niedziela, 25 marca 2018

Miłosz Szuba: Gorycz i okruchy mitu

 
      Okrągły Stół nie był żadnym „przełomem” ani „dialogiem”. Był podjętym z inspiracji władz Związku Sowieckiego przedsięwzięciem odrzucanych przez społeczeństwo władz późnego PRL, mającym na celu ocalenie ile tylko możliwe z dotychczasowego, korzystnego dla nich systemu wpływów i uwarunkowań, z instrumentalnym wykorzystaniem części zdziesiątkowanej, zdezorientowanej i inwigilowanej opozycji.
 
Ponad rok temu pisałem o rozmowach Okrągłego Stołu jako wydarzeniu osadzonym w realiach upadającego systemu, a przez to niezdolnym do kształtowania nowej rzeczywistości bez wywołania niszczących konfliktów i fermentu. Spójrzmy teraz na zawartość puszki Pandory i odczuwalne do dziś kłopotliwe pozostałości anachronicznego „geszeftu”.
 
Strony rozmów: tzw. rządowa – ogarnięty kryzysem tożsamości lokalny odłam lewicy rewolucyjnej o korzeniach stalinowskich oraz tzw. społeczna czyli zaproszeni przez władze przedstawiciele zdziesiątkowanej wskutek stanu wojennego opozycji, w żadnej konfiguracji nie reprezentowały polskiego społeczeństwa, można więc było przyjąć, że im więcej wiążących, wywołujących trwałe skutki decyzji w sprawie przyszłego kształtu ustrojowego państwa raczą podjąć, tym większe nadużycie popełnią wobec nieobecnych, pozbawionych głosu obywateli.

Strona rządowa, dysponująca wojskiem, policją i bezpieką, miała możliwość selekcjonowania uczestników rozmów, ich zastraszania, nękania, wszelkich form nacisku. Bogate doświadczenie w tym zakresie miał sam gospodarz imprezy, gen. Kiszczak – wychowanek tzw. Informacji Wojskowej, organizacji zbrodniczej odpowiedzialnej za prześladowanie opozycjonistów z lat powojennych, formacji-córki stalinowskiego kontrwywiadu wojskowego „Smiersz”. Druga strona oczywiście takich możliwości nie miała, nawet jeśli dysponowała pewnym potencjałem szantażu w postaci swoich wpływów, które mogły w przyszłości przełożyć się na wynik wyborczy. 
 
Sposób, w jaki urządzono Polskę na przełomie lat 80 i 90, z jednej strony utrwalił wiele patologicznych zjawisk i relacji mających początek jeszcze w PRL-u, z drugiej – uwolnił nowe, niemożliwe do szybkiego zwalczenia plagi systemowe.
 
Spadkobiercy „Republiki Śmierć”. Kwestia zbrodni komunistycznych i represji wobec opozycji
 
Krytykę totalną, „do ściany”, potępianie w czambuł tak złożonego zjawiska jak system polityczny, nawet represyjny, z jego wszelkimi konsekwencjami uważam za niedojrzałość. Czyste zło jest filozoficzną abstrakcją, a PRL siłą rzeczy stał się naszym krajem. Jednak naród polski w 1945 roku nie życzył sobie bolszewizmu. Polskie miasta nie wiwatowały na cześć Armii Czerwonej jak Sofia i Belgrad, a wolę ludu wyrazili nie ci, którzy stanęli po stronie ludobójcy – Stalina, lecz ci, którzy bezskutecznie zwrócili się przeciwko nowej władzy.
 
Dwie okupacje lat 39-45: niemiecka i sowiecka nie oznaczały „tylko” zmiany rządów i rozpętania terroru – skutkowały całkowitym przeoraniem struktury społecznej polskich ziem poprzez eksterminację milionów, zniszczenie elit (fizyczna likwidacja lub zmuszenie do opuszczenia kraju), migracje ludności wskutek zmian granic państwowych. Powojenne, kształtowane odgórnie struktury były siłą rzeczy stalinowskie: nie tylko armia i aparat terroru – ten matecznik Kiszczaków i Jaruzelskich, lecz także media, literatura, architektura. Polska przełomu lat 40 i 50 oddychała stalinizmem, przy czym „bratni” Związek Sowiecki, choć zafundował Polsce lepszy los od okupacji hitlerowskiej, był podobnie jak Rzesza, reżimem ludobójczym. To była Republika Śmierć.
 
