niedziela, 27 sierpnia 2017

Adrian Nikiel: Konserwatyzm gnostycki


Who will deliver me from this body of death?
(Current 93Twilight Twilight Nihil Nihil)

Zbiór szkiców autorstwa pana doktora habilitowanego Bartosza Jastrzębskiego1 to krzyk duszy uwięzionej w ciele, rozpisany na dwieście kilkadziesiąt stron narastający sprzeciw wobec niemal wszystkiego, co istnieje w formie materii – może z wyjątkiem starych katedr i cmentarzy. Ta wizja świata pozornie jest chrześcijańska, ale nieskrywana wrogość do wszelkiej cielesności i duch rebelii przeciwko dziełu stworzenia skłaniają już na wstępie do postawienia podstawowego, acz niewygodnego zapewne pytania: czy – zdaniem Autora – Stwórcą jest Bóg Ojciec czy raczej jakiś niewymieniony z imienia Demiurg? Pan Jastrzębski odwołuje się do tradycyjnego katolicyzmu, lecz jego religijność jest daleka od Tradycji katolickiej.

Cóż bowiem sądzić o takich zdaniach? Z jakich tedy racji lepiej zawierzyć nawet nieistniejącemu Bogu niż próżnemu „filozofizmowi” wszelkich tak zwanych teorii krytycznych (str. 11). A resztą niech zajmie się Bóg. Czyli Historia (str. 14). Na dłuższą metę bowiem napełniająca treścią, barwą i sensem (…) wyobraźnia (w znaczeniu Blake’owskiej imaginacji) może żyć i rozwijać się tylko w obrębie religijnego przeżywania świata, tylko na religijnej wyrastać glebie (przy czym owa religijność nie musi być koniecznie precyzyjnie wyznaniowo określona czy choćby w pełni uświadomiona) (str. 23). Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby powrotu nacjonalizmów w wydaniu XX-wiecznym, tak jak nie chcielibyśmy powrotu religii w wariancie krucjat i inkwizycji (str. 63-64). Społeczeństwo jest bowiem formą organizmu – a prawa życia i rozwoju tegoż organizmu są odwieczne i ustanowione mocą Boga (ewentualnie Natury lub Historii) (str. 156)2. Jeżeli te wzmianki są wyrazem światopoglądu katolickiego, to czym właściwie taki „tradycjonalizm” różni się od modernizmu, od XIX wieku rozmywającego sens i kwestionującego wyjątkowość Świętej Wiary Katolickiej? Retoryką? Niespójnością? Mętnością? Bóg został zredukowany do figury retorycznej.

Odpowiedzi należy szukać na końcu xiążki – Autor w kolejnych akapitach udowadnia (czy też raczej mimowolnie ujawnia), że o rzeczywistej Tradycji, o walce, jaką od kilkudziesięciu lat toczą obrońcy Magisterium, niestety nie ma pojęcia. W rozdziale Kościół, czyli Ostatnie Królestwo znajdujemy jedynie dość typowe, wręcz mocno już zbanalizowane, optymistyczne złudzenia odnośnie do kondycji Kościoła Świętego. Pan Jastrzębski zamyka oczy na tragedię Soboru Watykańskiego II i zapoczątkowaną wówczas rewolucję modernistyczną, która w krótkim czasie doprowadziła do zastąpienia Mistycznego Ciała Chrystusa zwodniczą atrapą i sprawiła, że prawdziwy Kościół kolejnych kilka dekad przetrwał jedynie w formie rozproszonych grupek skupionych wokół nielicznych kapłanów i biskupów. Pan Jastrzębski przechadza się po gruzach i jałowej ziemi, a wydaje mu się, że podąża przez najwspanialsze katedry, pałace i ogrody. Oczy ma starannie zamknięte.

