwiększyć to podobieństwo, nacjonaliści chorwaccy w XIX wieku dość arbitralnie uznali dialekt z południowo-wschodniej części kraju, zwany sztokawskim, w zasadzie tożsamy z językiem serbskim (zapewne ze względu na dość liczne osadnictwo szukających schronienia przed Turkami Serbów w tym regionie z czasów rządów habsburskich) za standard literacki swojego języka, a nie używany do dziś w okolicach Zagrzebia, czyli Chorwacji właściwej dialekt kajkawski, bardzo zbliżony do języka słoweńskiego. Podobnie powstała również ahistoryczna Czechosłowacja. Ten sam nacjonalizm 50 lat wcześniej odbił swoje piętno na Włoszech, z mozaiki wielu zróżnicowanych organizmów o silnej tradycji i pozycji tworząc jedno scentralizowane, antykatolickie państwo (uznane przez papieży dopiero za czasów Mussoliniego), jak również odrywając od Austrii Triest czy Trydent, które były związane z arcyksięstwem dużo dłużej (odpowiednio od XIII i XIV wieku) niż chociażby Salzburg (przyłączony dopiero w roku 1805). Co gorsza, w wypadku tak zwanych nowych narodów, do jakich niewątpliwie należy Ukraina, nacjonalizm ów zyskuje silny koloryt ludowy, staje się niejako ruchem mas chłopskich, pozbawionych elit i pewnego pozytywnego, afirmującego ethosu moralnego, który mógłby być atrakcyjny dla innych grup i dzięki tej inkluzywności pozwalał na koegzystencję i współpracę różnych grup. Taki ludowo-klasowy nacjonalizm staje się z konieczności szowinistyczny – jako afirmacja swojskości przeciwko obcości, na którą należy spoglądać z niechęcią i podejrzliwością. Być może tragedią Ukrainy w ogóle jest to, że poszła ona drogą samoidentyfikacji właśnie jako Ukraina – czyli tereny „u kraja” Rzeczpospolitej, jej południowo-wschodnie kresy kresów, a nie jako Ruś Kijowsko-Halicka. Traktowanie tego terenu w kategoriach politycznych jest bowiem dziełem Kozaczyzny, czyli niewątpliwie romantycznej, ale jednak dość barbarzyńskiej społeczności „lądowych piratów” (morskich zresztą też) znad Dniepru, którzy trudnili się głównie rozbojem, acz należy przyznać że głównie na szkodę pohańskich Turków i Tatarów. Niezależność uzyskali dzięki powstaniu Bohdana Chmielnickiego (swoją drogą szlachcica herbu Awdaniec), podczas którego Kozacy wraz z „czernią”, czyli ruskimi chłopami dokonali dość imponującej rzezi szlachty („Lachów”) i… żydów (ten schemat powtórzył się oczywiście w latach 1943-44). Ostatecznie w wyniku buntu Ukraina oderwała się od korony i poddała władzy cara, pod którą istotnie przez kolejny wiek starszyzna kozacka mogła cieszyć się pewną swobodą, potem jednak została gwałtownie zduszona przez carycę Katarzynę (acz proces jej likwidacji zaczął się już za Piotra Wielkiego), ziemia kijowska została zaś poddana silnej „moskwizacji”. Bohdan Chmielnicki do dzisiaj uchodzi za jednego z głównych bohaterów Ukrainy, można rzecz, że razem z Banderą i XIX-wiecznym poetą Tarasem Szewczenką stanowi ichnią swoistą świętą trójcę.
 