Odwilż drugiej połowy lat 50-tych, umiarkowana destalinizacja i pewne zmiany pokoleniowe okresu powojennego przyniosły złagodzenie represji ale nie zmieniły struktur społecznych zasadniczo, w szczególności nie zmieniły charakteru i celów mundurowej wierchuszki. Jeszcze w 1983 roku Jaruzelski otrzymał od władz sowieckich platynowo-złoty Order Lenina. 
 
Gdy poruszam temat bezpieki, nie mam pewności czy rycerze wolności z tzw. opozycji demokratycznej faktycznie siedzieli przy tym stole, czy tylko się pod nim dyskretnie przeczołgali, lecz pozostaje faktem, że funkcjonariusze służb PRL zajmujący się prześladowaniem tejże opozycji, w tym popełnianiem mordów politycznych, nie tylko nie ponieśli odpowiedzialności, ale uzyskali w tzw. wolnej Polsce na całe dziesięciolecia pozycję uprzywilejowaną, łącznie z prawem do „szwajcarskich” emerytur, co silnie kontrastowało z gwałtownym zubożeniem większości społeczeństwa na początku lat 90-tych. 
 
O ile na temat sprawiedliwości i zasadności wyroków sądowych czasu PRL można burzliwie dyskutować, o tyle mord polityczny jest zawsze zbrodnią, którą normalny człowiek się brzydzi. Niechęć do rzetelnego wyjaśnienia tych tragicznych epizodów naszej historii obciąża wszystkie rządy RP po 89 roku. Zwiastunem wielkiej patologii był już fakt zacierania śladów zbrodni poprzez palenie dokumentacji MSW aż do – jak podaje kilka źródeł – stycznia 1990 roku, tj. w czasie wspólnych rządów Kiszczaka i Mazowieckiego. Smród tych palonych dokumentów uniósł się czarną chmurą nie tylko nad premierem Mazowieckim, ale nad całą tzw. III RP, ukazując czym w rzeczywistości była, a może „czym jest”.
 
Ostatnio, choć o ćwierć wieku za późno, uchwalono ustawę odbierającą przywileje emerytalne (nie „emerytury”!) funkcjonariuszom bezpieki PRL. Myślę, że wymaga doprecyzowania w formie nowelizacji, bo nie było chyba intencją ustawodawcy karanie bufetowych i sprzątaczek, które przepracowały miesiąc w jakiejś komendzie powiatowej. Natomiast w zakresie wyjaśnienia kwestii motywowanych politycznie zabójstw z lat osiemdziesiątych nie dzieje się nic, poza skądinąd godnymi uwagi występami i publikacjami historyków IPN i dziennikarzy śledczych.
 
Przywileje przedstawicieli aparatu represji PRL trzeba jednak rozpatrywać szerzej. Często okazywało się, że sama przynależność do prominentnej mundurowej rodziny otwierała drzwi, które w innej sytuacji pozostałyby zamknięte na głucho. Czy np. nie znający dobrze angielskiego funkcjonariusz wywiadu cywilnego PRL Sławomir Petelicki, szerzej znany z późniejszych niekwestionowanych osiągnięć w zakresie tworzenia wojsk specjalnych, był faktycznie najlepszym kandydatem na wicekonsula i zarazem rezydenta wywiadu w Nowym Jorku w latach 70-tych? No qualifications, no problem? To tylko pierwszy z brzegu przykład spośród wielu.
 
Dużo napisano na temat genezy i obsady mediów „głównego nurtu” w III RP. Zwłaszcza w mediach elektronicznych, tam gdzie – jak określił jeden z podwładnych prezesa Roberta Kwiatkowskiego – obowiązywała zasada „Jesteś czerwony albo jesteś dup***y”, dla wielu potomków PRL-owskich mundurowych familii bezpiecznie było i ujutno. Oczywiście – zgodnie z powyższa zasadą – wyłącznie ze względu na ich unikalne, dziennikarskie zdolności.
 