***

Już na początku swojego dzieła Autor grzeszy pychą, próbując po wzniosłych słowach wdrapać się na balkon, z którego lepiej będzie widać jego wyjątkowość i liczne przewagi nad mniej wybitnymi jednostkami (str. 11-14)3. To samozadowolenie, chwilami wręcz samochwalstwo, jednak dziwi, gdyż na kolejnych stronach pan Jastrzębski śmiało zabiera głos również w takich kwestiach, o których nie ma pojęcia (i nie boi się do tego przyznać, odnotujmy ten akt szczerości4). Kiedy pisze o zagadnieniach ekonomicznych, wyjście ze sfery iluzyj duchowych jest jak czołowe zderzenie z twardą rzeczywistością. Naukowiec nie rozumie bowiem, że rozmyślać i tworzyć można jedynie w warunkach choćby skromnego dobrobytu5. Pozornie to tylko, tak typowe dla pięknoduchów z lewicy, ignorowanie „intendentury”. Jest w tym jednak coś więcej, gdyż o swobodzie gospodarczej Autor wypowiada się wielokrotnie z potęgującą się niechęcią.

Wolny rynek to stan, w którym zainteresowane podmioty dokonują – bez ingerencji jakiejkolwiek strony trzeciej – dobrowolnej wymiany potrzebnych im dóbr i usług. Niestety pan Jastrzębski nie rozumie i nie uwzględnia w swoich antywolnościowych wywodach dynamicznej natury rynku. Zapewne w ogóle jej nie dostrzega, gdyż notorycznie myli wolną gospodarkę z oligarchią, która powstaje na styku aparatu państwowego (biurokracji) z interesem prywatnym – właśnie wtedy, gdy korupcja, monopolizacja oraz reglamentacja dóbr i usług zastępują, a w końcu zabijają swobodę rynkową. Duzi gracze, którzy żerują na państwie, uniemożliwiają potencjalnym konkurentom wejście z nową ofertą na opanowany przez nich obszar, działając tym samym na szkodę konsumentów. Znamy to doskonale z rodzimych realiów6. Jednak dla Autora to właśnie ta pasożytnicza oligarchia jest synonimem wolności, która budzi w nim wyłącznie złe skojarzenia. Jego sprzeciw nie wynika przy tym z żadnej analizy naukowej, lecz z przesłanek pozaekonomicznych: pan Jastrzębski zwalcza wolny rynek, a właściwie wymyśloną przez siebie karykaturę tegoż, gdyż akceptuje tylko takie formy istnienia, które są niezależne od wszelkiej cielesności. A nauka ekonomii, jak na złość, szuka odpowiedzi na pytania odnoszące się do doczesności: jak w miarę godnie przetrwać na tym łez padole czas dany nam między kołyską a grobem, jak najlepiej spożytkować talenty nadane przez Boga? Tymczasem Autora najbardziej denerwuje to, że ludzie ze wszystkimi swoimi zaletami, talentami, niedoskonałościami i wadami mogą bez nadzoru starszych i mądrzejszych podejmować decyzje o własnym życiu. Może nawet niekiedy błędne, ale na własną odpowiedzialność7.

Przykłady? Na str. 17 pan Jastrzębski narzeka, że pracownicy firm i korporacji muszą ciężko pracować i nie mają czasu na nic innego. Z jego wywodu nie wynika jednak, aby kiedykolwiek rozmawiał z tymi ludźmi, których los budzi jego namiętny sprzeciw – jakie to proste i niewymagające żadnych dowodów: widzi na ulicy „białe kołnierzyki” i na podstawie domniemanego obłędu w ich oczach wnioskuje o całym ich życiu. Empatia naukowca nie obejmuje najistotniejszych pytań: dlaczego pracownicy firm i korporacji zdecydowali się na takie zatrudnienie, dlaczego nie skorzystali z innych możliwości? A w końcu: jeśli ludzie – sądząc z opisu, raczej młodzi, będący na dorobku – zrezygnują z ciężkiej pracy, kto miałby zapewnić utrzymanie im samym i ich rodzinom? Wiemy, co na ten temat pisał święty Paweł Apostoł w II Liście do Tesaloniczan. Trud i znój, pot i cierpienie są zresztą na zawsze wpisane w naturę ludzką, przede wszystkim jako skutki grzechu pierworodnego. Być może ci pracownicy już w życiu doczesnym czynią swoją pokutę? Pan Jastrzębski przyjmuje natomiast metodę opisu inspirowaną chyba dokonaniami Karola Marxa, który kontakt z robotnikami miał, oględnie pisząc, ograniczony. Do tego snuje jakieś dziwaczne fantazje o złowrogich pomysłach liberalnych ekonomistów na rozwiązanie problemu gniewnego prekariatu. Cytatów i dowodów na ich potwierdzenie oczywiście brak.

