środa, 20 września 2017

Marcin Jendrzejczak: Nadzieja w prawdziwej rodzinie

Nadzieja w prawdziwej rodzinie
fot. Kamil Żbikowski/flickr

        Współczesna para małżeńska z dziećmi to jedynie cień tradycyjnej familii, która od wieków stanowiła fundament cywilizacji chrześcijańskiej. My, wydziedziczeni ludzie XXI wieku, żyjemy w bladych pozostałościach takich rodzin.

Prawda o społeczeństwie znajduje się na antypodach utopii demokratycznej – pisał ongiś w książce Duch rodzinny w domu, społeczeństwie i państwie francuski ksiądz Henri Delassus (1836–1921). Ta utopia głoszona przez encyklopedystów i rozpowszechniana w świecie począwszy od rewolucji francuskiej, opiera się na całkowitej równości. Marzy się jej państwo społeczne, które uznaje jedynie jednostki i to jednostki społecznie równe. Nie tego chciał Bóg.

Tradycyjne chrześcijańskie społeczeństwo opierało się nie na jednostce, lecz na rodzinie. W spisach ludności nie liczono poszczególnych osób, ale tak zwane ogniska – czyli domy. Stanowiły one swego rodzaju królestwa w miniaturze. Zarządzane przez ojca posiadały niewyobrażalną dziś niezależność. Zgadzało się to z naturalnym porządkiem. Jak bowiem pisał w encyklice Rerum novarum Leon XIII, Rodzina, czyli społeczność domowa, jakkolwiek bardzo mała, jest jednak prawdziwą społecznością i jest starsza od wszelkiego państwa; winna też mieć prawa i obowiązki swoje niezależne od państwa.

Niezależność ta nie prowadziła bynajmniej do anarchii. Poszczególne rody współtworzyły społeczeństwo oparte na jedności w różnorodności i przypominające żywy organizm. Zniszczyli to rewolucjoniści – emancypując jednostkę i stawiając ją nagą wobec potężnego państwa‑Lewiatana.

Dziś przez rodzinę rozumiemy rodziców mieszkających razem z dziećmi. Jako taka cieszy się ona zasłużonym szacunkiem i wsparciem Kościoła. Pamiętajmy jednak, że tradycyjna, rodowa rodzina to coś o wiele większego i wspanialszego. I nie chodzi tylko o wielopokoleniową familię z licznymi i wzajemnie wspierającymi się kuzynami – więź rodzinna bowiem obejmuje również nieżyjących już przodków i praprzodków. A także potomków.

Członek rodu nie skupia się tylko na swym obecnym życiu. Przeciwnie: zdaje sobie sprawę, że – jak trafnie zauważa ksiądz Delassus – jego pradziad dostrzegał go z daleka wśród mgieł, gdy pracował, robił oszczędności i zachowywał tradycje. Z drugiej zaś strony, on teraz patrzy w tym samym kierunku, do przodu: myśli, zamierza i buduje dla prawnuka, dla tych, którzy są jeszcze gdzieś daleko, na linii horyzontu.

Rodzinny majątek
Utrzymanie i powiększenie rodzinnego majątku to główny obiekt starań osób należących do rodu. Nie ma mowy o sprzedaży rodzinnego domostwa. Kto tak czyni, okrywa się hańbą. To złodziej ograbiający kolejne pokolenia. Zarządzający rodowym majątkiem zdaje sobie sprawę, że odpowiada za jego wartość przed poprzednimi i przyszłymi pokoleniami. Świadomość tej odpowiedzialności motywuje go do ciężkiej pracy i oszczędności. Postawa taka, dziś rzadko spotykana, była – dowodzi ksiądz Delassus – powszechna w przedrewolucyjnej Francji. Stanowiła przeciwieństwo kastowej sztywności – umożliwiała bowiem awans społeczny. Awans oparty nie na mirażach kredytu i zadłużenia, lecz na wytrwałości, pracowitości i oszczędności.

