czwartek, 31 maja 2018

Maciej Wąs: O szeroki front konserwatyzmu


        Ostatnimi czasy zrobiło się wokół Chestertona trochę kontrowersji, przynajmniej w polskim światku tzw. „konserwatywnym”; i muszę przyznać, że jestem w rozerwaniu. Z jednej strony bowiem, miłość prawdy jest jedną z podstawowych wartości kultury chrześcijańskiej i trudno się nie cieszyć, gdy nowe jej wymiary zaczynają widzieć światło dzienne – z drugiej, jeśli ta prawda ma prowadzić do odrzucenia przez prawicę tradycjonalistyczną takiej broni, jaką są w obecnej walce (chyba nie „miłującej”, niestety) politycznej dzieła GKC, to cóż… Człowiek zaczyna mieć wątpliwości. Jednak, rzecz jasna, wątpliwości zaraz pierzchają – i cóż mogłoby pozostać w człowieku prócz tego chłodnego i ożywczego obiektywizmu, który każe patrzeć w twarz faktom, niezależnie od tego, jakie by były? Dlatego też, skoro już forsuję w sprawie Chestertona rzeczywistość przeciw majakom, niech mi będzie wolno powiedzieć w tej zawiłej sprawie dwa słowa.

Niewątpliwie, GKC musi być dla konserwatystów postacią niejednoznaczną; i każdy, kto nie zamyka oczu na fakty, w lot dostrzeże, o co chodzi. Demokrata, egalitarysta, republikanin, wyrosły ze środowiska liberalnej klasy średniej z czasów królowej Wiktorii – cóż; dla każdego konserwatysty dbającego o „czystość linii ideologicznej” takie coś musi budzić podejrzenia. Że moim zdaniem, jeśli by wszystko, co GKC mówi na tematy polityczne, gruntownie przemyśleć, niechybnie okazałoby się, że wcale nie taki demokrata straszny, jak go malują (zwłaszcza że to naprawdę jest inna tradycja i inne podziały, bo podobne poglądy na wiele spraw mieli choćby siedemnastowieczni torysi), to już druga inna sprawa, i mniej ważna – co do pewnych podstawowych wątpliwości zgadzam się w całej pełni. Tylko że współcześnie dołącza się do tego pewien dodatkowy problem, który pragnąłbym tutaj opisać.
 
Choć nie przepadam za tym rozwiązaniem, to – wzorem starszego stylu publicystyki i samego GKC – przedstawię rzecz obrazowo.
 
To jest tak, że jak się płynie na okręcie, to mogą wyniknąć między pasażerami pewne różnice zdań; jedni, na przykład, mogą przepadać za jazzem, inni nie do końca; jedni mogą lubić wieczorne potańcówki, inni nie; jedni mogą jeść pomidorową z ryżem, inni z makaronem. I tak dalej, i tak dalej, aż do spraw bardziej poważnych, z hipotetycznymi wątpliwościami co do tego, jakim kursem płynąć czy z jaką prędkością. To wszystko różnice realne i nie należy ich lekceważyć, bo mogą przerodzić się kiedyś w spore konflikty, zależnie od okoliczności (Chesterton miał kiedyś chyba wizję czegoś podobnego, gdy bawił się perspektywą wojny domowej rozpętanej za sprawę szydełkowania artystycznego). Trzeba rozmawiać, trzeba rozwiązywać. Niemniej, wszystko to ma również jakąś wagę tylko w wypadku, w którym statek płynie; kiedy zaś, na przykład, tonie, mniemam że staje się ona przynajmniej nieco mniejsza. I można chyba przypuszczać, że nikt przy zdrowych zmysłach nie odmówi pracy przy ratowaniu życia ludzkiego czy łataniu dziury w burcie tylko z tego względu, że musiałby współdziałać przy tym z miłośnikiem makaronu w pomidorówce.
 
