poniedziałek, 8 października 2018

Jerzy Wolak: Nasz Independence Day. Dlaczego nie świętujemy 7 października?


Nasz Independence Day. Dlaczego nie świętujemy 7 października?

      Dlaczego nie świętujemy rocznicy odzyskania niepodległości 7 października? Ponieważ Polacy ponad fakty wolą przedkładać mity, ponad konkrety – miraże, ponad polityczne programy – romantyczne legendy.

Polski Independence Day wisi w próżni – nie wyznacza go data proklamacji żadnego oficjalnego dokumentu czy też orędzia. 11 listopada w istocie nic się nie wydarzyło. W każdym razie nie w Polsce – bo dla Zachodu to, owszem, dzień ze wszech miar ważny: podpisany tegoż dnia w wagonie kolejowym pośród pikardyjskiego Lasu Compiègne rozejm zakończył czteroletnie zmagania Wielkiej Wojny.

W Warszawie natomiast Rada Regencyjna przekazała przybyłemu dzień wcześniej z Berlina Józefowi Piłsudskiemu zwierzchnictwo i naczelne dowództwo nad Wojskiem Polskim. Czy to słuszny powód, aby dzień ów czcić jako pamiątkę odzyskania niepodległości? Żadną miarą – Józef Piłsudski przybył wszak do Polski już niepodległej.

Niepodległość państwa polskiego ogłosiła bowiem Rada Regencyjna Królestwa Polskiego 7 października 1918 roku. W wydanej przez nią tegoż dnia odezwie do narodu polskiego czytamy:
Polacy! Obecnie już losy nasze w znacznej mierze w naszych spoczywają rękach. Okażmy się godnymi tych potężnych nadziei, które z górą przez wiek żywili wśród ucisku i niedoli ojcowie nasi. Niech zamilknie wszystko, co nas wzajemnie dzielić może, a niech zabrzmi jeden wielki głos: Polska zjednoczona niepodległa!

Poczuli siłę i czas
W świadomości współczesnych Polaków, karmionych maksymalnie uproszczoną ad usum pauperi legendą, Rada Regencyjna praktycznie nie istnieje. Niesłuszne to i niesprawiedliwe. Była ona bowiem pierwszym organem władzy odrodzonej Rzeczypospolitej.

Niektórzy to kwestionują, by – co niezmiernie ciekawe – niemal na tym samym oddechu pochwalać oddanie przez nią władzy w ręce Józefa Piłsudskiego, w najmniejszym stopniu nie poczuwając się do niekonsekwencji. Bo skoro Rada miałaby być nielegalna, to władza przekazana brygadierowi nie była warta funta kłaków…

Inni deprecjonują Radę Regencyjną jako instytucję powstałą z nadania zaborcy i okupanta. To równie niegodziwe. Czyż bowiem wszyscy patrioci polscy owego czasu nie wiązali nadziei z jedną bądź drugą stroną wojny powszechnej za wolność ludów? Czy Roman Dmowski i Komitet Narodowy Polski nie postawili w tej rozgrywce na Rosję, a Józef Piłsudski i Związek Walki Czynnej – na Austro‑Węgry i Niemcy? A że w odpowiednim momencie uwolnili się od zaborczej kurateli, by prowadzić samodzielną politykę? To samo przecież uczyniła Rada Regencyjna. I to z rewolucyjną wręcz, jak na konserwatystów, szybkością.

5 października 1918 roku kanclerz Cesarstwa Niemieckiego Maksymilian Badeński zwrócił się do prezydenta Stanów Zjednoczonych Woodrowa Wilsona z ofertą rokowań pokojowych na podstawie ogłoszonego przezeń w styczniu tego samego roku czternastopunktowego orędzia. Trzeźwi polscy dyplomaci natychmiast dostrzegli w tym nieomylny sygnał, iż Rzesza wojnę nieodwołalnie przegrała. A skoro jeszcze Niemcy się godzą, ba, sami proponują, by negocjować zakończenie konfliktu na podstawie dokumentu, którego trzynasty paragraf wyraźnie oznajmia, iż powinno zostać utworzone niepodległe państwo polskie, w skład którego wejdą terytoria zamieszkane przez ludność bezdyskusyjnie polską; któremu należy zagwarantować wolny i bezpieczny dostęp do morza; i którego polityczna oraz gospodarcza niepodległość, jak również niepodzielność terytorialna powinny zostać zagwarantowane międzynarodowym traktatem, to nie ma na co czekać, tylko ignorując status quo (czyli fakt urzędowania w Warszawie generalnego gubernatora Hansa Hartwiga von Beselera oraz zajmowania większości terytorium Królestwa Polskiego przez żołnierzy w pikielhaubach oraz sprzymierzonych z nimi c.k. wojaków) ogłosić publicznie, że wielka godzina, na którą cały naród polski czekał z upragnieniem, już wybija. Zbliża się pokój, a wraz z nim ziszczenie nigdy nieprzedawnionych dążeń narodu polskiego do zupełnej niepodległości. W tej godzinie wola narodu polskiego jest jasna, stanowcza i jednomyślna. Stało się to zaledwie dwa dni po nocie niemieckiego kanclerza – 7 października 1918 roku i ten właśnie dzień powinien pozostać na wieczną pamiątkę Narodowym Dniem Niepodległości.

