Potężny, niemający precedensu w
dotychczasowych dziejach kryzys Kościoła, społeczeństw i państw nie
rozpoczął się bynajmniej na ostatnim Soborze. Doszukiwanie się jego
korzeni w perfidnych działaniach modernistów potępionych w początkach XX
w. przez św. Piusa X również może być zawodne. Swych początków nie
wziął on nawet w epoce tzw. oświecenia i rewolucji
antyfrancuskiej. Jednakże właśnie od trzech stuleci jego dynamika
nabrała zatrważającego przyspieszenia, ponieważ poprzednie prądy
intelektualne wrogie Kościołowi, jak średniowieczne herezje, czy
schizmy, uderzały jedynie w co poniektóre katolickie dogmaty i nie
negowały całościowo misternej struktury Christianitas. Obecny kryzys
jest właśnie dlatego tak groźny i powszechny, obejmujący każdą – od
ściśle religijnej, przez polityczną, po społeczną i gospodarczą –
dziedzinę ludzkiej egzystencji, ponieważ u jego postaw stoi bezbożna
doktryna mająca ambicje odrzucenia całego porządku nadprzyrodzonego i
totalnego zreformowania, w duchu sekularyzmu, ładu naturalnego, nie
licząca się z nieomylną wolą Boga i nakazami Kościoła, pijana swą pychą
niczym Bachus, buntownicza, szalona, rewolucyjna. Liberalizm.
Liberalizm stanowi, jak genialnie zauważył w 1926 r. ojciec Roussel w swej znakomitej xiążce „Liberalizm i katolicyzm”, fanatyzm na rzecz niezależności posunięty aż do granic absurdu.
Tym najwyższym absurdem jest oczywiście odrzucenie woli Bożej na rzecz
całkowitej autonomii jednostki. Stawia więc liberalizm granice samemu
Bogu Stwórcy w imię nieograniczonej wolności człowieka! Doprawdy, trudno
wyobrazić sobie bardziej krańcowe zaprzeczenie planu opatrznościowego
dla ludzkości… Hydra liberalizmu składa się z kilku macek – wolności
słowa i druku, sumienia, wyznania, nauczania oraz zrzeszania się, które,
jeżeli naszym pragnieniem stale pozostaje zamiar restauracji Kościoła i
odrodzenia właściwego porządku społecznego, muszą zostać, dla wspólnego
dobra, po kolei odrąbane. Nie muszę dodawać, że każda z nich została w
przeszłości wielokrotnie i bezdyskusyjnie potępiona w licznych
dokumentach papieskiego Magisterium, a szczególnie przez nieśmiertelny Syllabus błędów nieodżałowanej pamięci bł. Piusa IX.
Wolność słowa, wraz z wolnością druku i
prasy, korzeń i podstawa liberalizmu politycznego, jest chyba
najgroźniejszym z wszystkich jego wcieleń, kryjącym w sobie niezwykle
rozkładowy i anarchiczny potencjał, a przy tym do cna absurdalnym, gdyż
niszczy wszystko, cokolwiek zdoła choć trochę naznaczyć swą śmiertelną
trucizną, dosłownie każdą instytucję i strukturę społeczną. Na
płaszczyźnie czysto naturalnej nie ostoi się bowiem wspólnota, która
pozwala sobie, w imię liberalności i wolności wypowiedzi, na krytykę, a
nawet negację swych najgłębszych fundamentów. Cóż byśmy rzekli o królu
zezwalającym kontestatorom na bezkarne podważanie i lżenie pryncypiów
monarchicznych? Z pewnością nie to, że jest dobrym władcą, dbającym o
swój kraj i poruczonych jego pieczy poddanych. Ta sama prawda tyczy się
również religii. Jeżeli umożliwi się bezceremonialną propagandę
fałszywych wierzeń i doktryn, wnet zyskają one swych wyznawców, zaś tzw.
katolicy liberalni łudzą się, że prawda sama się obroni i
zwycięży. Nie, nie obroni się, gdyż ludzka natura, potwornie poraniona
przez grzech pierworodny, zaciągnięty w wyniku upadku pierwszych
rodziców, przejawia skłonność do złego i nieprzepartą niechęć ku
dobremu. To co złe, szpetne, plugawe i nikczemne jest zarazem, dla
wydanego na pastwę pożądliwości oczu, ciała i pychy żywota, upadłego
człowieka, niezwykle nęcące. Ramię świeckie musi więc w takich wypadkach
interweniować i nie dopuszczać do jawnej promocji błędu. Stąd w czasach
Starego Ładu, ożywionych duchem chrystianizmu, istniały specjalne
urzędy cenzorskie mające za zadanie bronić społeczeństwa przed
szerzycielami błędu i zepsucia i ich bezbożnymi drukami. Nawet w
pogańskim, przedchrześcijańskim Rzymie, doskonale zdawano sobie z tego
sprawę. Obecnie, w epoce tryumfującego liberalizmu i wolności słowa, wolno pisać i drukować dosłownie wszystko[1], a skutki tego są opłakane[2].