Jak jednak mogłaby wyglądać alternatywna polityka historyczna Ukrainy? Najbardziej oczywistym wydaje się odwołanie do Rusi Kijowskiej, wraz z jej pierwszym chrześcijańskim władcą, Włodzimierzem Wielkim, świętym kościoła, czy jego wybitnym synem Jarosławem Mądrym. Taka samoidentyfikacja byłaby szczególnie użyteczna przeciwko Rosji – państwo ze stolicą w Kijowie jako prawdziwa kolebka Wielkiej Rusi, a nie spadkobierca pogranicznego państewka zbójców, którzy sami poddali się władzy cara. Za czasów carskich popularne było nazywanie Ukraińców „małorusami”, którzy wraz z „wielkorusami” (moskalami) i „białorusami” tworzyli „Trójjedyny Naród Ruski”. Istotnie, w XIV wieku ruskie ziemie podległe koronie polskiej źródła bizantyjskie nazywają „Małą Rusią”, w przeciwieństwie do „Wielkiej Rusi”, czyli Moskwy i Nowogrodu, acz niektórzy badacze widzą tu ciekawą analogię między starożytną „Małą Grecją”, czyli Grecją kontynentalną, kolebką, a „Wielką Grecją”, czyli bogatymi, niemniej jednak koloniami na Sycylii i w północnej Italii. W każdym razie, być może w Kijowie odwołanie to jest bardziej widoczne, we Lwowie jest jednak całkowicie niedostrzegalne. Włodzimierz i Jarosław są wprawdzie umieszczeni na banknotach, odpowiednio jedno i dwuhrywnowym, nie są to jednak zbyt prestiżowe nominały (warte odpowiednio 15 i 30 groszy), na wyższych zobaczyć możemy wizerunki wodzów kozackich (5 oraz 10 hrywien) oraz XIX-wiecznych pisarzy.
 
Postacią niewątpliwie jednak związaną ze Lwowem, a przy tym idealnie pasującą do dzisiejszej sytuacji Ukrainy jest Daniel Romanowicz, książę najbardziej wysuniętego na południowy zachód ruskiego Księstwa Halicko-Włodzimierskiego (Wołyńskiego). Za jego czasów Kijów, który dostał się pod jego panowanie, przeżył ostatnie chwile swojej potęgi. Przede wszystkim jednak Daniel był jedynym księciem z dynastii Rurykowiczów, który przyjął koronę królewską i to z rąk legata papieskiego. Próbował w ten sposób uzyskać wsparcie przeciwko Mongołom, którym zresztą musiał kilkukrotnie ulec, ocalił jednak faktyczną niezależność swojej ziemi. Ponadto, co może w tym kontekście najważniejsze, to on założył miasto Lwów, według tradycji w 1250 r.. Potężny władca, który szuka na zachodzie wsparcia dla ochrony przed, wydawałoby się nieodpartym najeźdźcą ze wschodu, a przy tym wciąga swój kraj w przestrzeń kultury łacińskiej? To bohater idealnie spełniający obecne potrzeby Ukrainy, zdecydowanie niedoceniany należycie. We Lwowie jest wprawdzie jego pomnik, pod który mimo szczerych chęci nie udało mi się zresztą dotrzeć, lecz zdecydowanie przegrywa on konkurs na popularność z Banderą, Szewczenką czy nawet Chmielnickim. Nie uświadczysz jego podobizn, przedstawień jego wojów czy reprodukcji jego sztandarów czy herbu. Królują barwy banderowskie i koszule XIX-wiecznych chłopów. Wielka szkoda.
 
Wydaje się, że sama Ukraina najwięcej traci na takiej, a nie innej polityce historycznej i samoidentyfikacji, niejako spychając się do roli nowego, chłopskiego i „wiecznie ciemiężonego” narodu, miast dawnej potęgi, a przy tym konkurenta, lecz i częstego sojusznika Polski (wkrótce umieszczę wpis na temat historii tych relacji), bynajmniej niemuszącego budować swojej tożsamości na wrogości wobec Lachów. Być może idealnym byłoby, gdyby kraje takie jak Ukraina, ale też Litwa czy Białoruś potrafiły pójść drogą choćby Belgii, która uważa swoich burgundzkich, a potem habsburskich, „austriackich” i „hiszpańskich” władców za faktycznie swoich, którzy bronili ją przed bezbożną Francją i heretycką Holandią i upamiętnia ich, począwszy od nazw ulic, a na markach piwa skończywszy. Byłoby lepiej i dla nas, i dla Ukraińców, gdyby włączyli oni w poczet swych bohaterów monarchów Rzeczpospolitej, jak również przedstawicieli jej szlachty, jak choćby Stanisława Żółkiewskiego, którego rodowe włości można oglądać ledwie 40 kilometrów od granicy z polską, zarazem bez konieczności negowania ich polskości. Z całą pewnością, tak dla wspólnych relacji, jak i dla samej świadomości Ukraińców byłoby lepiej, gdyby zechcieli dzielić z nami swoją tożsamość historyczną, bez konieczności jej wymazywania i pomijania milczeniem wszystkiego między upadkiem Kijowa, a Chmielnickim. Przecież Ruś, tak kijowska (w wyniku unii krewskiej, horodelskiej i wreszcie lubelskiej), jak i halicka (której bojarowie po wygaśnięciu lokalnej linii Rurykowiczów w XIV wieku wybrali Bolesława Jerzego, syna księcia piastowskiego Mazowsza na swojego władcę, po jego zaś bezpotomnej śmierci ziemie te przejął Kazimierz Wielki) dobrowolnie dołączyła do korony, zachowując swoje prawa, czy wręcz zyskując szereg nowych.
 
