W Polsce nie będzie katolickiej
kontrrewolucji. A przynajmniej nie dojdzie do niej pod rządami PiS, w
którym dominuje lider, Jarosław Kaczyński – co do tego nikt nie ma już
chyba wątpliwości. Prezes PiS jest bowiem typem państwowca, dla którego
zakaz aborcji miałby sens o tyle, o ile w konkretny sposób przysłużyłby
się instytucji państwa lub – tu stawia znak równości – obozowi
politycznemu, na którego czele stoi. To nie jest katolicki system
wartości.
Kilka tygodni temu prezes PiS Jarosław Kaczyński, zapytany przez
tygodnik „Sieci” o losy projektu „Zatrzymaj aborcję” oraz wyraźne
poparcie biskupów dla tej sprawy, odparł: „wiem, że wspierają. Jako
katolik, nie mogę powiedzieć nic poza tym, że sprawa jest w Trybunale
Konstytucyjnym”. Ów oschły ton miał wskazać opinii publicznej (w tym
zapewne i czarnopiątkowym feministkom), iż prezes zachowuje odpowiedni
dystans do tego tematu. Natomiast druga, nieco bardziej obiecująca część
wypowiedzi, to zawoalowana deklaracja, utrzymująca w mocy ustalenia,
jakie z kościelnymi hierarchami miał zawrzeć szef PiS w 2016 roku.
Wówczas, po odrzuceniu przez rząd projektu ustawy antyaborcyjnej, władze
największej partii rządzącej koalicji porozumiały się z
przedstawicielami Kościoła: dzisiaj odrzucamy propozycję całkowitego
zakazu, ale za kilka miesięcy doprowadzimy do zakazu aborcji metodą
„małych kroków”, likwidując przesłankę eugeniczną.
Oczywiście Jarosław Kaczyński chciałby to zrobić rękami innymi niż te
poselskie, dlatego zamroził prace nad obywatelskim projektem ustawy w
sejmie. Ciężar decyzji w tej kwestii spoczywa w głowach i rękach
Trybunału Konstytucyjnego, sprzyjającego rządzącej ekipie. Ten jednak
nie spieszy się zbytnio z decyzją, sondując reakcję opinii publicznej
zdawkowymi informacjami.
A „niemoc” rządzących w sprawie aborcji to jedna z wielu spraw, które
oburzają konserwatywne środowiska. PiS nie zdecydował się chociażby na
wypowiedzenie antyprzemocowej konwencji, wypełnionej ideologiczną
treścią. W kwestii in vitro również brakuje tej partii jednoznaczności,
wszak jej kandydat na prezydenta Warszawy, Patryk Jaki, zadeklarował już
poparcie dla finansowania tej procedury z miejskiego budżetu. Dlaczego
tak karne ugrupowanie nie potrafi opowiedzieć się w sprawach kluczowych z
punktu widzenia zapowiadanej „dobrej zmiany”? Co oznacza kontrrewolucja
w rozumieniu PiS, niejednokrotnie przecież zapowiadana przez
przedstawicieli tej partii? Kluczem do zrozumienia ich logiki, co nie
zaskakuje, jest przede wszystkim to, co dzieje się w głowie Jarosława
Kaczyńskiego.
Antykościelny, ale propaństwowy
Jeszcze w latach 90., obecny prezes PiS zapytany przez pismo „Nowe
Państwo”, kto jest dla niego wzorem opozycjonisty w historii Polski,
odparł bez wahania: Mikołaj Sienicki. Ten przywódca zdominowanego przez
protestantów XVI wiecznego ruchu egzekucyjnego, walczył o wzmocnienie
pozycji średniej szlachty kosztem rosnącej w siłę magnaterii, położył
podwaliny pod Unię Lubelską oraz stał za przełomowym pomysłem elekcji
viritim. Był też jednak zaciekłym wrogiem Kościoła i katolicyzmu. To w
katolikach dostrzegał przeciwników politycznych, usiłując – wraz z
ruchem na którego stał czele – pozbawiać ich politycznych wpływów.
Uderzał na odlew w silną pozycję duchowieństwa, tocząc z nim otwartą
walkę. Uparcie dążył on m.in. do tego, by w okresie bezkrólewia władzy
nie pełnił arcybiskup gnieźnieński, lecz marszałek wielki koronny,
którym wówczas był ewangelik, Jan Firlej. Sienicki postulował
konieczność upaństwowienia Kościoła i powołania specjalnego soboru,
który ustanowiłby Kościół Narodowy. Watykan stanowił dla niego jednego z
głównych przeciwników. I to wcale nie przeciwników politycznych, lecz
ideowych, religijnych.