We Francji czasów księdza Delassusa taki model już niemal nie istniał. Kłody pod nogi podkładało mu bowiem państwo, a konkretnie Kodeks Napoleona, ze swoim wymogiem równego podziału spadku między dzieci. Prowadziło to do parcelacji posiadłości i konieczności rozpoczynania w każdym pokoleniu niemal od nowa.

Także my, współcześni Polacy, musimy zgłaszać fiskusowi spadki i darowizny, nawet od najbliższej rodziny. Kto nie zrobi tego w ciągu pół roku, musi płacić podatek. Podobnie jeśli sprzeda nieruchomość w ciągu pięciu lat od nabycia spadku. Wątpliwe jednak, by celem władzy było utrzymanie domu w rękach jednego rodu. Raczej chodzi o jego złupienie.

Co więcej, do obowiązującej w czasach księdza Delassusa zasady równego podziału spadku zbliża się nieco obecna zasada „zachowku”. Pewna część majątku przypada każdemu z dzieci czy innych bliskich – nawet jeśli zostali oni pominięci w testamencie (wyjątek stanowi formalne wydziedziczenie). Tego typu ograniczenia utrudniają zachowanie trwałego majątku rodzinnego.

Tradycje rodzinne
Własność materialna to niejedyne dziedzictwo przekazywane w darze potomnym. Rodzice, zgodnie z wolą Bożą, przekazują nam w genach konkretne zdolności. W pewnych przypadkach talenty to nadprzyrodzone łaski przekazane przez Niebo przedstawicielom danej rodziny. Można więc mówić nie tylko o powołaniu człowieka, ale także o powołaniu rodziny. Historia pełna jest przykładów rodów królewskich przekazujących z ojca na syna zdolności niezbędne do dobrego sprawowania władzy. Ale o powołaniu można mówić także w przypadku rodzin rzemieślników czy artystów doskonalących się z pokolenia na pokolenie. Nie każdy wie, że Wolfgang Amadeusz Mozart nie pojawił się jak grom z jasnego nieba. Pochodził z uzdolnionej muzycznie rodziny kultywującej swe talenty przez pokolenia.

Bez względu na specyficzny charakter całego rodu, jego tradycje muszą opierać się na cnocie. Człowiek to nie zwierzę. Gdy staje się ojcem, jego obowiązki wykraczają poza zapewnienie potomstwu dóbr materialnych. Stara się przekazać potomnym dziedzictwo prawdy i cnoty, na którego łonie kształtowały się charaktery umożliwiające rodzinie trwanie i wielkość.

Ważną rolę w pielęgnowaniu cnoty w rodzinie odgrywają – zdaniem księdza Delassusa – księgi rodzinne. Powszechne w przedrewolucyjnej Francji, były dla potomków nieocenionym źródłem informacji o pozycji rodu, jego staraniach, cnotach i obyczajach. Zawierały bowiem fakty na temat ważnych wydarzeń, jak chociażby narodziny czy śluby. Ale pełniły także funkcję genealogii rodu i ksiąg archiwalnych, obejmując rachunki czy akty własności. Na marginesie zaś zapisywano pouczenia (obejmujące głównie cytaty z Pisma Świętego). Lektura ksiąg rodzinnych utrwalała więź z rodem, zachęcała do kultywowania cnót przodków i przekazywania ich potomnym. Tradycja ta, jak wiele innych, została przerwana. Jednakże nic nie stoi na przeszkodzie, by do niej powrócić – także w Polsce.

Autorytet ojca i świętość matki
Szacunek dla przodków to niezwykle istotny element tradycyjnej familii. U pogan wyrażał się on często w ich sakralizacji, oddawaniu im boskiej czci. Kościół nie potępił tej wyrastającej z natury ludzkiej praktyki – jedynie ją oczyścił. Dlatego zachęca do modlitwy o wieczne szczęście zmarłych i uczy, że oni także wstawiają się za nami.

