czwartek, 16 listopada 2017

prof. Jacek Bartyzel: Naprzód z Bożych, potem z ludzkich względów



         Może to budzić w pierwszym odruchu zdziwienie i sprzeciw, niemniej jeśli podejdziemy do kwestii bez gniewu i uprzedzenia, to będziemy musieli się zgodzić, iż patriotyzm sam w sobie, „nieprześwietlony” niczym, co by go transcendowało – to znaczy wznosiło wyżej niż sprawy ziemskie – jest wprawdzie cnotą, ale cnotą „pogańską”. Miłość ojczyzny, całkowite oddanie sprawom publicznym własnej polis czy civitas, zdolność do poświęcenia dla niej wszystkiego, nawet życia („słodko i zaszczytnie jest umierać za ojczyznę”), to najwyższy poziom etyczności, do jakiego była w stanie wznieść się myśl i praktyka (logos i ethos) tych narodów starożytnych, które – jak Grecy i Rzymianie – też wprawdzie pogrążone były w mrokach pogaństwa i nie doznały Objawienia, lecz wybitna zdolność odczytywania nakazów prawa naturalnego w pierwszym wypadku, a surowy etos republikański w drugim wypadku, pozwoliły im tę właśnie cnotę uprawiać czynnie w sposób niedostępny dla żyjących pod jarzmem despotyzmu ludów orientalnych.

Ubóstwo antycznych wyobrażeń o zaświatach (zresztą hebrajskiego Szeolu też), nawet ich zwyczajna „nieatrakcyjność” – homeryccy herosi, znający przecież jedynie militarną arete, po prostu nudzą się w Elizjum – sprawiały, że jedyną prawdziwą nagrodą za życie cnotliwe, w służbie ojczyzny, była nadal ziemska, lecz pośmiertna sława, albo jeszcze lepiej – chwała, życie w pamięci wdzięcznych rodaków i współobywateli. Nawet szczytem klasycznej filozofii politycznej (Arystoteles) jest przecież uznanie, że bycie dobrym obywatelem stanowi obiektywną miarę bycia człowiekiem dojrzałym (spoudaios), tzn. aktualizującym pełnię potencji człowieczeństwa.

Z kolei patriotyzm rzymski identyfikował się wprawdzie całkowicie z „narodową” religią, był najwyższym przejawem religijnej czci i zbożności (pietas), a w swojej najbardziej wzniosłej postaci przejawiał się nawet jako mistyczny rytuał „dewocji” (devotio), poprzez który wódz (magistratus cum imperio) rozpętywał celowo tajemnicze siły natury po to, aby z własnej woli nie wyjść żywym z bitwy, poświęcając tym samym swoje życie dla ocalenia republiki; lecz przecież wciąż była to jedynie ziemska „religia obywatelska”, theologia civilis, którą ostatecznie bardzo surowo osądził św. Augustyn, pisząc, iż nie należy się po niej spodziewać życia wiecznego (De civ. Dei, VI, 12).

Chrześcijaństwo zmienia radykalnie ten sposób pojmowania rzeczy – jak zresztą wszystko inne. Nie znaczy to, iżby powinności patriotyczne i obywatelskie (i jakiekolwiek inne) należało odrzucić – tego rodzaju (błędne) wnioski wyciągali zawsze jedynie chiliastycznie nastawieni sekciarze. Jednakowoż, zmusza ono do zasadniczego przewartościowania wszystkich aspektów ludzkiej egzystencji doczesnej z punktu widzenia nadrzędnej perspektywy eschatologicznej. W świetle zatem chrześcijańskiego eschatonu i nadziei na zbawienie wieczne, każdy doczesny cel (telos), nawet tak szlachetny i wzniosły, jak służba ojczyźnie, musi zostać w pewien sposób zrelatywizowany. Jest w tym nawet pewien tajemniczy paradoks, albowiem jeśli realizowanie jakiegokolwiek historycznego telos, znaczy tyle, co „odraczanie końca, powstrzymywanie upadku” (Robert Spaemann, Ten, który powstrzymuje – i ostatni bój, [w:] Koniec tysiąclecia, Kraków 1999, s. 67), to należy zdać sobie sprawę, że owo odraczanie jest tylko „do czasu”. Każdy patriota pragnie – co oczywiste – „odroczyć koniec” i „powstrzymać upadek” swojej ojczyzny, jednak w perspektywie eschatologicznej żadna ojczyzna nie zdoła oprzeć się rozpadowi. Nie wiemy jednak, i nawet nie powinniśmy próbować tego dociekać, jaka przestrzeń czasu została nam podarowana jako „odroczenie”, co właśnie jest podstawą do nieustawania w wytrwałej realizacji patriotycznego telos.