Spośród zjawisk kojarzonych z PRL-em, Okrągły Stół nie utrwalił tych, które wydawały się pozytywne, jak tania komunikacja miejska, system wczasów pracowniczych czy osiągnięcia w kinematografii, ale chore uwarunkowania i koneksje, które zaburzyły rozwój naszego kraju na całe dekady, utrwalił jak najbardziej.
 
Kwestia byłych współpracowników UB i SB
 
Jeżeli mowa o mediach, dokładnie od 1989 roku można było zaobserwować ciekawe zjawisko: przesunięcie zakresu tabu i autocenzury.
 
O ile, najogólniej mówiąc, w PRL temat represji komunistycznych oficjalnie nie był podejmowany, w szczególności w zakresie mogącym narazić na szwank przyjaźń polsko-sowiecką, np. sprawa zbrodni katyńskiej i innych sowieckich aktów bezprawia wobec ludności polskiej nie pojawiała się w mediach, o tyle po Okrągłym Stole nastąpiło wybiórcze odblokowanie przekazu – o Katyniu i innych represjach czasu II wojny mówiło się już otwarcie, podczas gdy okres powojenny wciąż był mętną wodą, strefą białych plam. Dotyczyło to zwłaszcza roli SB i innych służb mundurowych w ostatnich dekadach PRL i później, działalności ich tajnych współpracowników, ich wpływu na życie publiczne przed i po 1989 roku, w szczególności na działalność tzw. opozycji demokratycznej i transformację ustrojową.
 
Nie jest więc prawdą że całkiem znikła cenzura: pozostała autocenzura, presja środowiskowa, poprawność polityczna, cenzura obyczajowa. Pozostał swoisty system tabu oplatający historię najnowszą.
 
Temat współpracy konkretnych osób z bezpieką PRL okazał się niemożliwy do zamiecenia pod dywan. Nie ze względu na czyjeś obsesje, lecz zapotrzebowanie społeczne, dążenie do ujawnienia faktów, które miały / mają wpływ na naszą rzeczywistość. To temat trudny. Czy na czyjeś wieloletnie donosicielstwo można machnąć ręką? Nic się nie stało? Albo z innej flanki: czy każde niefortunne uwikłanie we współpracę uprawnia do postawienia skądinąd wartościowych ludzi pod pręgierzem?
 
Faktem jest, że pracujący dla UB i SB donosiciele sprzed 1989 roku to nie tylko ludzie, którzy – jak się mawia – „coś tam podpisali i nikomu krzywdy nie zrobili”, ale także osoby, które realnie ułatwiały bezpiece prześladowanie opozycjonistów i innych obywateli z różnych względów dla władz „niewygodnych”, co w konkretnych przypadkach kończyło się ich śmiercią, utratą zdrowia, wymuszoną emigracją, złamaniem kariery lub wyrzuceniem z pracy. Nic się nie stało?
 
Środowiska „okrągłostołowe” faworyzowały byłych donosicieli, chroniły ich, pielęgnowały, tępiły ideę lustracji, zajadle niszczyły tych, którzy próbowali mówić prawdę o TW. Rola byłego prezydenta Lecha Wałęsy w tych działaniach, łącznie z zajadłym niszczeniem ludzi mówiących prawdę – była wręcz wiodąca. Niektórzy zaczęli się głęboko zastanawiać z którą stroną historycznego sporu Wałęsa czuje się emocjonalnie związany, choć myślę, że wypowiadając się wielokrotnie z pogardą o kolegach z dawnej opozycji, za to z szacunkiem o Jaruzelskim, Wałęsa sam już na to pytanie odpowiedział.
 
Niechęć tych środowisk wobec samej idei lustracji nie poprawiła atmosfery w Polsce i nie rozwiązała niczyich problemów, jedynie przeciągnęła w czasie i skomplikowała i tak nieuchronny proces dochodzenia do prawdy. Złożonej. Fragmentarycznej. Jakiejkolwiek.
 