Spod pióra (trudno mi podejrzewać, że Autor stukał w klawiaturę) pana Jastrzębskiego płynie istny wodospad żalów sprowadzających się do tego, że dawniej było lepiej8. Ale te narzekania – ograniczę się tylko do bliskiego mojemu sercu tematu xiążek – pozostają w niejakiej sprzeczności z wcześniejszym pochyleniem się dobrego pana nad strasznym losem „białych kołnierzyków”, które nie mają czasu m.in. na samodzielne myślenie, na czytanie i inne przyjemności wymagające znajomości alfabetu. Zobaczmy, jak kiedyś wydawano książki, z jaką dbałością (redakcyjną i typograficzną), niemal pietyzmem – a jak wydaje się je dzisiaj (str. 18). W tej daleko posuniętej idealizacji przeszłości nie ma zatem miejsca na tzw. powieści groszowe, na literaturę kuchenną, romanse i tanią sensację. Pan Jastrzębski nie zastanawia się nad kwestią ceny i dostępności dzieł w minionych wiekach wydawanych na najwyższym poziomie edytorskim. Obecnie także osoba niezamożna może zgromadzić zbiór liczący kilkaset lub nawet kilka tysięcy wartościowych tytułów, a jeszcze więcej poznać dzięki sieci publicznych bibliotek. Nie da się też z całą powagą twierdzić, że dzisiaj nie ma xiążek przygotowanych przez wybitnych fachowców na doskonałym papierze, że nie ma edycyj bibliofilskich, przepięknie złożonych albumów etc. Jest tylko jeden problem: cena xiążki adekwatna do kwalifikacyj tychże fachowców, wykorzystanych przez nich materiałów i czasu poświęconego pracy – cena pokrywająca koszty całego przedsięwzięcia. W końcu nawet recenzowane przeze mnie przemyślenia wrocławskiego naukowca ukazały się w miękkiej (eleganckiej) oprawie – być może w ramach zdrowego kompromisu między zyskiem wydawcy, autora i sprzedawców a dostępnością dla potencjalnych klientów. Tak więc jest wybór: xiążki dostępne właściwie każdemu i cymelia dla nielicznych. Łatwo zresztą wyobrazić sobie poprzedników pana Jastrzębskiego, którzy u zarania ery druku mogli narzekać, iż nie warto nawet porównywać Biblii Jana Gutenberga z np. Ewangeliarzem z Lindau lub Sakramentarzem Tynieckim9. Przecież w czasach dynastii ottońskiej lub w renesansie karolińskim też zapewne pod wieloma względami było lepiej…

Są sklepy z obuwiem kosztującym kilkadziesiąt złotych i są rzemieślnicy szyjący buty według wskazań i najbardziej wyrafinowanych oczekiwań klienta, w których przypadku ceny usług szewskich zaczynają się od dwóch tysięcy złotych i nie znają górnego pułapu. Gdybyśmy w jakiejś alternatywnej rzeczywistości wcielali w życie wizję gospodarki à la dr hab. Bartosz Jastrzębski, wszyscy musieliby zamawiać buty u doskonałych rzemieślników – albo chodzić boso. Wobec ograniczoności zasobów na tym łez padole ten drugi wariant jest bardziej prawdopodobny10. Do rozwlekłego, pełnego chwytów erystycznych aktu oskarżenia przeciwko wolnemu rynkowi kulturoznawca potrafi bowiem dopisać nawet zbyt duży wybór różnych rodzajów pieczywa (str. 151)11. Ideałem pana doktora habilitowanego jest po prostu „pobożny PRL”12. I w tym miejscu warto może przypomnieć, że w Polsce Ludowej panował ustrój ekonomiczny, w którym kamera Telewizji Polskiej podążała za Wojciechem Jaruzelskim na wieś, aby widzowie „Dziennika” mogli poznać odpowiedź na żołnierskie pytanie: czy są wiadra? Zważywszy zresztą, że pan Jastrzębski nie akceptuje również przytłaczającej i niepotrzebnej nadprodukcji trumien, przez analogię zakładam, że nie życzy sobie, aby i wiadra w supermarketach były dostępne w nadmiarze, w zbyt wielu kolorach, modelach i rozmiarach, które tylko mieszają ludziom w głowach. System kartkowy – to jest to13.