Reasumując: egzystencja chrześcijanina w świecie doczesnym naznaczona jest (jak to z niezrównaną subtelnością i głębią wyjaśniał zwłaszcza św. Augustyn) pewnego rodzaju dualizmem: żyje on wprawdzie zawsze w jakiejś civitas terrrena (ojczyźnie ziemskiej), wypełniając sumiennie wszystkie obowiązki obywatelskie, ale jak pielgrzym (peregrinus), zdążający do wiecznej i niezniszczalnej ojczyzny w Niebie, do Królestwa Bożego (civitas Dei), którego przedsionkiem i przewodnikiem na ziemi jest pielgrzymujący i walczący Kościół (Ecclesia militans). Nie ma zaś innej drogi do zharmonizowania owych dwóch ojczyzn i pogodzenia patriotycznego telos z chrześcijańskim eschaton, jak przesycenie ojczyzny ziemskiej pierwiastkami duchowości, darami nadprzyrodzoności, czyli czynienie owej ojczyzny doczesnej civitas terrena spiritualisata; jedynie taka ojczyzna będzie „państwem szczęśliwym” (imperium felix).

Nie jest jednak przypadkiem, że ta nowa, chrześcijańska wizja cnót naturalnych, na czele z cnotą patriotyzmu, została frontalnie i gwałtownie zaatakowana, od kiedy tylko – u progu tzw. nowożytności – ów wielki zamysł wznoszenia fundamentów Królestwa Bożego w „uduchowionych” civitates terrenas zaczął się dramatycznie kruszyć. Atak przypuścili reprezentanci tzw. neorepublikanizmu nowożytnego, najpierw – jak Niccolò Machiavelli – zamyślający o wskrzeszeniu rzymskiej „religii patriotycznej” lub czegoś ją przypominającego, później – jak Jean-Jacques Rousseau – wymyślający od podstaw nową, laicką „religię obywatelską”. Sednem antychrystianizmu „neorepublikanów” było obwinienie chrześcijaństwa o promowanie cnót (jak pokora czy miłosierdzie) co najmniej nieprzydatnych, a najczęściej wręcz szkodliwych dla republiki, a – w konsekwencji – oskarżenie chrześcijan o to, że są nieuchronnie złymi obywatelami, obojętnymi na doczesną pomyślność republiki, właśnie dlatego, że swoją prawdziwą ojczyznę mają w Niebie, a po tej ziemskiej jedynie się obojętnie „przechadzają”.

Zarzuty „neorepublikanów” były oczywiście nieprawdziwe, gdyż bez trudu można je sfalsyfikować nie tylko teoretycznie, ale i na gruncie doświadczenia historycznego. Niepodobna przecież wskazać ani jednego patriotyzmu żadnego ze współczesnych narodów europejskich, który by nie uformował się już w epoce średniowiecznej Christianitas i pod dobroczynnym wpływem religii Chrystusowej: gesta Dei per Francos, pojęcie hispanidad jako rekonkwisty i misyjnej konkwisty Nowego Świata, Polska jako antemurale christianitatis – to tylko niektóre przykłady wykształcenia się patriotyzmu, i to od razu podniesionego do potęgi transcendentnej.

Niestety, neopogańskie lub zupełnie już zsekularyzowane idee niezwykle egzaltowanego, lecz u podstaw zdefektowanego patriotyzmu, wsparte pierwszym – plebejskim i rewolucyjnym – nacjonalizmem, zaczęły szerzyć się jak niszczący pożar po Europie i świecie. Francuscy jakobini też przecież nazywali się patriotami, a do oskarżenia i zamordowania królowej Marii Antoniny wystarczył im ten powód, iż była ona „Austriaczką” (tak jakby wszystkie poprzednie królowe nie były też „Austriaczkami”, „Włoszkami”, „Hiszpankami”, a jedna nawet Polką, i nikomu to nie przeszkadzało). To włoscy patrioci Risorgimenta „święcili noże” przeciwko „hydrze” papiestwa, a smutną pamiątką ich patriotycznego bałwochwalstwa (idolatrii) jest koszmarny „Ołtarz Ojczyzny” (Altare della Patria) w samym sercu Rzymu.