Patologie przekształceń własnościowych
 
O ile powszechną i dość trwałą pauperyzację przełomu lat 80 i 90 można jeszcze złożyć na karb uwarunkowań międzynarodowych, to decyzje uwłaszczeniowe w zakresie tego, co ustawy określały jako „majątek ogólnonarodowy”, obciążają konta polskich decydentów. Wiele z tych decyzji (spółki nomenklaturowe, dzika prywatyzacja) uderzało w nasze wspólne dobro, wiązało się z uszczupleniem dochodu Skarbu Państwa, likwidacją miejsc pracy, działało na korzyść obcego kapitału spekulacyjnego, różnych partyjnych geszefciarzy, krewnych i znajomych królika, ubeckich klanów i środowisk przestępczych. Do tego doszły nie rozliczone machloje i afery typu FOZZ, gdzie pełno było wokół poszkodowanych i zatroskanych ale praktycznie do dziś – nikogo winnego, a próba wyjaśnienia zdawała się narażać na niebezpieczeństwo. Kak mnogo nieciekawej hałastry musiał żywić polski pracownik i podatnik w III RP !
 
Wykonawcy (bo przecież nie autorzy) polskich liberalnych, neo- czy pseudo-liberalnych reform gospodarczych: Leszek Balcerowicz, Janusz Lewandowski, Jan Krzysztof Bielecki, popełniali ten sam błąd w myśleniu co środowiska tzw. korwinowskie, twierdząc i głosząc, że przy minimalnej interwencji państwa mityczny rynek zadziała prawidłowo i z korzyścią dla obywateli, jak gdyby państwo było wspólnym dobrem jedynie silnych podmiotów, potężnego obcego kapitału i części Polaków, którzy lepiej sobie radzą, a nie – wszystkich, nawet tych, za których czasem trzeba myśleć. 
 
Warto czasem posłuchać wywiadów, w których profesor Balcerowicz obraża się na rzeczywistość i oburza na sam dźwięk słów: „kapitał spekulacyjny”, czy „umowy śmieciowe”. Można odnieść wrażenie, że trafniejszą diagnozę działania współczesnego „wolnego rynku” przedstawił niezamierzenie Sławomir Mrożek jednym ze swoich banalnych rysunków, gdzie wielki stwór mówi do małego: „Brakuje ci woli mocy!”. 
 
Często niestety jest tak, że w miejscach gdzie, jak pamiętam, była kiedyś cukrownia, huta, zakłady chemiczne lub mięsne, jest teraz pustka lub ruiny, chociaż nie wszystko było dziadowskie i nierentowne. Sprywatyzowane i zlikwidowane cukrownie nie były „dziadowskie”, wykupione i zlikwidowane przez Siemensa zakłady elektroniczne „Elwro” we Wrocławiu, w swoim konkretnym czasie nie były „dziadowskie”, nie każda zlikwidowana kopalnia była „dziadowska”, a że tak wiele miejsc pracy poznikało, to gorzki plon prywatyzacji na dużą skalę, w której czegoś zabrakło – i raczej nie „woli mocy” małych podmiotów gospodarczych w starciu z dużymi, raczej działań polskich władz w zakresie obrony rodzimej gospodarki lub choćby twórczej refleksji nad setkami tysięcy pracowników pozostawionych niemal z dnia na dzień w nędzy i beznadziei. Nie upieram się, że władze kierowały się złą wolą. Mogła to być zwykła żałosna bezradność.
 
W niedawnym expose, premier Mateusz Morawiecki powołał się na słowa znanego ekonomisty Thomasa Piketty: „Jesteście krajem w posiadaniu zagranicy” oraz agencję Bloomberg: „Zachodni kapitał skolonizował Polskę i kraje centralne” (warto w tym miejscu przypomnieć, że jeszcze parę lat temu za podobne poglądy na temat efektów polskich „reform” i „prywatyzacji” był niszczony i szkalowany Andrzej Lepper!) i zapowiedział podjęcie działań naprawczych – tak w każdym razie to zabrzmiało. Biorąc pod uwagę stopień zawłaszczenia polskich banków, handlu i mediów przez obcy kapitał, działania naprawcze to nie kalwaria, lecz Himalaje do zdobycia, ale sama krytyka prowadzonej począwszy od czasów Okrągłego Stołu polityki gospodarczej, która uczyniła z Polski „eksploatowane peryferie”, to krok naprzód, przekłucie balona pychy i arogancji licznych poprzedników Morawieckiego. 
 
