poniedziałek, 22 stycznia 2018

Jerzy Wolak: Cóżeś ty Francji uczynił, Ludwiku?

Cóżeś ty Francji uczynił, Ludwiku? 
        Degradacja pierwszej córy Kościoła do poziomu bezczelnie gwałcącej prawa Boże laickiej republiki to nie tylko skutek masońskiej rewolucji. Spora w tym również wina złego pasterza, który nie kiwnął palcem w celu ratowania naturalnego porządku i obrony powierzonej sobie trzody.

Rewolucja nazwała Ludwika XVI tyranem – trudno o większe kłamstwo! Czyż może być coś bardziej niedorzecznego niż słaby, nieudolny i naiwny tyran?! A taki właśnie był Ludwik – brakowało mu stanowczości i zdecydowania, „grzeszył” też nadmierną dobrocią i łagodnością. Czy tak się zachowuje tyran? Czy tyran może być orędownikiem swobód, czy może tolerować rozprzestrzenianie się rewolucyjnej propagandy, czy wreszcie zawaha się przed użyciem siły?

Portret Ludwika XVI malowany przez środowiska kontrrewolucyjne bywa nie mniej fałszywy – otacza go zazwyczaj nimb męczeństwa, nieledwie świętości. Owszem, zgilotynowany król Francji odznaczał się wielką pobożnością, ale świętym jest przede wszystkim ten, kto wypełnia do końca obowiązki względem Boga i ludzi. Na tym zaś polu Ludwik sromotnie zawiódł. Czyż bowiem obowiązkiem króla nie jest bronić poddanych i strzec Ładu, a wszelką ruchawkę stłumić w zarodku?!

Z rewolucyjną burdą lat 1789–1791 bez specjalnych trudności poradziłby sobie byle kapitan gwardii – gdyby tylko dostał taki rozkaz. Ludwik jednak takiego rozkazu nigdy nie wydał, gdyż z natury przeciwny rozwiązaniom gwałtownym nade wszystko pragnął zapobiec rozlewowi krwi swego ludu. Naiwnie wierząc w dobrą wolę rewolucjonistów szedł na wszelkie ustępstwa w nadziei pomyślnego zakończenia konfliktu. Nie przyjmował do wiadomości, że łagodność w pewnym momencie musi mieć swój kres, przecież sam Chrystus nie zawahał się chwycić za bat, uznawszy, iż miarka się przebrała.

Przy całej swej wrodzonej łagodności Ludwik nie był bynajmniej tchórzem – nie raz stawał oko w oko z rozjuszoną tłuszczą, wykazując spokój i siłę charakteru, które dziwiły nawet jego najzagorzalszych wrogów. W opacznym – bo nie katolickim, wszak zdrowy katolicki duch rozmył się w rozpanoszonej na salonach (również biskupich) mętnej pseudofilozofii „oświecenia” – pojmowaniu miłosierdzia, litując się nad kilkoma setkami mętów, zezwolił na straszną śmierć ponad dwóch milionów dobrych Francuzów.

A przecież kiedy 5 października 1789 roku tłumy paryskich ladacznic i drabów przebranych za kobiety przybyły do Wersalu, by go sprowadzić do Paryża, wystarczyło krzyknąć na straż szlachecką, która da się za niego porąbać, na pułki szwajcarskie, które uczynią wszystko, co każe: „Rozpędzić mi tę hałastrę!” Oto co powinien zrobić! Ludwik się na to nie zdobył i nazajutrz jechał do Paryża z rodziną eskortowany przez kokoty, przekupki i różnych oberwańców, którzy nieśli przed nim na pikach ucięte głowy jego zamordowanych gwardzistów – pisze Teodor Jeske‑Choiński w Psychologii rewolucji francuskiej. Podobnie stało się podczas ucieczki do Varennes 21 czerwca 1791 roku – oddział rojalistyczny pojawił się tuż po zatrzymaniu królewskiej karety, lecz Ludwik nie pozwolił atakować tłumu.

Ostatnią szansę zaprzepaścił 10 sierpnia następnego roku podczas ataku na miejsce swego przymusowego pobytu – pałac tuileryjski. Kiedy wierna gwardia szwajcarska w obronie własnej dała morderczą salwę i już wsiadała na karki kłębiącego się motłochu, król nakazał złożenie broni. Szwajcarów zmasakrowano, Ludwika uwięziono. Za pół roku już nie żył. Francja zaś z pierwszej córy Kościoła zamieniła się w rewolucyjną ladacznicę, kraj terroru, komunizmu i zadekretowanego ateizmu – rewolucyjnej zarazy, którą wojska obywatela Bonapartego rozniosły po całej Europie, by ją przenikała po dziś dzień…

Gdzieś w połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia kilkunastoosobowa grupa krakowskiej młodzieży związanej z nieistniejącym już dziś, a podówczas całkiem aktywnie działającym Klubem Zachowawczo‑Monarchistycznym postanowiła uczcić dwieście którąś z kolei rocznicę królobójstwa w sposób dosyć nietypowy, a mianowicie: poprzez zapalenie zniczy żałobnych w intencji zamordowanej rodziny królewskiej, jak również setek tysięcy ofiar rewolucji, przed bramą konsulatu francuskiego przy ulicy Stolarskiej. Przybyli, zapalili, odmówili modlitwę i nieniepokojeni przez nikogo (dzień bowiem był sobotni, a czas, kiedy jeszcze po Stolarskiej nie przechadzali się rozkołysanym krokiem szeryfowie z glauberytami w olstrach) już mieli iść do domu, gdy drzwi konsulatu nieoczekiwanie otworzyły się ukazując mężczyznę w średnim wieku, który na widok płonących przed progiem świec zapytał:

– Mesdames et messieurs, ale o co chodzi?

Messieurs, niespodziewający się takiego obrotu rzeczy, nieco się stropili, na szczęście mieli u swego boku mesdames, a właściwie mesdemoiselles, które natychmiast ochoczo wyjaśniły panu konsulowi (tym bowiem okazał się ów Francuz, który nieoczekiwanie zaszczycił swą osobą monarchistyczny happening, wpadłszy pomimo soboty na chwilę do biura, gdyż w przeddzień zostawił tam spinki do mankietów), że właśnie przypada rocznica śmierci pod nożem gilotyny, wiekopomnego francuskiego wynalazku, arcyfrancuskiego króla Ludwika XVI.

– Właśnie dzisiaj? – chciał wiedzieć konsul.

– Tak, stało się to 21 stycznia 1789 roku w godzinach porannych – wyjaśniły niestrudzone monarchistki, po czym krótko streściły ciąg wydarzeń prowadzący do tragedii na Placu Rewolucji, by zakończyć zwięzłym opisem wypływającego z niej ludobójstwa.

– Coś takiego, niesamowite… – wyglądało na to, że francuski dyplomata po raz pierwszy usłyszał o tych wydarzeniach. – I państwo o tym pamiętają, i specjalnie to celebrują. Jak to pięknie, jak pięknie… – przedstawiciel laickiej republiki był wyraźnie zachwycony lekcją ojczystej historii, usłyszaną w kraju, który zapewne do tej pory lokował nieporównanie dalej niż północ…

Paradoks? Z pewnością nie większy niż wyidealizowany posąg nieszczęsnego ofermy, bodaj najpiękniejszy ze wszystkich królewskich nagrobków pomieszczonych w bazylice Saint‑Denis.


Jerzy Wolak


Tekst ukazał się w 30. nr. magazynu Polonia Christiana”