Przykro to pisać, lecz trzeba przyznać, że tego rodzaju patriotyzm – bezbożny lub próbujący zinstrumentalizować wiarę ludu, sprzymierzający się także z ogólnoeuropejską rewolucją – zdominował również polskie działania niepodległościowe w dobie rozbiorowej i porozbiorowej, aż po bliższe nam czasy. Wystarczy tu przypomnieć ateistę Edwarda Dembowskiego, który z cyniczną premedytacją urządzał procesję religijną, z krzyżami i feretronami, by porwać galicyjskich chłopów do rewolucji komunistycznej, retorycznie ozdobionej hasłami patriotycznymi, czy agitatorów PPS rozdających robotnikom święte obrazki wraz z broszurkami wywrotowymi podczas rewolucji 1905 roku, wreszcie posługiwanie się ruchem Solidarności przez tzw. lewicę laicką i nie tylko.

Taki patriotyzm jest całkowitą aberracją i w rzeczywistości pomniejsza raczej i poniża Polskę, aniżeli ją wywyższa. Zapoznaje on tę kardynalną prawdę, o której w jednym ze swoich kazań mówił ks. Hieronim Kajsiewicz CR (1812-1873), iż „religia katolicka, bracia moi, była i jest podstawą całego życia umysłowego, moralnego i historycznego Polski”, jeśli zatem – jak dopowiadał inny z Ojców Zmartwychwstańców, ks. Piotr Semenenko CR (1814-1886) – nie będziemy narodem katolickim „doprawdy, a czynnie, stanowczo i wyłącznie” to „nie będziemy wcale narodem” (Wyższy pogląd na historię Polski. Myśl Boża w jej dziejach, Kraków 1892, s. 101). Sens tego pouczenia nie do końca był rozumiany nawet przez tych, którzy szczerze łączyli uczucia narodowe z religijnymi wyrażając to znaną formułą „Polak – katolik”. W rzeczywistości – jak zauważał integralny konserwatysta katolicki, Hieronim hr. Tarnowski (1884-1945) – powinno się mówić i myśleć odwrotnie, tj. „katolik – Polak”, bo dopiero ta formuła wyraża właściwy porządek rzeczy, cnót i powinności. „Niekoronowany król Polski” na wychodźstwie, Adam Jerzy ks. Czartoryski (1770-1861) mawiał, że nie katolicyzm powinien pochodzić z miłości ojczyzny, lecz patriotyzm z miłości Boga – i to jest właśnie najbardziej ścisłe i adekwatne ujęcie relacji pomiędzy religią a patriotyzmem, najlepiej uzasadnione przez św. Tomasza z Akwinu, który miłość ojczyzny wyprowadził z IV przykazania.

W słynnym Kazaniu o trojakim życiu i trojakim patriotyzmie. Z powodu zdawkowego zarzutu, że katolik nie może być patriotą ks. Kajsiewicz wyróżnił trzy patriotyzmy: instynktowny, „rzewny i tęskny, choć ciemny” – znamienny dla ludów młodych (i, dodajmy: ludzi niedojrzałych); umysłowy albo rozumowy – będący miłością do historii i moralności swojego narodu, silny i namiętny, ale skrzywiony „samolubnym indywidualizmem”; wreszcie Boży – czyli miłość ojczyzny w Bogu i dla Boga: taka miłość „u szczytu swego zlewa się z czysto już duchową miłością matki naszej Kościoła, a następnie z samą miłością niebieskiego jej Oblubieńca, Głowy i Pana” (cyt. za: H. Kajsiewicz, O duchu rewolucyjnym. Wybór pism, Kraków 2009, s. 60). Dopiero zatem ten trzeci jest patriotyzmem kompletnym, patriotyzmem znajdującym usprawiedliwienie w oczach Boga. „Miłość tedy ojczyzny – wykłada w Kazaniu o duchu narodowym i duchu rewolucyjnym ten sam kaznodzieja – dobrze pojęta sprawiedliwa jest, wrodzona, od Boga wlana do serc, słowami Ducha Świętego i przykładem Zbawiciela zalecona”. Jednak w zakończeniu tego kazania padają również słowa mocne i może, w pierwszym odruchu, wzbudzające sprzeciw, ale przecież niepodobna się z nimi nie zgodzić, jeżeli myśli się po katolicku integralnie i konsekwentnie: „Mnie droga chwała tego imienia [Polski], ja kocham mój naród, wie to Bóg! Mniejsza, co ludzie powiedzą; a nie taję, że gdyby Polska miała wpaść w ręce bezbożników, gdyby miała zostać piekłem, ja nie chcę widzieć Polski” (cyt. za: tamże, s. 109, 122).