Kwestia polityki historycznej, edukacyjnej i informacyjnej w wydaniu tzw. lewicy laickiej
 
„Lewica” i „prawica”, to słowa używane dziś tak dowolnie i bezmyślnie, że stały się symbolami bez treści, których najlepiej unikać. „Lewica laicka” to jednak utarte od lat określenie uczestniczącej w rozmowach Okrągłego Stołu, dominującej natenczas po tzw. społecznej stronie formacji intelektualnej, która – nie bez przygód i turbulencji – środowiskowo uzależniła od siebie Wałęsę, a wraz z formalną zmianą systemu i zniesieniem cenzury ruszyła do szkół i mediów z intencją wytresowania Polaków bzdurami i manipulacjami, z których najbardziej rażące można zebrać w trzy grupy:
 
1) Krzewienie kompleksów, wmawianie „wad narodowych”, głoszenie wyższości innych krajów nad „zacofaną Polską”, klękanie przed oszczercami…
 
Wady są kwestią indywidualną. Przypisywanie ich zbiorowościom, np. narodom, samo w sobie jest nadużyciem, jednak po 1989 roku nastąpił wysyp samoumartwiających się intelektualistów przyjmujących za zadanie temperowanie polskiej dumy poprzez piętnowanie „wad narodowych” – takie to nowoczesne i europejskie się im wydawało. Nawet jeżeli główna fala tej narracji z biegiem czasu opadła, jeden jej element okazał się nieprzeciętnie żywotny: przedstawianie Polaków jako antysemickich lumpów, których rola (współudział, współodpowiedzialność?) w zagładzie Żydów jest co najmniej tematem otwartym. Warto dodać, że i tu nastąpiło przesunięcie zakresu tabu i autocenzury, nie tyle w czasie, co w przestrzeni: przed 1989 rokiem do tematu Związku Sowieckiego i jego szlachetnych obywateli media podchodziły jak do jeża, natomiast po Okrągłym Stole uprzywilejowane i chronione miejsce „jeża” zajęły USA i naród żydowski (w dowolnej kolejności).
 
W lipcu 1997 roku w Jedwabnem, prezydent Aleksander Kwaśniewski przepraszał w cudzym imieniu za nie swoją zbrodnię. Potem ruszył pochód biczowników: wyznanie „polskich win i wad” przez środowisko polityczne prezydenta, michnikowszczyznę, usłużne media, w końcu nawet naczelny Frondy Tomasz Terlikowski pisał jak mu okropnie wstyd z powodu zbrodni w Jedwabnem popełnionej 30 (słownie: trzydzieści) lat przed jego urodzeniem!
 
Przeciętnemu polskiemu obywatelowi zdecydowanie nie powinno być wstyd z powodu zbrodni w Jedwabnem ponieważ jej nie popełnił, a przeprosiny Kwaśniewskiego jako Prezydenta RP były niestosowne i dziwaczne także dlatego, że odpowiedzialność za bezpieczeństwo wewnętrzne na terenach okupowanych ponosi okupant, w przypadku Jedwabnego roku 1941 – III Rzesza. Można mówić o odpowiedzialności indywidualnej osób narodowości polskiej, które, zgodnie z ustaleniami śledztwa IPN, brały udział w zbrodni, natomiast odpowiedzialność zbiorowa, nawet symboliczna, to jakieś wynaturzenie czasów polityki masowej, próba podeptania indywidualnego sumienia.
 
Dla porównania, kilkanaście dni przed zbrodnią w „Jedwabnem” miał miejsce straszny pogrom Żydów w rumuńskich Jassach, dokonany przez Rumunów, z inicjatywy władz Rumunii, z przyzwoleniem i zachętą stacjonujących tam sił niemieckich. Ponieważ obecna Rumunia jest kontynuacją Królestwa Rumunii, można mówić o symbolicznej odpowiedzialności politycznej jej władz jako następców polityków czasu wojny, faktycznie odpowiedzialnych za kolaborację z III Rzeszą i za to, co wtedy działo się w Rumunii, łącznie z dopuszczeniem do pogromów – „symbolicznej” bo to co łączy jedne i drugie władze, to tylko osobowość prawna państwa rumuńskiego, nie poglądy, cele ani sojusze. 
 