W tym też duchu, szkodliwej tolerancji i zupełnej bezkarności dla
każdego poglądu, należy interpretować zniesienie przez Papieża Pawła VI
Indexu Xiąg Zakazanych w 1966 r. oraz poprzedzającą je rok wcześniej,
dewastację Świętego Oficjum w postaci przekształcenia go w Kongregację
Nauki Wiary, a więc dykasterię wyzbywającą się koniecznych narzędzi
dyscyplinowania i represji heterodoxyjnych teologów, które niegdyś
znajdowały się w jej posiadaniu, na rzecz niekończących się not, pouczeń
i sugestii, zwyczajowo ignorowanych przez wszelkiej maści modernistów.
Wolność sumienia i myśli rujnuje z kolei
wewnętrzną konstytucję człowieka, analogicznie jak wolność słowa niszczy
struktury państwowe i społeczne, a nawet sam Kościół. Jakkolwiek akt
wiary jest z natury dobrowolny i Bóg nikogo na siłę nie przymusza do
wierzenia w podane przez siebie prawdy[3], to jednak nie oznacza to, iż człowiek może, w bezmiarze swej pychy, rościć sobie jakieś wydumane prawo do swobody sumienia. Przeciwnie, ma on obiektywny obowiązek
przyjąć, jako jedyną prawdziwą, wiarę od Boga objawioną, a więc świętą,
katolicką i apostolską, zachowywaną i przekazywaną przez kolejne
pokolenia wyłącznie w rzymskim Kościele. Nie ma prawa, mając na
sztandarach swej rebelii hasła wolnego sumienia, zanegować tego
oczywistego obowiązku bez żadnych konsekwencyj, a są nimi przerażające,
wieczne męki w piekle. Tę oczywistą naukę zawsze można było odnaleźć w
tradycyjnych katechizmach, lecz została ona zarzucona na ostatnim
Soborze przez modernistyczną hierarchię w imię fałszywego pojednania ze
światem współczesnym. Czemu liberalizm wolności sumienia doprowadza tak
liczne dusze do całkowitego upadku? Ponieważ wmawia ludziom swym
diabelskim podszeptem, łechcąc ich miłość własną, że nie muszą już
dłużej służyć Bogu i wypełniać Jego przykazań, że Kościół wcale nie jest
im do zbawienia potrzebny, że katolicyzm nie jest jedyną prawdziwą
religią, lecz jedną z licznych ideologicznych opcyj, które można dowolnie preferować,
że nawet samo zbawienie i życie po śmierci jest ułudą i fantasmagorią,
wymyśloną przez żądnych władzy królów i xięży, kiedyś może przydatną do
zachowania porządku społecznego, lecz dziś, w erze samorealizacji i
skupienia na tym, co przyziemne i doczesne, już zupełnie niepotrzebną…
Znajdujemy tu złowieszczo brzmiące, powracające jakby ze zdwojoną siłą
echo szatańskiego non serviam.
Zagadnieniem bezpośrednio dotykającym
uprawnień Kościoła jest wolność wyznania. Wiąże się z nią immanentnie
kolejny, zasadzający się na rewolucyjnym egalitaryzmie liberalny przesąd
– równość wobec prawa. Zespolone niczym bliźnięta syjamskie, owa
niepohamowana równość i swawolna wolność, dokonały w ciągu dwóch i pół
stulecia całkowitej destrukcji opartej na sojuszu Tronu i Ołtarza
cywilizacji łacińskiej. O tym, jak groźne dla trwałości każdej
ukonstytuowanej wspólnoty są to idee, podpowiada nie tylko nieomylna
katolicka Wiara, lecz nawet sam rozum przyrodzony. Już w czasach
rzymskiej starożytności wiedziony trafną intuicją i rozpoznający w tej
mierze nakazy prawa naturalnego, choć pogrążony w ciemnościach
pogaństwa, prawnik Gnejusz Domicjusz Anniusz Ulpian (170-223),
definiował sprawiedliwość jako stałą i niezmienną wolę przyznania
każdemu należnego mu prawa (iustitia est constans et perpetua voluntas ius suum cuique tribuere).