Zachwyt do upojenia

Warto zapamiętać: niepodległość Polski proklamowali konserwatyści.

To także bywa dziś cierniem w oku wielu historyków. A jednak właśnie fakt, iż Radę tworzyli polityczni realiści o światopoglądzie zachowawczo‑monarchistycznym przesądzał o jej powadze, stateczności, rzetelności i ostatecznie – skuteczności. Rada Regencyjna stanowiła prawdziwy przekrój elity społeczno‑polityczno‑duchowej ówczesnej Rzeczypospolitej. Oto książę Zdzisław Lubomirski – filantrop i promotor edukacji, prezydent Warszawy i działacz samorządowy; oto Józef Ostrowski – ziemianin i prawnik, prezes konserwatywnego Stronnictwa Polityki Realnej; oto wreszcie Aleksander Kakowski – arcybiskup metropolita warszawski, czyli prymas Królestwa Polskiego. Zwłaszcza obecność tego ostatniego w Radzie Regencyjnej, powołanej wszak – jak sama nazwa wskazuje – w celu sprawowania władzy w imieniu monarchy pod jego nieobecność, wpisuje się w odwieczną tradycję ustrojową Rzeczypospolitej, zgodnie z którą w czasie bezkrólewia funkcje monarsze sprawował prymas Polski.

Jako ludzie poważni, stateczni i cnotliwi, regenci nie ograniczyli się do pustego frazesu, lecz od razu zaczęli przekuwać deklarację w czyn. Już zresztą wcześniej – przez niemal równy rok działalności – Rada Regencyjna krok po kroku poszerzała przestrzeń suwerenności, kładąc trwałe podwaliny porządku polityczno‑społecznego odrodzonego państwa polskiego. Zorganizowała i rozbudowała administrację państwową, utworzyła zalążek polskiej dyplomacji, rozwijała polskie szkolnictwo i sądownictwo oraz – last but not least – zbudowała polskie siły zbrojne. Ówcześni Polacy ze wszystkich zaborów (z wyjątkiem, jak zwykle, lewaków) postrzegali Radę jako prawowitą władzę Polski, której powrót na mapy świata już od wiosny 1918 roku wręcz „czuło się w kościach”. Dowodzi tego choćby decyzja sztabu I Korpusu Polskiego w Rosji o uznaniu zwierzchnictwa Rady Regencyjnej.
Ówczesnym Polakom ani przez myśl nie przeszło kwestionować uprawnienia regentów do ogłoszenia niepodległości. Na manifest Rady zareagowali zachwytem przechodzącym w upojenie.
Wczoraj od południa Warszawa zmieniła oblicze – czytamy w „Kurierze Porannym” z 8 października – zmieniła je nagle, jak za uderzeniem pioruna. Bo, zaiste, uderzył piorun! (…) Piorun błogosławiony! (…) Chwila uroczysta, godzina wielkiego cudu: zrasta się w jedno ciało rozcięty po trzykroć narodowy organizm. (…) Zwracają nam dzieje to, co nam odjęły.

Czy to prawda? Czy to być może? – zanotowała w dzienniku tego samego dnia znana lwowska nauczycielka, uczestniczka powstania styczniowego, Zofia Romanowiczówna. – Mówią mi, że powiedziano przed godziną, że Polska ogłoszona wolną i niepodległą, cała, od morza do morza! Ach! Nie mam słów na to, co się dzieje w mojej duszy.

Żyjemy w baśni, w najprzecudniejszej baśni – entuzjazmowała się Maria Dąbrowska. – Zdaje mi się, że nie jesteśmy dość wielcy, aby czuć się dostatecznie szczęśliwi. Nie jesteśmy dość dobrzy, aby być godni.
A 14 października „Przegląd Poranny” doniósł, że zgromadzeni w liczbie około dwóch tysięcy w Alei Jerozolimskiej oficerowie i żołnierze korpusu Dowbora‑Muśnickiego przemaszerowali plutonami z orkiestrą na czele przez Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście do Zamku Królewskiego.

Dwa dni wcześniej Rada Regencyjna przejęła od Niemców władzę zwierzchnią nad wojskiem i ustanowiła dlań polską rotę przysięgi, tydzień później przyjmie dymisję niemieckiego wodza naczelnego polskich sił zbrojnych, by po kolejnym tygodniu mianować szefem sztabu generalnego Wojska Polskiego generała Tadeusza Rozwadowskiego.