Temat „polskiej współodpowiedzialności za Holocaust” (używanie takiego sformułowania tak jak to robią niektóre portale – bez cudzysłowu lub odpowiedniego komentarza jest niczym innym jak szkalowaniem) wrócił ostatnio jak burza w związku z ustawą o IPN. Niezależnie od dalszego ciągu tego serialu z udziałem Polski, Izraela i USA, walka o pamięć i przeciwko fałszywemu przekazowi historycznemu ma głęboki sens, nawet jeżeli będziemy dociekać narodowości wszystkich kolaborantów, szmalcowników i katów czasu II wojny i żaden naród nie wyjdzie z takiej konfrontacji bez skazy.
 
Innym przykładem krzewienia kompleksów było (jest) bezmyślne wzorowanie się na Europie Zachodniej przy jednoczesnym przedstawianiu Polski jako jej zacofanego, niedouczonego, gorszego junior-partnera. Taka postawa wyrządziła wiele szkód. Nasza część Europy nie jest Zachodem i Polska nie jest Zachodem – otwartym, bogatym, atlantyckim regionem, od stuleci rozwijającym handel dalekomorski, kolonializm, neokolonializm, ekspansję międzykontynentalną. Jesteśmy za to unikalną, kontynentalną strefą zgniotu, która różni się od tzw. Zachodu geograficznie, historycznie, etnicznie, kulturowo, językowo i gospodarczo, co w żadnym razie nie jest powodem do wstydu. Będziemy współpracować z kim się da ale nie staniemy się Francją, Niemcami czy Szwecją, ich lokajem, przystawką ani papugą.
 
Do dziś wśród dziennikarzy, pisarzy, aktorów, reżyserów można spotkać smutnych panów przeciwstawiających szeroki świat „zacofanej, nietolerancyjnej” Polsce. Ciekawe, że choć miliony Polaków faktycznie ruszyło w ostatnich latach w szeroki świat, smutni panowie wciąż tylko wypłakują się do Wisły.
W końcu podjęto próbę sprowadzenia tego rodzaju intelektualnych wynaturzeń do wspólnego mianownika, określając je jako „pedagogika wstydu” – określenie całkowicie umowne i komu się nie podoba, może mówić: „krzewienie kompleksów”, „przysposobienie do infamii”, „warsztaty sypania głów popiołem”, lub udawać, że temat nie istnieje, co nie powstrzyma uzasadnionej konsternacji wobec samego zjawiska.
 
2) Patologiczne uprzedzenia
 
W tytułach prasowych kierowanych latami przez Adama Michnika, Tomasza Lisa czy Ks. Bonieckiego można było z łatwością znaleźć potępienie hejtu antysemickiego w internecie, próżno było jednak szukać potępienia hejtu antykatolickiego, którym również sieć jest usiana. Tak działa nietolerancja, patologiczne uprzedzenia. Media Michnika, Lisa, Bonieckiego i podobne same były przyczyną i źródłem hejtu i nagonek na środowiska katolickie i strasznie naiwny byłby ten, kto by sądził, że nominalna „katolickość” Tygodnika Powszechnego ma w tym kontekście jakieś znaczenie.
 
Ostatnio te same media utyskują na „wzmagającą falę antysemityzmu”. Postawić przed nimi antysemitę, to jak postawić przed nimi lustro. Na bazie swoich uprzedzeń przez lata budowali nietolerancję, teraz dziwią się, że szambo wybiło kilka metrów dalej.
 
Uprzedzenia wpłynęły na debatę publiczną dewastująco. Całkowicie bezproduktywny jest dialog z rasistami, antysemitami czy fanami Michnika, którzy postrzegają rzeczywistość przez pryzmat chorych emocji: dla jednych godny pogardy jest „czarnuch” lub „Żyd”, dla innych „katolik”. 
 
Przedstawiciele formacji „okrągłostołowych” dopiero od niedawna, widząc, że społeczeństwo jest bardziej skomplikowane niż się im zdawało i w coraz większym stopniu się od nich dystansuje, z nieśmiałością dochodzą do konkluzji (w mniejszym stopniu propagandyści pokroju Lisa ale analitycy typu Aleksandra Smolara jak najbardziej), że pomylili się w ocenie siły i liczebności środowisk konserwatywnych, narodowych, wyznaniowych, antyestablishmentowych. Jednak ich uprzedzenia wobec tych środowisk znów działają podobnie jak ślepy rasizm i antysemityzm – negatywne emocje biorą górę i sprawiają, że ludzie ci nie są zdolni do głębszej refleksji, bo gdyby ją podjęli, musieliby skonfrontować się z własną nędzą moralną i powiedzieć „przepraszam”.
 