Dla wszystkich katolików jest rzeczą oczywistą i nie wymagającą nazbyt
obszernych wyjaśnień, iż w całym kosmosie największe prawo przysługuje
samemu Bogu, jako Stwórcy świata i człowieka, zatem odmowa oddania Mu
czci przez władze państwowe, bądź stawianie przez nie na równi Jego
Kościoła i fałszywych, diabelskich, odwodzących od zbawienia dusz
religij, czynione w imię równych praw i wolności wyznaniowej, co
systematycznie postulują liberałowie, stanowi nie tylko grzech przeciw
Wierze, ale także pogwałcenie kardynalnej cnoty sprawiedliwości. Błąd
jako taki, sam z siebie, w porządku obiektywnym nie może mieć żadnego
prawa – ani do istnienia, ani do działania, wyznawcy fałszywych poglądów
mogą zaś być co najwyżej, w zależności od specyficznych okoliczności i w
określonych warunkach, jedynie cierpliwie tolerowani. Liberalizm
zawsze, od momentu swego powstania, odrzucał te tradycyjne, katolickie
dystynkcje i wiedziony swą pychą proklamował szaloną równość wszystkich wyznań,
ignorując zupełnie porządek nadprzyrodzony oraz odrzucając zawarte w
Piśmie Świętym i Tradycji Kościoła wskazania dotyczące zbawienia duszy.
Dlatego czymś absolutnie gorszącym i zupełnie niezrozumiałym było,
postulowane przez świat liberalny od czasów oświecenia i rewolucji
antyfrancuskiej, uznanie przez Ojców soborowych prawa do wolności
religijnej dokonane podczas Vaticanum II w deklaracji Dignitatis humanae
z 1965 r., stanowiące faktyczną detronizację Chrystusa Króla i
wyniesienie na Jego tron zbuntowanego, przywłaszczającego sobie boski
autorytet, grzesznego człowieka. Nie będzie chyba wielką przesadą
twierdzenie, że ten akt w umysłach i duszach wielu z nich oznaczał wręcz
zastąpienie nieomylnego, wolnego od błędów Pisma Świętego, bezbożnymi,
masońskimi zasadami zawartymi w rewolucyjnej w Deklaracji Praw Człowieka
i Obywatela z 1789 r. oraz oenzetowskiej Powszechnej Deklaracji Praw
Człowieka, przyjętej przez Zgromadzenie Ogólne Narodów Zjednoczonych w
1948 r.
Wolność nauczania, w epoce w której
lewicowe i socjalistyczne rządy, np. we Francji, odgórnie narzucają
republikańską indoktrynację i swoją, kompletnie zafałszowaną wizję
historii, wydaje się być niezwykle pociągającą ideą, od dziesięcioleci
popieraną przez liberalnych katolików. „Ot, wy będziecie mieć swoje
szkoły, a my swoje, nikt nikomu nie będzie wchodził w drogę i wszystkim
będzie żyło sie lepiej” – zdają się mówić do spadkobierców rewolucji,
wyciągając rękę w nieopatrznym kompromisie. Jednakże bliższe przyjrzenie
się tej syreniej wolności, pokazuje, jak zwodniczym i niebezpiecznym
jest ona pomysłem. Umożliwia bowiem, w majestacie prawa, na
przekazywanie uczniom, zupełnie otwarcie, nawet najbardziej bezbożnych,
antykatolickich i szaleńczych przekonań, jeżeli tylko dany podręcznik
zostanie zaakceptowany przez odpowiedniego ministra! Nie trzeba chyba
dodawać, jak szkodliwe są to warunki dla konstrukcji duchowej człowieka,
kształtowanej właśnie w wieku dziecięcym i młodzieńczym, a przez to
wyjątkowo wrażliwej i podatnej na różnorakie manipulacje. Za największą
groźbę związaną z tym systematem, należy uznać bezsprzecznie dowolność
nauczania różnych teoryj filozoficznych, gdyż, zgodnie z Tomaszową
zasadą, że łaska buduje na naturze, jeżeli intelektualnym podglebiem dla
młodego, dopiero co poznającego świat i wchodzącego w dorosłe życie
człowieka, uczynimy np. pozytywizm, scjentyzm, egzystencjalizm,
marxistowski materializm, czy maritainowskie humanistyczne chrześcijaństwo,
to wówczas będzie potrzebny niemal cud, by ta łaska zakiełkowała jakoś w
jego duszy. Celem państwa na niwie edukacyjnej, jeżeli jest ono oparte
na właściwych, chrześcijańskich zasadach, nie powinno więc być
zapewnienie reprezentantom rozmaitych światopoglądów wolności
nauczania i sankcjonowanie zróżnicowanych programów szkolnych, lecz
najbardziej, jak to tylko możliwe w danej sytuacji, wsparcie Kościoła w
jego misji prowadzenia dusz do zbawienia[4], co musi wiązać się z zakazem treści jawnie przeciwnych Świętej Ortodoxji.