Nie dość jednak na tym. Deklaracja niepodległości zainicjowała nie tylko ruchy administracyjno‑gabinetowe, ale też popchnęła do działania zwolenników akcji bezpośredniej. 31 października w Krakowie rozpoczęło się rozbrajanie żołnierzy armii zaborczych. Było około 11.30, gdy odwach objęli pierwsi żołnierze wolnej Polski. (…) Entuzjazm był nie do opisania – wspominał kapitan Antoni Stawarz.

Sprawa polska nabrała ogromnego przyspieszenia.

W czerwonej pułapce
W takiej to sytuacji 10 listopada przybył do Warszawy specjalnym pociągiem z Berlina, czyli w iście niemieckim stylu wypróbowanym na Leninie, Józef Piłsudski.

I dalsze wypadki potoczyły się w zupełnie niewytłumaczalny sposób. Rada Regencyjna z miejsca bowiem postanowiła się rozwiązać, by wobec grożącego niebezpieczeństwa zewnętrznego i wewnętrznego dla ujednostajnienia wszystkich zarządzeń wojskowych i utrzymania porządku w kraju – jak zapisano w dekrecie z 11 listopada – przekazać władzę wojskową i naczelne dowództwo wojsk polskich brygadierowi Józefowi Piłsudskiemu.

Dlaczego to uczynili?

Czyżby faktycznie – jak głoszą podręczniki do historii – przestraszyli się ulicy? Listopad 1918 roku przyniósł bowiem ogromną aktywizację lewicy. Polonia Restituta od samego urodzenia (można by nawet zaryzykować stwierdzenie, że w ostatnim stadium prenatalnym) wybrała kurs na lewo. Czy zresztą można się temu dziwić? Przez cały miniony wiek duch demokratyzmu równającym pługiem orał społeczną glebę – jak to z poetyckim polotem określiła Eliza Orzeszkowa. Wobec załamania dotychczasowego porządku, jak grzyby po deszczu wyrastały na prowincji półbolszewickie gremia roszczące sobie prawo do sprawowania władzy na polskiej ziemi: Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej Daszyńskiego, Republika Tarnobrzeska, Polska Komisja Likwidacyjna Witosa. Rzut oka na ich programy do dziś jeży włosy na głowie…

A jednak to nie do końca z obawy wyniknęło przekazanie władzy przez Radę Regencyjną Józefowi Piłsudskiemu. Ani też z bezradności – wbrew temu, co wywnioskował z rozmowy z księciem Zdzisławem Lubomirskim w roku 1919 Hipolit Korwin‑Milewski, mianowicie, iż jeśli ten niepozbawiony energii mąż stanu w chwili runięcia potęgi niemieckiej znalazł się zupełnie bezbronnym wobec agitacji ulicznej, zakusów PPS, machinacji Daszyńskiego w Krakowie i Lublinie, to dlatego, że nie skorzystał w ostatnich miesiącach z osłabienia łapy niemieckiej, żeby sobie zorganizować zawczasu, czy to przez porozumienie z Dowbór‑Muśnickim, czy przez urządzenie w Warszawie i w głównych miastach z elementów umiarkowanych rodzaju milicji, swoją własną siłę zbrojną.

Szkopuł wydaje się tkwić gdzie indziej. Oto bowiem z jednej strony regenci za wszelką cenę pragnęli zapobiec wewnętrznemu konfliktowi w łonie młodego państwa, z drugiej jednak, polskie ziemiaństwo i arystokracja przez cały XIX wiek spędzony na walce i konspiracji, w rewolucyjnym ferworze i duchu „postępu”, mocno poczerwieniały. U początku XX stulecia naturalne elity społeczne Rzeczypospolitej podświadomie wierzyły w słuszność demokratyzacji świata – stąd chociażby zawarty w samej deklaracji niepodległości 7 października dezyderat wypracowania porządku polityczno‑prawnego opartego na szerokich zasadach demokratycznych.

Kłopotu mógł za to nastręczać transfer kompetencji – i tu, jak się wydaje, starzy konserwatyści wpadli w pułapkę przesądów światopoglądowych własnej sfery. Demokratyzacja, owszem, jak najbardziej, ale przecież nie w wykonaniu postpańszczyźnianych chłopów czy łyczków z endecji. Z ulgą więc, ba, z przyjemnością powitali przedstawiciela starej, dobrej, szlacheckiej rodziny o irredentystycznych tradycjach, aby zgodnie z zaleceniem markiza Juana Donoso Cortésa (znanego w Polsce, bo tłumaczonego na łamach rodzimej prasy konserwatywnej) w obliczu dyktatury sztyletu z ulgą zgodzić się na dyktaturę szabli.

No bo czym innym wytłumaczyć skwapliwość, z jaką złożyli losy zmartwychwstałej ojczyzny w rękach socjalisty‑eksterrorysty? De facto, acz chyba nieświadomie, traktując go (z równie nieuświadomioną – pragniemy wierzyć – zdradą idei monarchicznej) jak króla.

Jerzy Wolak

Artykuł został opublikowany w 64. numerze magazynu Polonia Christiana