Gniewne filipiki wrocławskiego naukowca to znakomita egzemplifikacja Herbertowskich paru pojęć jak cepy – międlenie absurdalnych oskarżeń niemających żadnego związku z rzeczywistością, bez argumentów, sprawdzalnych danych i dowodów. Musimy uwierzyć na słowo, że pan Jastrzębski ma rację, gdyż pan Jastrzębski twierdzi, że właśnie tak jest.

Podsumowując: pan dr hab. Bartosz Jastrzębski piszący o wolnym rynku poziomem wiedzy czy choćby pobieżnej znajomości tematu przypomina studenta historii lub nauk politycznych upierającego się na egzaminie, że np. Lew Trocki był najbliższym współpracownikiem cesarza Mikołaja II. Albo – jeszcze bardziej – twórcę tej absurdalnej reklamy telewizyjnej dowodzącej, że „Polskę buduje” zabranie ze sklepu paragonu, w dodatku dokumentującego zakupy innego klienta. Humor zeszytów wśród mających uchodzić za poważne szkiców ideowych, niestety.

***

Kiedy Autor przenosi swoją uwagę na legitymizm i konserwatyzm – nie jest lepiej, począwszy od tego, że nie odróżnia legitymizmu i legalizmu (por. str. 75), a efektem tego pomieszania pojęć staje się przekonanie, że prawowitym królem Polski (czyli władcą, którego siedemnastowieczni poprzednicy otrzymali od papieży tytuły króla prawowiernego i obrońcy Wiary) może być schizmatyk. Ta logiczna sprzeczność nie wywołała w myślach filozofa, referującego czy raczej interpretującego poglądy hrabiego Henryka Rzewuskiego, choćby niewielkiego znaku zapytania – a przynajmniej po takiej chwili zdziwienia nie pozostał żaden ślad na kartkach tej xiążki…

Autor nie dostrzega bowiem, że w XVIII wieku mieliśmy do czynienia nie z jednym, lecz z dwoma równoległymi rewolucyjnymi prądami, które jednak miały wspólne źródło: pseudofilozofię odrzucającą Stary Ład, tradycje ustrojowe, ograniczenia prawne i porządek zakorzeniony w lokalnych zwyczajach, rugującą lub przynajmniej próbującą „racjonalizować” katolicyzm, tzw. światłem Rozumu zastępującą Prawo Boże, autorytet prawowitej władzy zamieniającą na kult kartki papieru14. W skrócie: legitymizm zastępującą legalizmem. Rewolucja w Europie to nie tylko tragedia Francji, lecz również tragedia rozbioru królestwa poddanego Najświętszej Maryi Pannie pomiędzy schizmatyków, heretyków i dbających o zachowanie „równowagi” między mocarstwami „oświeconych” katolików. Monarchom absolutnym nie wystarczyła już władza w zakresie sprawowanym przez ich przodków, pochodząca z ustanowienia Bożego. Rewolucja plebsu i rewolucja monarchów równolegle uderzyły w ancien régime, a ich konsekwencje odczuła nie tylko Europa. Dlatego też władza cesarzy rosyjskich nad częścią ziem Polski miała swoje źródło nie w uznaniu Prawa Bożego, lecz w jego pogwałceniu15. Oczywiście, czego z kolei dowiódł wiek XIX, nie należało odpowiadać – i tu właśnie widać przenikliwość myśli Henryka Rzewuskiego – na akt rewolucyjny kolejnymi falami rewolucji, jeszcze straszniejszymi od pierwszej. Trzeba było robić wszystko, aby w warunkach stworzonych przez Kongres Wiedeński chociaż w części uratować i przywrócić normalność. Niestety, jak wiemy, wielu naszych rodaków poszło inną drogą, wcielając w życie ponury stereotyp „Gdzie Polacy, tam rewolucja”16. Na drodze do niepodległości pierwotne błędy zostały zwielokrotnione – najpierw bowiem trzeba szukać Królestwa Bożego, a następnie Polski. Na domiar złego po każdym wystąpieniu rewolucyjnym zasięg polskości na terenie dawnej Rzeczypospolitej kurczył się.