3) Utrwalanie mitów historycznych.
 
Jak powstają mity historyczne? Na przykład tak, jak mit o ataku (atakach) polskiej kawalerii konnej przeciwko niemieckim czołgom we wrześniu 1939r. Pierwszym winnym rozpowszechnienia tej bzdury jest nazistowska propaganda: Niemcy przekazali zachodnim korespondentom wojennym informację, jakoby 1 września pod Krojantami doszło do szarży polskiej kawalerii na niemieckie jednostki zmechanizowane. Manipulacja miała na celu przedstawienie polskiej armii jako głupich szaleńców. W rzeczywistości miał miejsce atak na piechotę niemiecką, natomiast ukryte w lesie niemieckie transportery opancerzone odpowiedziały z zaskoczenia ogniem z karabinów. Szukając sensacji i dobrego tematu do publikacji, zachodni dziennikarze przekazali zmanipulowaną informację na ten temat „szerokiemu światu”, przy czym włoski korespondent Indro Montanelli jeszcze ją ubarwił. Po wojnie władze komunistyczne nie prostowały kłamstwa, świadomie dyskredytując przedwojenne władze sanacyjne jako nieodpowiedzialne, winne zacofania polskiej armii. W ten sposób Niemcy, zachodni korespondenci i władze PRL, każdy z zupełnie innych pobudek, przyczynili się do utrwalenia mitu, który pokutuje w świadomości do dziś.
Jakie mity utrwalano w III RP? 
 
Mitem jest np. przekaz o „obaleniu komunizmu przez polską opozycję”, przedstawianie Polski jako „inicjatora przemian demokratycznych” w całej Europie Wschodniej, a więc i w Związku Sowieckim, sprowadzane czasem nawet do haseł o „obaleniu komuny przez Lecha Wałęsę”. Tego typu narrację podtrzymują nie tyle historycy, ile solidarnościowi „etosowcy” w rodzaju Andrzeja Celińskiego czy Henryka Wujca. Wydaje się, że przynajmniej niektórzy z nich rzeczywiście wierzyli /wierzą w swą niezwykłą historyczną, kolektywną moc sprawczą.
 
Z pewnością można mówić o znaczącym udziale polskiej opozycji w transformacji ustrojowej, ale przedstawianie opozycji jako siły sprawczej zmiany systemu jest nadużyciem: oznaczałoby to, że atomowe supermocarstwo ze stolicą w Moskwie przestraszyło się strajkujących stoczniowców, zwłaszcza jednego z wąsami i uległo im rozpadając się na kawałki. Przyczyny upadku komunizmu były przede wszystkim ekonomiczne: mając świadomość niewydolności systemu, jego zapóźnienia technologicznego, stojąc przed widmem ekonomicznej katastrofy i przegrywając wyścig zbrojeń ekipa Gorbaczowa sama inicjowała przemiany we własnym kraju, jak i w państwach satelitarnych. W niektórych z nich (Polska, Czechosłowacja) dla uwiarygodnienia procesu przebudowy dopuszczono do władzy opozycję, w innych (Rumunia, Bułgaria) opozycji nie było, więc nie było kogo dopuszczać (istnienie opozycji antykomunistycznej w Rumunii końca lat 80-tych także jest mitem). 
 
Bez „Solidarności” komunizm też by upadł, choć w sposób mniej spektakularny i romantyczny. Polacy uwierzyli w potęgę dawnej opozycji bo potrzebowali pięknej legendy na osłodę siermiężnych lat, opozycjoniści – podkreślenia własnych zasług (sukces ma wielu ojców), a zachodni politycy – pasa transmisyjnego w postaci legendarnych opozycjonistów jako partnerów do wyściskania, dialogu i przedstawienia swych oczekiwań względem „młodej demokracji”. 
 