Czy taki „idol” Jarosława Kaczyńskiego stanowi ujmę dla prezesa PiS? I
tak, i nie. Można oczywiście założyć, iż prezes doceniał w Sienickim
propaństwową orientację. Zaskakujące jednak, iż kompletnie zlekceważył
religijne motywacje opozycyjnego bohatera swojej wyobraźni. O ile bowiem
biografie wielkich postaci historycznych pełne są niejednoznaczności, o
tyle Sienicki z pewnością nie nadaje się na wzór do naśladowania dla
kogoś, kto nazywa siebie katolikiem.
Z drugiej strony w ankietowej odpowiedzi prezesa Kaczyńskiego
znajduje odzwierciedlenie cała jego polityczna metoda. Doświadczenie
opozycyjności PRL, wraz ze złudnym przekonaniem, że wymiana kadr zmienia
instytucje; doświadczenie słabości państwa i wariackiego kapitalizmu z
międzynarodowego poruczenia, którego III RP nie była w stanie w żaden
sposób zamortyzować. I wreszcie doświadczenie władzy z lat 2005-07, gdy
spostrzegł, iż otwarcie wielu frontów konfrontacji bez odpowiedniej
otuliny, może doprowadzić do rychłego upadku. Konserwatyzm Kaczyńskiego
nie opiera się więc na usilnym pragnieniu kontrrewolucji, lecz na sumie
powyższych doświadczeń. W całym tym kalejdoskopie przeżyć, Kościół nie
odgrywał większej roli, poza uznaniem Jego miejsca w europejskiej
kulturze oraz jako cennego regulatora życia społecznego. Na to Kaczyński
wpadł – co przyznał w jednym z wywiadów – przeczytawszy „Braci
Karamazow”.
Logika dobrej zmiany
Jeśli zatem ktokolwiek marzył o „dobrej zmianie” jako całościowym
projekcie politycznym, ten może zapomnieć o narodowej kontrrewolucji. O
niczym takim nie było mowy w koncepcjach Kaczyńskiego. Dobra zmiana
opiera się przede wszystkim na rewolucji personalnej w państwowych
instytucjach. Ten pomysł podpowiada prezesowi doświadczenie
antykomunistycznej opozycji, gdzie dominowało myślenie kategoriami
„nasz” lub „ich”. Jackowi Kuroniowi we wrześniu 1980 roku do pełni
szczęścia wystarczyłaby zmiana na fotelu szefa „Solidarności” – Lecha
Wałęsę miała zastąpić Anna Walentynowicz – a cały proces Sierpnia’80
uznałby za szczęśliwie zakończony. Podobne przykłady myślenia liderów
antypeerlowskich ruchów można mnożyć w nieskończoność. Kaczyński
przetransferował to myślenie do III RP i zaimplementował do swojej
metody politycznej.
Przy tym wszystkim jest doskonale świadomy słabości naszego państwa,
bo doświadczył tego na własnej skórze, inwigilowany przez UOP w
pierwszej połowie lat 90. Obserwował także zacietrzewienie Balcerowicza
we wprowadzaniu koncepcji gospodarczych, narzuconych mu przez MFW oraz
Bank Światowy. I wreszcie najważniejsze – przekonał się, iż nie warto
otwierać wielu frontów politycznej walki. A właśnie w kategoriach takiej
walki traktuje on kwestię aborcji czy zmian obyczajowych. W
antyaborcyjnej ustawie nie dostrzega żadnego interesu dla państwa i
swojej formacji politycznej, poza koniecznością utrzymywania poprawnych
relacji z hierarchią kościelną. Nie widzi też powodu, by konfliktować
się ze zideologizowaną społecznością międzynarodową, co zapewne byłoby
skutkiem wypowiedzenia konwencji antyprzemocowej.
W myśl swojej logiki szef PiS dostrzega wroga przede wszystkim w
sędziach, ponieważ znajdują się oni poza kontrolą państwa oraz
społeczeństwa, zachowując równocześnie ogromny wpływ na życie
polityczne. I to właśnie sądy stały się głównym wrogiem prezesa. Nie
chodzi jednak o sam system oraz instytucje, lecz w dużej mierze o ich
skład osobowy. Z tego powodu trwa jego sukcesywna wymiana.
Żadnej kontrrewolucji w wykonaniu PiS zatem nie będzie. Jarosław
Kaczyński, choć otrzymał władzę w wyniku gwałtownego wzrostu nieufności
wobec projektu liberalnej demokracji ani myśli wykorzystać uzyskane
poparcie w walce z narastającą falą postępowej rewolucji. To nie jest
jego wróg. On pragnie wzmocnienia państwa „lepszym sortem” Polaka, czyli
ludźmi związanymi z jego ugrupowaniem politycznym. Nawiasem mówiąc jest
to pozorna droga na skróty, prowadząca wszak donikąd. Jest to jednak
już zupełnie inny temat.
Tomasz Figura