Rzewuski miał więc rację, że dawna Polska została złożona do grobu, bo nowym programem „narodowym” miały stać się kolejne powstania, a nie Kontrrewolucja i restauracja Starego Ładu. Z Polaka tradycjonalisty po rozbiorach zmutował owiany złą sławą Polak rebeliant. Za ten stan rzeczy odpowiadała mniejszość demokratyczno-republikańska, ale mniejszość gotowa występować rzekomo w imieniu milczącego ogółu, niewahająca się sięgać po przemoc (również wobec odmiennie myślących rodaków), operująca sprawnym aparatem propagandowym, później zaś skutecznie narzucająca swoją wielką narrację i kreująca pomnikowych i podręcznikowych bohaterów.

Co ciekawe, ostatecznie pan Jastrzębski zamyka rozdział poświęcony myśli Henryka Rzewuskiego optymistycznymi słowami, które przeczą stanowczemu twierdzeniu hrabiego, że narody, podobnie jak każdy organizm, przeżywają cykl istnienia (młodość, dojrzałość, starość, śmierć), a proces ten jest nieodwracalny, kiedy wypełnią już swoje powołanie. O ile bowiem każdy człowiek otrzymał od Boga obietnicę zmartwychwstania17, o tyle Stwórca nikomu przecież nie obiecywał zmartwychwstania narodów, zwłaszcza w ich specyfice i wielkości. Nic nie wskazuje na to, aby polski przypadek był wyjątkowy18. Później zaś, bo na str. 153, Autor przeczy sam sobie, twierdząc, że z demokracją być może należy się pogodzić, bo wszystkie inne możliwe do zrealizowania opcje wydają się nam dzisiaj zdecydowanie gorsze niż ona sama, a czynić to należy ze świadomością, że obrona ludowładztwa i tak doprowadzi do katastrofy. Aż trudno powstrzymać się od być może złośliwego skojarzenia z Adamem Michnikiem: chrześcijaninem, który nie wierzy w Zmartwychwstanie.

***

Wspominałem już, że religijność pana Bartosza Jastrzębskiego jest daleka od katolickiej prawowierności. Zważywszy, iż Bóg Ojciec stworzył ciało (i wszelką materię), a nasz Pan Jezus Chrystus stał się Człowiekiem i narodził się z Najświętszej Maryi Panny, aby w pełni dzielić los grzeszników i ofiarować za nich własne życie, katolicy natomiast podczas Mszy Świętych spożywają Jego rzeczywiste Ciało i równie prawdziwą Krew, osobliwie czyta się choćby następujący wywód mający afirmatywnie streszczać poglądy Sokratesa: Ciało zaś nic do człowieczeństwa nie wnosi – to tylko balast, sam w sobie martwy twór, worek mięsa i kości, w którym przyszło nam – na skutek niepojętej woli bogów – czas jakiś bytować (str. 188). Pan Jastrzębski nie polemizuje z tymi słowami, przeciwnie, uważa je za myśl wielkiej wagi. A przecież Bóg na kartach Pisma Świętego nigdzie nie wyraża się o ciele z wrogością19 charakteryzującą rozważania pana Jastrzębskiego. Jeśli zatem wrocławski filozof uważa się za katolika, jest takim specyficznym katolikiem akceptującym pogląd, że ludzie bez żadnego zrozumiałego powodu zostali przez złośliwego Stwórcę (bo przecież nie przez postaci odnotowane w przekazach greckiej mitologii!) uwięzieni w ciałach. I sądząc po długim (czyżby autobiograficznym?) fragmencie o ludziach, którzy czuli się nieswojo, obco w widzialnym uniwersum (str. 223-225), raczej nie jest to przypadkiem zaplątana w tekście, nieświadomie heretycka myśl, łatwa do skorygowania i będąca jedynie wyrazem nieporadności językowej.
Tworząc ten prywatny wariant „katolicyzmu”, wrocławski naukowiec kreuje też osobistą wizję Kościoła. Jak już wspomniałem na początku, nie ma ona nic wspólnego z rzeczywistą kondycją Kościoła (zarówno na poziomie hierarchii, jak i ludu) w ciągu ostatnich sześciu dekad. Pan Jastrzębski z całą powagą twierdzi – a jego opis odnosi się do tej wspólnoty religijnej, którą sedewakantyści zwą Kościołem Novus Ordo, Nowym Kościołem montiniańskim lub prościej Kościołem soborowym – że Kościół nie będzie łagodnie ewoluował na fali Czasu oraz zmieniających się ludzkich oczekiwań i kaprysów, nie ulegnie modernizmowi i zapewne będzie trwał w swej osobności do końca dziejów. Następnie zaś umrze – bo taki jest warunek Zmartwychwstania (str. 237). Abstrahując od tej dziwacznej sugestii, że Mistyczne Ciało Chrystusa może umrzeć (i co to właściwie znaczy?), pierwsze z cytowanych zdań miałoby sens, gdyby jego Autor był sedewakantystą, ale jest on przecież członkiem Kościoła Novus Ordo, robiącym wszystko, aby nie dostrzegać działań i wypowiedzi ks. Jerzego Marii Bergoglio podważających elementy doktryny, które jeszcze jakoś łączą katolików i członków Nowego Kościoła20. W ustach myśliciela pozostającego w jedności z księdzem Jerzym deklaracja, że jego Kościół nie ulegnie modernizmowi (etc., etc.), jest wyrazem szokującej wręcz ignorancji albo okrutnego szyderstwa, albo zakłamania. Równie dobrze wyznawca którejś z licznych wspólnot luterańskich mógłby ogłosić, że struktura, do której należy, nie ulegnie protestantyzacji.