Otóż uważam, że nasza cywilizacja jest właśnie tonącym okrętem; czyli, innymi słowy, żarty się skończyły. Nowoczesne społeczeństwo zachodnie, ze względu zapewne na różne sprawy, ja jednak sądzę, że rolę wiodącą i kluczową odgrywa tutaj materializm społeczny w różnych postaciach, pragnący sprowadzić człowieka do roli konsumpcjonistycznej dojnej krowy, zmierza prostą ścieżką do rozbicia wszystkich pozostałości po starszym i zdrowszym ustroju społecznym, które nam jeszcze zostały, z rodziną, Kościołem, narodem i własnością (wszechobecność kredytu) na czele. Zagrożenie jest realne i nie wydaje mi się, by nawet dało się je zbagatelizować. Dlatego też proponowałbym może, aby odłożyć na moment na przykład na bok palącą kwestię tego, czy sympatia Chestertona do Rewolucji Francuskiej skreśla go dokumentnie, czy może ma chłopina jeszcze jakieś szanse, i skupić się na ocaleniu przed ostateczną anarchizacją tych zrębów społecznego status quo, dzięki którym sensowna rozmowa o Rewolucji Francuskiej w ogóle będzie jeszcze jakoś możliwa; bo póki co wszystko zmierza w kierunku narodzin naprawdę nowego człowieka, człowieka-konsumenta (i tylko konsumenta), skupionego egzystencjalnie wyłącznie na miażdżącym problemie zakupu nowych tenisówek, telefonów i tym podobnych bzdur, a polityką zajmującego się wyłącznie na poziomie okresowych histerii nad „bezdomną” wiewiórką w warszawskim pniaku. Proces ogólnego politycznego zidiocenia (wiadomo, kto to był idiota w starożytnej Grecji), sprowadzania polityki na poziom emocjonalnych uniesień, sentymentalnych rozczuleń nad „dyskryminacją” tej lub tamtej grupy, zmieniania statusów na facebooku i podświetlania budynków administracji na różne kolorki (czemu nie na różowo?) postępuje szybko, znacznie szybciej, niż tendencje reakcji, szczególnie że tendencjom tym coraz wyraźniej brak wsparcia instytucjonalnego, w postaci choćby konsekwentnych publikacji prasy wysokonakładowej, czy – już nie mówię nawet – uniwersytetów, które również (ja tylko mogę domniemywać z jakich względów) zamiast uczyć młodzież rozumowania prawdziwie politycznego, które jest trudne i czasami nieprzyjemne, wolą rozwodzić się nad „dogmatami płci” i utyskiwać na ogólną „opresję” Zachodu, co jest łatwe i nie wymaga specjalnego wysiłku, ani mentalnego, ani moralnego. Jeżeli zatem spotykamy w naszej wędrówce przez dzieje tych lub innych pisarzy, którzy bronią tych samych wartości, które są nam drogie, i to bronią ich niezwykle zręcznie, to nie pytajmy może w pierwszym rzędzie o ich motywacje czy szczegóły ich teorii politycznej, ale skorzystajmy z tego fortunnego zbiegu okoliczności; jak wygramy, a po przeciwniku same zgliszcza zostaną – wtedy będziemy mogli się spierać, dopytywać, udowadniać niekonsekwencję itd.
 
(Znaczy, oczywiście, nie chodzi o to, żeby o takich rzeczach w ogóle nie rozmawiać; tylko żeby sprawy jednak w sytuacji kryzysu drugorzędne nie zdominowały i nie przesłoniły spraw pierwszorzędnych; tyle).
Oczywiście, ktoś mógłby rzec, że z fałszywych przesłanek nie wyjdą prawdziwe wnioski; pełna zgoda, tylko że na polu filozofii praktycznej („filozofii wolności”, jak to ktoś powiedział) pierwszymi przesłankami są, jak wiadomo od takiego mądrego skądinąd człowieka, nakazy prawa naturalnego, poznawane w pierwszym rzędzie w postaci pewnych inklinacji, czy też, według słów św. Pawła, „wypisane w ludzkim sercu”. Oczywiście, jeśli nie znajdzie się dla nich dobrego uzasadnienia teoretycznego, wszystko i tak runie w gruzy, ale nie jest to taka prosta relacja, jak w wypadku poznania spekulatywnego, i stanie się to najwyżej na naprawdę dłuższą metę; mamy zatem trochę czasu, aby wszystko uporządkować, kiedy będzie już ku temu okazja. Sprowadzanie teorii do praktyki nie jest dobrym konceptem, ale praktyki do teorii – też niekoniecznie.
 
Kończę banalnym  i sztampowym apelem: czytajmy Chestertona! I spróbujmy się na niego wyjątkowo nie obrażać, kiedy to lub tamto nie przypasuje; bo ten odór cielska w krainie abstrakcji, ten głupkowaty egoizm, któremu wydaje się, że filozofia to jest osobista sprawa, kwestia urazów i pretensji, nastrojów, wyobrażeń i taniej podniety, zwyczajnie nie przystoi dzieciom cywilizacji chrześcijańskiej: racjonalnej i ponadracjonalnej, humanistycznej i heroicznej, ludzkiej, nadludzkiej, wielkiej.
 
Maciej Wąs