Istnieje wreszcie, rzecz jasna mit Okrągłego Stołu – budujących, służących zgodzie narodowej porozumień ponad podziałami. W rzeczywistości mało które wydarzenie w historii Polski w takim stopniu przyczyniło się do wykopania rowów oddzielających „swoich” od „pozostałych”.
 
Leśna konspira w Magdalence
 
Zgodnie ze Słownikiem języka polskiego PWN, spisek to „tajne porozumienie grupy osób dla osiągnięcia jakiegoś celu”. Czy w latach 1988-89 w ośrodku konferencyjnym MSW w Magdalence miało miejsce porozumienie grupy osób dla osiągnięcia jakiegoś celu? Zgodnie z wiedzą historyczną – tak. Czy treść rozmów była tajna? Zgodnie z wiedzą historyczną rozmowy miały charakter poufny. Polskiemu społeczeństwu przypisano jedynie rolę niedoinformowanego obserwatora owoców leśnej konspiry – porozumień lewicy „mundurowej” z lewicą „styropianową”. Były to rozmowy o nas bez nas.
 
To prawda, że część ustaleń z Magdalenki przybierała formę oficjalnych i jawnych porozumień, jednak poufność rozmów gwarantowała, że informacje i sytuacje niewygodne dla uczestników rozmów nie ujrzą światła dziennego. To jest „konspira”.
 
Optymiści mogliby sądzić, że aby polskie społeczeństwo uniknęło niepotrzebnych napięć, aby było bardziej organiczne i solidarne wystarczyło w 1989 roku rozmawiać z ludźmi zamiast kryć się przed nimi w lesie, w tajnym ośrodku MSW. Ale to miraż. Po pierwsze – pod koniec lat 80-tych Polska była nadal satelitą Moskwy, gdzie jawność była fikcją, a gospodarze imprezy – posłusznymi wykonawcami ogólnikowych sowieckich instrukcji przewidujących dopuszczenie do władzy „umiarkowanej opozycji”. Po drugie – chowanie się przed opinią publiczną w lesie jest dość naturalne w sytuacji, gdy część planów i zamierzeń stron rozmów zwiastuje hańbę i żenadę.
 
W jakim stopniu uczestnicy rozmów w Magdalence mogli „otworzyć się” przed opinią publiczną? Czy Kiszczak miał ogłosić na konferencji prasowej, że zamierza puścić z dymem część dokumentacji MSW przy milczącej akceptacji drugiej strony? Czy rozmówcy mieli oficjalnie przyznać, że żadnym wyjaśnieniem kwestii zabójstw politycznych czasu schyłkowego PRL-u nie są zainteresowani, a zaangażowani w prześladowanie opozycji funkcjonariusze bezpieki uzyskają w tzw. wolnej Polsce szczególne przywileje? Czy mieli ujawnić raporty i analizy działającego w latach 1986-89 niejawnego tzw. zespołu trzech, w składzie: Stanisław Ciosek – sekretarz KC, Jerzy Urban – rzecznik rządu, Władysław Pożoga – zastępca szefa MSW, w których mowa o postępującej utracie przez władze zaufania społecznego oraz planach działań obliczonych na rozbicie i ośmieszenie opozycji? Czy mieli oficjalnie przyznać, że jednym ze sposobów na utrzymanie wpływów „ferajny” ma być uwłaszczenie na majątku państwowym, czyli zwykłe złodziejstwo? 
 
Okrągły Stół nie był żadnym „przełomem” ani „dialogiem”. Był podjętym z inspiracji władz Związku Sowieckiego przedsięwzięciem odrzucanych przez społeczeństwo władz późnego PRL, mającym na celu ocalenie ile tylko możliwe z dotychczasowego, korzystnego dla nich systemu wpływów i uwarunkowań, z instrumentalnym wykorzystaniem części zdziesiątkowanej, zdezorientowanej i inwigilowanej opozycji.
Wreszcie – skąd się właściwie biorą nietrafne słowa „porozumienie” i „dialog” na określenie komunikacji dwóch stron, z których jedna jest uzbrojona po zęby, a jej siła idzie przed prawem? Czy warto podtrzymywać okruchy mitu?
Zastanówmy się.
 
Miłosz Szuba