Ponieważ Autor nie jest sedewakantystą, nie wie lub nie chce przyjąć do wiadomości, niestety, że papież zmarł w 1958 r., dlatego też dopełnieniem jego błędów jest iluzja istnienia monarchii będącej teokracją z namiestnikiem papieskim, osadzonej w nieprzemijalnym Świecie Wyższym i z niego czerpiącej natchnienie i moc (str. 239). Na marginesie: co jeszcze musi się wydarzyć, aby ludzie uważający się za katolików zrozumieli, że żyjemy w czasach pustego Tronu (oczywiście okupowanego przez modernistów)?
Na inne, równie osobliwe przykłady stanowiska teologicznego pana Jastrzębskiego wobec kryzysu Kościoła spuśćmy zasłonę milczenia. Również niestety w poczuciu zmarnowanego czasu – ktoś jednak musi ostrzegać Czytelników Portalu Legitymistycznego przed zwodniczymi lekturami21.

***

Niezamierzonym symbolem wszystkich złudzeń, sprzeczności, intelektualnych mielizn i bezradności bohatera mojego artykułu stały się rozważania poświęcone dziewiętnastowiecznemu (ale i powstającemu we wcześniejszych epokach) malarstwu, zwieńczone następującym passusem: Przekonują mnie one nadto – potwierdzają bezdyskusyjnie (sic!) – że kiedyś świat był w istocie lepszy: delikatniejszy, subtelniejszy, pełen elegancji i czaru, otulony półprzeźroczystą, metafizyczną imaginacją, zaludniony ludźmi wierzącymi w wartości i wiecznotrwałe znaczenia – a zatem żyjącymi w pewnym sensie w Nieskończoności (bo przecież „Jeśli Boga nie ma, to cóż ze mnie za sztabskapitan?”) (str. 20). Otóż po wysłuchaniu wykładów pani dr Anny Sutowicz na temat średniowiecznego monastycyzmu uważam, że jak najbardziej jest o czym dyskutować, bez przyjmowania własnych przekonań i wyobrażeń za pewnik. Znamy bowiem ślady przeszłości, lecz na ich podstawie nie możemy przesądzać o tym, jakie były myśli naszych przodków22. Zakładam przy tym, że pan Jastrzębski zna napomnienia wybitnych postaci Kościoła, że życie ludzkie jest zwykle trudne i krótkie, przeplatane umartwieniem, oderwaniem i cierpieniami, a toczy się wśród licznych niebezpieczeństw. Ils naquirent, ils souffrirent, ils moururent. Warto także pamiętać, iż przy całym koszmarze, jakim okazało się dwudzieste stulecie, jednak w minionych dziesięcioleciach proporcjonalnie (w stosunku do wcześniejszych epok) malało w przypadku jednostki zagrożenie gwałtowną śmiercią. Ma to przecież pewną wartość, gdyż pozwala na przygotowanie się do zgonu w stanie łaski uświęcającej. Inna sprawa, ilu ludzi z tej szansy zechce skorzystać…

***

Dla tych, co nie lubią czytać: Próba odrzucenia swojej epoki i nakreślenia quasi-reakcyjnej utopii skończyła się klęską.