Wolność zrzeszania się stanowi natomiast
przeniesienie wolności myśli, sumienia i druku, w rzeczywistość
społeczną, na nasze place, ulice i bulwary. Jest ledwie zakamuflowanym
anarchizmem, gdyż pozwala na obecność w przestrzeni publicznej
najrozmaitszym partiom, grupom i asocjacjom, w tym również tym bezbożnym
i gorszącym, nawet tak odpychającym, jak pederaści i ich akolici.
Otwarcie sankcjonuje bluźnierstwo, zezwalając na swobodne manifestacje
wszystkich poglądów. Rozdziera państwo na sto i więcej różnych frakcyj,
ponieważ przeciwstawne poglądy, chcąc zaistnieć i zdobyć swoich
zwolenników w społeczeństwie, siłą rzeczy muszą znajdować się w
permanentnym konflikcie. Liberałowie, gdziekolwiek by się nie pojawili,
zaprowadzając wszędzie swą karygodną wolność zrzeszeń, powodują, że
jedność i integralność narodowa, wspólnota celów egzystencjalnych danej
społeczności, jest już tylko odległym wspomnieniem, tęsknie
przywoływanym przez nierozumiejących zasadniczych przyczyn ich
zatracenia oraz nie posiadających swoistego, ozdrowieńczego
antyrewolucyjnego odruchu, specyficznego reakcyjnego imperatywu,
„konserwatywnych” nostalgików.
Jak widać, po dokonaniu krótkiego przeglądu różnych oferowanych przezeń wolności, liberalizm nie jest zwykłą herezją, odrzucającą jeden, bądź kilka wybranych dogmatów naszej Świętej Wiary[5],
gdyż uderzając w cały porządek nadprzyrodzony, stanowi system totalnej
negacji prawdziwej, od Boga objawionej religii, szaleństwo deifikowanego
rozumu, pychę woli wyzwolonej z wszelkich prawych więzów, bunt przeciw
świętej zasadzie Autorytetu oraz rebelię namiętności depczącą dyscyplinę
kościelnego Magisterium. Ujmując jednym zdaniem, jest czymś gorszym od
zbrodni, kradzieży i cudzołóstwa, bo te ostatnie niszczą przynajmniej
tylko ciała, a on korumpuje, depcze, poniża i deprecjonuje czyste,
nieśmiertelne dusze, wydając je w ostatecznym rozrachunku na wieczny łup
Szatana.
[1] Jeżeli tylko dana treść nie narusza, interpretowanego w duchu laicyzmu i naturalizmu, świeckiego porządku publicznego.
[2] By nie pozostawać gołosłownym można dla przykładu podać, że we współczesnej Polsce, honorującej prawo
do wolności słowa i religii, jehowiccy kacerze na początku lat 90-tych
XX w. liczyli niewiele ponad 90 tys. członków, natomiast ich liczba w
2015 r. przekroczyła 120 tys.! Można się zastanawiać, czy ten wyraźny
wzrost nastąpił w wyniku wysokiego przyrostu naturalnego tych heretyków,
czy też raczej na skutek umożliwienia im niczym nieskrępowanej
działalności misyjnej i wydawniczej…
[3] Najwyżej ktoś taki zostanie wiecznym potępieńcem…
[4] Oczywiście na miarę możliwości, jakimi dysponuje – państwo będąc, podobnie jak Kościół, społecznością doskonałą (societas perfecta),
nie może, w osobach swych zwierzchników, szafować np. łaską sakramentu
małżeństwa, czy święceń kapłańskich, ponieważ te Chrystus pozostawił
wyłącznie w gestii swej Oblubienicy.
[5]
Jak np. arianizm negujący boskość Chrystusa Pana i jedność Trójcy
Przenajświętszej, czy monofizytyzm, kwestionujący posiadanie przez
Zbawiciela ludzkiej natury.
Gladius Ferreus – wojujący katolik, legitymista,
kontrrewolucjonista, reakcyjny tradycjonalista. Bezlitosny wróg demokracji,
tolerancji, praw człowieka, masonerii, rozdziału Kościoła od państwa,
suwerenności ludu, równości wobec prawa, wolności słowa, liberalizmu,
protestantyzmu, modernizmu, pacyfizmu, humanitaryzmu, egalitaryzmu, socjalizmu,
komunizmu, bolszewizmu, syjonizmu, parlamentaryzmu, konstytucjonalizmu,
indywidualizmu, konsumpcjonizmu, feminizmu, genderyzmu oraz wszelkich innych
heretyckich i wywrotowych idei w każdej formie i pod każdą postacią. Jego
dewizą są słowa hiszpańskiego karlisty, Eugenia d’Orsa – „wszystko, co nie jest
Tradycją, jest plagiatem” oraz brazylijskiego tradycjonalisty, Arlinda Veigi
dos Santosa – „wszelka polityka, która nie jest Tradycją, jest z pewnością
zdradą”.