Dlaczego tak bezkompromisowo jednoznaczne postawienie sprawy ma sens, wyjaśniał również w połowie XIX wieku patriarcha polskiego konserwatyzmu Ludwik Górski (1818-1908). Dostrzegł on nie tylko ewidentne pokrewieństwo pomiędzy zbrodnią rozebrania Polski przez złączone bluźnierczą „komunią” heretyckie Prusy, schizmatycką Rosję i józefińską Austrię a triumfem satanizmu w zrewolucjonizowanej Francji, lecz także tragiczne nieporozumienie, jakim było złączenie przez partię kierującą opinią publiczną w zniewolonym już narodzie sprawy narodowej z tymi (oświeceniowymi) ideami, które umożliwiły zarówno bezprzykładne w dziejach Europy zniszczenie królestwa chrześcijańskiego, jak antykatolicką i antymonarchiczną zarazem rewolucję. Tym samym, owi „ultrapatrioci” dokonywali zdrady prawdziwej polskiej tradycji, sensu dziejów Polski, który sprawił, że nawet jeszcze „nie dosyć silni, aby szatana własnemi siłami pokonać; zbyt wierni, aby się dać z drogi prawdy sprowadzić, upadliśmy, ale upadając byliśmy ciągłą przeciw duchowi XVIII wieku, to jest przeciwko duchowi rewolucji społecznej i religijnej protestacją”. „Mamyż zatem – pytał Górski – potępić przeszłość naszą, narodzenie Polski od jej upadku zaczynać, w zatrutem źródle XVIII-go wieku czerpać dla niej tradycję, jej początek i przyszłość wiązać z powstaniem i tryumfem zasad, które religia potępia i na których wynikłości każde poczciwe sumienie się oburza?” (O konserwatorstwie w Polsce. Szkic z roku 1853, Warszawa 1991, s. 13).

W konkluzji tego wywodu autor przestrzegał: „Strzeż nas Boże, abyśmy kiedykolwiek religię jedynie za środek polityczny uważali i używać chcieli”. Niestety, ta przestroga była i jest nadal lekceważona, albowiem skłonność do instrumentalnego wykorzystywania uczuć i symboli religijnych, traktowania sprawy Chrystusowego Krzyża jako „substytutu” spraw niewątpliwie ważnych, lecz – jak wszystko, co doczesne – niższego rzędu, występuje w naszym życiu publicznym raz po raz, zwłaszcza w momentach traumatycznych cierpień, czego jednak nie można traktować jako usprawiedliwienia. Jeszcze zaś gorzej kiedy temu odwróceniu hierarchii rzeczy – i faktycznemu kierownictwu jego politycznych promotorów – poddają się nawet kapłani. Byli nawet – pisał ks. Kajsiewicz – księża, którzy „krucyfiksem wywijając” dowodzili, że „Chrystus był demokratą” i nie wahali się „Stwórcy wszech rzeczy i Odkupicielowi wszystkich miano namiętnego stronnictwa przypiąć, a to wszystko w imię patriotyzmu!” (List otwarty do wydawcy „Przeglądu Poznańskiego”, w: O duchu rewolucyjnym…, s. 96).

W świetle powyższego nic nie traci na aktualności napisany na początku 1863 roku List otwarty do braci księży grzesznie spiskujących i do braci szlachty niemądrze umiarkowanych ks. Kajsiewicza, którym ten kapłan starał się zapobiec, niestety bezskutecznie, tragedii wybuchu powstania styczniowego: „I wy bracia, z powołania sól ziemi, światło świata, wy, przyrodzeni nauczyciele świeckich, jakiegokolwiek stopnia i godności, oddajecie się pod ślepe posłuszeństwo, komu? Oddajecie się świeckim, powszechnie młodym, w liczbie których są pewno i niekatolicy i niechrześcijanie, a zawsze związanym prawdopodobnie piekielnymi przysięgami pod grozą śmierci z wyższymi władzami (…)? Dla wydobycia się spod obcej wprawdzie, despotycznej i niekatolickiej władzy, dla wywalczenia wolności sobie i ojczyźnie zaczynacie od zaprzedania dusz waszych władzy pokątnej, bezimiennej, samowtrętnej, przed nikim nie odpowiedzialnej? (cyt. za: tamże, s. 264).