Bartosz Jastrzębski, Ostatnie Królestwo. Szkice teologiczno-polityczne, Sic!, Warszawa 2016, str. 250.

1 Część z nich ukazała się w 2016 roku jako artykuły na łamach pisma „Teologia Polityczna”.
2 Przychodzi na myśl preambuła Konstytucji RP z 1997 r., która oprócz Boga odnotowuje istnienie innych źródeł prawdy, dobra i piękna oraz sprawiedliwości.
3 Budzi to raczej rozbawienie niż podziw.
4 Na str. 26 p. Bartosz Jastrzębski nie ukrywa, że nie jest ani politologiem, ani ekonomistą, lecz nie przeszkadza mu to po lekturze głośnego dzieła prof. Franciszka Fukuyamy lansować teorii o koniecznym złączeniu czy współistnieniu wolnego rynku i liberalnej demokracji – w rzeczywistości taka zależność nie występuje. W nieco innej formie ta myśl zostanie rozwinięta na str. 101-102. Kolejny atak na wolny rynek (czy raczej: parodię wolnego rynku) zaczernia str. 30-31, jest to już istne economical fiction. Autor zapewnia, że jego diagnoza światowej gospodarki, wedle której efektem działań bliżej nieokreślonej garstki bogaczy będzie ściągnięcie z rynku całego dostępnego kapitału i w końcu doprowadzenie do niemożności kupowania jej produktów, jest celna. Cóż, samoocena p. Jastrzębskiego wydaje się mocno zawyżona. Bliżej pełnej kontroli nad kapitałem – ale przecież nie w formie kompulsywnego gromadzenia banknotów w skarbcach, lecz raczej nadzoru nad dochodami i wydatkami obywateli – są rządy, ale ucieczką przed tą uzurpacją byłyby z kolei internetowe kryptowaluty. Ich istnienia Autor nie dostrzega, może nawet o nich nie wie.
5 O tych uwarunkowaniach wspomina także prof. Jan Gillingham w biografii Ryszard Lwie Serce, Kraków 2016 (por. str. 44 tamże.).
6 Kiedy piszę te słowa, światem polityki i gospodarki półkuli zachodniej trzęsie afera koncernów Petrobras i Odebrecht.
7 A kto poprowadzi za rękę i skontroluje starszych i mądrzejszych?
8 Zapewne ma rację: w dawnych czasach kulturoznawcy i filozofowie nie udawali, że znają jakieś przysłowia odnoszące się do firmy IKEA.
9 To charakterystyczne, że w xiążce nie ma śladu rozróżnienia między ahistorycznym postępem a wynikającym z kumulacji ludzkiej wiedzy rozwojem. A bez rozwoju – pozwolę sobie na „łopatologię” – ukochane przez p. Jastrzębskiego stare katedry nie mogłyby powstać.
10 Nie przypadkiem w latach 80. XX wieku mieszkańcy Bytomia po buty jeździli do Warszawy. Oczywiście bez żadnej gwarancji, że na Górny Śląsk wrócą z nowym obuwiem. A korzystający z oferty Funduszu Wczasów Pracowniczych musieli niekiedy godzić się z tym, że wobec braku zastawy stołowej w nadmorskim ośrodku wypoczynkowym cztery osoby będą zmuszone jeść posiłek z jednego wspólnego półmiska.
11 I nie jest w tym odosobniony: W sklepie ser był tylko biały i żółty, masło niebieskie i czerwone, chleb razowy i pytlowy, bułka z przedziałkiem i kajzerka. Wszystko było proste. Dzisiaj wchodzę do sklepu i jestem bezradny, dostaję szału. Chleb ze śliwką, ze słonecznikiem, z ziarnami, z żurawiną, z makiem, z dynią – po jaką cholerę? Pięćdziesiąt serów – który wybrać? Bym się może zastanowił, czy walczyć z komunizmem, gdybym wiedział, że to mnie doprowadzi do takich dramatów. Te gigantyczne sklepy! Chodzę po tych przestrzeniach i nie umiem niczego znaleźć. (prof. Stefan Niesiołowski, „Gazeta Wyborcza”, 7 stycznia 2017 r.)