Co wynika jednak z powyższych rozważań dla nas, mieszkańców Polski? Nie możemy przecież narzucić Ukraińcom ich tożsamości historycznej. Możemy jednak zrobić dwie rzeczy. Po pierwsze zachęcać ich do przyjmowania tego co wspólne w naszej historii. Ciekawym pomysłem z jakim niedawno się zetknąłem jest tu chociażby postulat zbadania, co tak naprawdę kryło się pod wspomnianym wyżej samookreśleniem Gente Ruthenusnatione Polonus. Wydaje się, że takie zaakcentowanie wspólnej historii jest nawet ważniejsze niż w zasadzie wymuszanie rozliczenia zbrodni wołyńskiej. Przy kozacko-chłopskiej samoidentyfikacji stawianie UPA na piedestale będzie w zasadzie nieuniknione. Ponadto, generalnie działania pozytywne, afirmacyjne są bardziej skuteczne niż negacyjne.
Druga natomiast konsekwencja, jaką możemy i powinniśmy przyjąć dotyczy naszej polityki historycznej. Otóż my, Polacy, mając własną jakże bogatą historię tym bardziej nie powinniśmy się dawać łapać w pułapkę „młodego narodu” i nie opierać naszej tożsamości na dwudziestym wieku. Owszem, był to czas wielkiego męczeństwa naszego narodu, wobec których należy zachować ogromny szacunek, ale tym bardziej nie mogą one stanowić mitu państwotwórczego, który, jak wskazano wyżej, musi być afirmatywny i inkluzywny. Również historia odrodzenia Państwa Polskiego po 123 latach niewoli nie bardzo się do tego nadaje. Był to bowiem również czas walk z właściwie wszystkimi naokoło i autoidentyfikacji przez negację tychże innych. Do dziś zresztą polityka przyjęta i prowadzona przez bohaterów tamtych czasów wywołuje kontrowersje, tak wewnątrz kraju, jak i na zewnątrz. Nie znaczy to oczywiście, że Dmowskiemu czy Piłsudskiemu nie należy się szacunek, niepozbawiony oczywiście zdrowego krytycyzmu tam, gdzie nań zasłużyli, lecz że nie powinni być centralnymi punktami naszej tożsamości. Jak sztampowo by to nie brzmiało, miejsce to powinna jednak zajmować inkluzywna Rzeczpospolita (oczywiście również wraz z krytyką wszelkich jej wad), czy nawet pluralistyczne średniowiecze, wraz z bogactwem polski dzielnicowej, niesłusznie deprecjonowanej przez centralistyczną i wrogą wszelkiej różnorodności ideologię PRLu. Apel o taką polityką historyczną wydaje się być szczególnie zasadny pod adresem polskich narodowców, środowiska mimo wszystko dość licznego i wpływowego na polskiej prawicy, zwłaszcza wśród młodzieży. Czy chcą oni rozumieć naród w sposób nowożytny, ekskluzywny, kulturowo-lingwistyczny i wykluczający, krystalizujący się w opozycji do innych, czy w sposób tradycyjny, inkluzywny, opaty na wspólnocie politycznej i rządzącym nią ethosie moralnym, który nie jest dobry, bo swój, lecz swój, bo dobry i nie „dobry dla nas”, w znaczeniu etyki utylitarnej, lecz dobry w ogóle, zgodnie z obiektywną i racjonalną etyką chrześcijańską? Mam nadzieję, że to drugie rozumienie, jeśli jeszcze nie przeważyło, to kiedyś przeważy, z korzyścią dla dobra wspólnego.
 
Jędrzej Zdzisław Stefan Jabłoński