Wszystkie wielkie duchy naszej narodowej kultury: myśliciele, kaznodzieje, poeci, uczą nas, że – przywołując tytuł i zawartość traktatu Zygmunta hr. Krasińskiego – „o stanowisku Polski” rozważać należy w pierwszym rzędzie „z Bożych”, a dopiero w drugim „z ludzkich względów”. I w tym jednak kryje się niebezpieczeństwo, któremu ci sami wieszczowie i myśliciele, acz w różnym stopniu, ulegali, a mianowicie co najmniej nieostrożnemu, a niekiedy wręcz bluźnierczemu identyfikowaniu cierpień Polski z odkupieńczą ofiarą Chrystusa. Nieuprzedzona i uważna lektura dzieł naszych wieszczów pozwala jednak przyznać, że zdolni byli oni również do autorefleksji pozwalającej odrzucić te błędy myśli i zboczenia wyobraźni. Na przykład Juliusz Słowacki, kiedy już wyzwolił się z trujących oparów towiańszczyzny, piętnując fałszywy mesjanizm „cierpiętniczy” i plagiatorski – niczym biblijny prorok wołał do wyznawców idei „Polski – Chrystusa Narodów”:
„Biada wam! Którzy sobie wmawiacie: że krzyżem podobni jesteście do Chrystusa… niepomni na to: że Chrystus niewinnie, owszem wolę swą zgodziwszy z wolą Ojca, na krzyżu cierpiał za narody.
Owszem, podobni jesteście do sług! którzy rozkazu Bożego nie wykonali – kościołów, w których by świętość ducha ludzkiego mieszkać mogła… nie postawili, – pracy się wyrzekli, – oczekiwanie serc ludzkich (utęsknionych zawsze za ideałem) zawiedli, – wyższość niższym ideom przyznali…” (Do Emigracji o potrzebie idei, [w:] Dzieła wszystkie, t. VII, Wrocław 1956, s. 319).
Naśladowanie obcych („francuskich”) idei – cielesnych komunizmów i purpurowych demokracji, jak pisał poeta w Liście do Księcia A. C. – zamiast odrodzenia uśpionej „brzękiem różnych opinij” naszej „wnętrznej polskiej natury” – oto, co staje na przeszkodzie spełnieniu sprawy poleconej Polsce od Boga „aby czyniła Wysokość między Wysokościami” (tamże).

Odpowiedź na pytanie „po co nam Polska?” jest więc w gruncie rzeczy dość prosta. Po pierwsze – lecz w kolejności faktycznej, wynikającej z fizycznych ograniczeń ludzkiej natury, bo aby móc „filozofować”, naprzód trzeba „żyć”, a nie w porządku wartości – potrzebna jest nam ona dla naszego bezpieczeństwa, ładu i wolności. Trzeba więc – jak mówi Konrad Wyspiańskiego – ażeby Polak „siedział w swoim kącie, na swoich śmieciach i BYŁ” (Wyzwolenie, II, w. 644-644). Lecz to jest zaledwie pierwszy, choć niezbędny stopień istnienia, narodowy bios – jak by powiedział Feliks Koneczny (1862-1949) – który domaga się uzupełnienie przez polskie logos i ethos. „Polska żywa”, jako wskrzeszone Państwo, w Bożonarodzeniowej modlitwie tegoż Konrada ma być także Jezusową „Polską objawienia”, a Polacy – „strażą polską”, stojącą „u twych”, tj. Bożych, znaków (tamże, w. 1497-1501).

Zawsze aktualnym przesłaniem pozostać więc winny słowa, które napisał wybitny publicysta katolicko-narodowy, zamordowany niestety w kwiecie wieku przez hitlerowców w Oświęcimiu, Karol Stefan Frycz (1910-1942): „Polska musi czuć, że służy swojej cywilizacji, swojemu Bogu, i że jej potęga i wielkość nigdy nie są celem samym w sobie” (Na polu chwały, „Myśl Narodowa”, 1937, s. 82).

Pierwodruk w: „Nasz Dziennik”, 5-6 III 2011, nr 53.