Nad świętością życia zaś szczególnie czuwa matka. Nie tylko zresztą nad nią czuwa – niekiedy sama jest święta. Świętość ta nie ma nic wspólnego z sentymentalizmem czy nadopiekuńczością. Warto przypomnieć, iż w latach sześćdziesiątych XIX wieku w rodzinach opierających się rewolucyjnej burzy matki wręcz zachęcały synów do złożenia daniny krwi w obronie papiestwa.

Ów nimb świętości otaczający chrześcijańskie matki szedł w parze z autorytetem ojca, dbającego o materialny i moralny byt rodziny. Budził on szacunek już u starożytnych. W Rzymie pater familias miał wręcz prawo skazać domowników na śmierć. Chrześcijańska Francja nie poszła aż tak daleko. Nierzadko jednak ojcowie prosili króla o wystawienie lettre de cachet przeciwko synowi plamiącemu honor rodu. Władca spełniał te prośby, zdając sobie sprawę z powagi ojcowskiego autorytetu. Ojców traktowano bowiem jak reprezentantów Boga na ziemi. Ich władza – podkreśla ksiądz Delassus – jest ważniejsza od władzy króla.

To przekonanie zmieniło się wskutek rozpoczętych w XVIII wieku przemian rewolucyjnych. Socjaliści i najróżniejszej maści wrogowie tradycyjnego ładu krytykowali władzę ojca. Ważne jest, by znieść całkowicie autorytet ojca i jego prawie królewską władzę nad rodziną. (…) Koniec z posłuszeństwem, inaczej nie osiągniemy równości – pisał cytowany przez księdza Delassusa dziewiętnastowieczny socjalista Bénoit Malon.

* * *

Zniszczenie autorytetu ojcowskiego przez proces rewolucyjny dokonało się także w Polsce. To, co nie udało się za PRL‑u, dokonuje proces podporządkowania Unii Europejskiej. Cywilne małżeństwa i stosunkowo łatwe rozwody to jedynie wierzchołek góry lodowej. Wspomnijmy choćby o przyjętej przez Polskę „konwencji antyprzemocowej”. Obliguje ona sygnatariuszy do podjęcia promowania zmian wzorców społecznych i kulturowych dotyczących zachowania kobiet i mężczyzn w celu wykorzenienia uprzedzeń, zwyczajów, tradycji oraz innych praktyk opartych na idei niższości kobiet lub na stereotypowym modelu roli kobiet i mężczyzn (artykuł 12 ustęp 1). Potępia także „wszelkie” formy dyskryminacji wobec kobiet i sugeruje, że ich źródłem bywają religia i tradycja. Pojawia się więc ryzyko ingerencji państwa przeciwko pozostałościom tradycyjnej rodziny pod szlachetnym pretekstem walki z przemocą.

Do tego dochodzi przymusowa edukacja, w której coraz śmielej wdraża się programy oparte na tak zwanej teorii gender. Tymczasem rodzice pragnący ochronić potomków przed tymi absurdami zmuszeni są do ubiegania się o pozwolenie na edukację domową. Państwo zniechęca do niej, nierówno traktując dzieci uczone w domu i w szkole. Dobitnie widać to przy zasadach finansowania kształcenia obowiązujących od 2016 roku.

Czy możliwa jest jeszcze odbudowa tradycyjnej rodziny? Takiej jak ta w przedrewolucyjnej Francji i innych krajach Christianitas? Ba, nawet lepszej, wolnej od istniejących tam niedoskonałości i dostosowanej w niektórych aspektach do nowych czasów? Zadanie to wykracza poza zmianę władzy czy konstytucji. Jest o wiele trudniejsze i wymaga wielu lat. Tak wielu, że jego realizacja wydaje się wręcz niemożliwa. Pamiętajmy jednak, że co niemożliwe jest u ludzi, możliwe jest u Boga (Łk 18, 27).

Marcin Jendrzejczak – dziennikarz, publicysta, doktor historii myśli politycznej. Autor książki Kulturowe korzenie demokratycznego kapitalizmu według Michaela Novaka.


Tekst pochodzi z 50. numeru magazynu „Polonia Christiana”