12 Na str. 178 Autor odwołuje się do I Listu do Tymoteusza, nie definiując niestety, jaki poziom zamożności uznaje za wystarczający, aby żyć bez podejmowania prób poprawy swojego losu – ziemiankę czy pałac? A jeśli uznać jego interpretację słów św. Pawła Apostoła za katolicką, wówczas ideałem katolika okazałby się kloszard. Na szczęście (wiem, że brzmi to ironicznie) opinia pana Jastrzębskiego jest tylko gnostycka. Zresztą zastanówmy się: dobrze, porzućmy pracę, nie dbajmy o własność, nie podejmujmy żadnej działalności (o zgrozo) ekonomicznej – ale na końcu czeka nas endura. Bez pracy – kto nam zafunduje choćby lepiankę z krowiego lub wielbłądziego łajna? O krowy i wielbłądy też trzeba zadbać, podejmując tym samym działalność (o zgrozo) ekonomiczną.
13 W systemie rynkowym wszelkie produkty stają się coraz tańsze i coraz bardziej powszechne, dzięki temu, że są masowo produkowane. Obecnie widzimy to w przypadku komputerów, telefonów i sprzętu AGD. Ale tak samo było kiedyś z żywnością, ubraniem, mydłem czy zegarkiem. Za zwrócenie mojej uwagi na tę kwestię dziękuję panu doktorowi Mateuszowi Machajowi.
14 W tej epoce, przypomnijmy, zaczęto wprowadzać obowiązek szkolny.
15 Prawowity władca poza granicami swojej domeny łatwo może się stać uzurpatorem.
16 Nienormalne położenie polskiego narodu politycznego sprawiło, że niejednokrotnie biografie nawet najszlachetniejszych i ostatecznie wyraziście prawicowych postaci są skomplikowane, pełne wahań, błędnych wyborów i życiowych zakrętów.
17 Z rozważań na str. 239 wynika, że Autor raczej nie wierzy w zmartwychwstanie ciał.
18 Skądinąd jakoś wyjaśnia to postawę tych osób mniej lub bardziej publicznych, które na sprawy naszego kraju zawsze patrzą z moskiewskiego punktu widzenia.
19 Byłoby to absurdem.
20 Kościół nie zmyśla lekkomyślnych, nowomodnych głupstw, by się przypodobać Czasowi i niesionym przezeń płochym trendom – trzyma się Tradycji, tego, co zawsze według niego było i będzie prawdziwe (str. 235-236). To zdanie jest oczywiście prawdziwe, ale nie w odniesieniu do Nowego Kościoła. Być może jakimś usprawiedliwieniem jest fakt, że pan Jastrzębski – nieukrywający, że przez wiele lat odrzucał katolicyzm – jako autor xiążki występował już z pozycji gorliwego katechumena, po lekturze dzieła są zaś oczywiste jego skłonności do retorycznej przesady.
21 Zastanawiam się, kto w redakcji „Teologii Politycznej” czytał artykuły pana Jastrzębskiego przed ich opublikowaniem.
22 Wizja, która powstaje w naszym umyśle dzięki ocalałym fragmentom poezji z wieków ciemnych, to nieustanny ciąg wojen, uczt, picia, przechwałek i ogólnie rzecz biorąc – popisywanie się. Jest to, w najlepszym przypadku, jedynie częściowa prawda, jako że ich celem było odzwierciedlenie egocentrycznego wyobrażenia samego króla i jego wojowników (Rodney Castleden, Król Artur. Prawda ukryta w legendzie, Kraków 2017, str. 269). Inny aspekt tego samego zagadnienia poruszył Jonatan Beckman, pisząc: Na obrazach Fragonarda sama obecność papieru listowego, nawet jeśli treść jest nieczytelna, służy za dowód romansu. List miłosny (ok. 1770) pokazuje młodą dziewczynę z głową filuternie odwróconą w stronę patrzącego, trzyma ona bukiet kwiatów, z którego wystaje list miłosny. Pochyliła się, żeby go zasłonić czy żeby kusić? Przekornie go wyjmuje czy może obojętnie wsuwa do środka? (J. Beckman, Jak zrujnować królową, Kraków 2017, str. 97-98.