Wyznawcy Prawa i Sprawiedliwości w jednej kwestii zdają się ufać
lewackim mediom. Wierzą bowiem, że obecny rząd jest najbardziej
„homofobicznym” i „zaściankowym” w Europie, a może nawet na świecie. Czy
rzeczywiście tak jest, czy jednak grozi nam „tęczowy kaczyzm”?
Jeszcze w 2014 roku Prawo i
Sprawiedliwość w swoim programie przekonywało, że „groźne dla rodziny i
rodzicielstwa w Polsce jest też szerzenie się ideologii gender”.
– Jej rozpowszechnianie ma charakter
sztuczny, warunkowany przede wszystkim przez strumienie środków
finansowanych, w znacznej mierze zewnętrznych. Niemniej jej
oddziaływanie rośnie, szczególnie wśród części młodzieży i przyczynia do
szerzenia postaw niesprzyjających zakładaniu rodziny i posiadaniu
dzieci – czytamy w dokumencie.
– Postawienie barier szerzeniu się
ideologii gender jest ważne. Ważniejsze są jednak działania na rzecz
umocnienia rodziny, obrony rodzicielstwa, szczególnej roli matki i
szacunku dla macierzyństwa, które powinno być traktowane nie jako
obciążenie, ale wyróżnienie i przywilej. Podniesiona musi być też ranga
ojcostwa, podkreślana rola wielodzietnej rodziny. Dopiero podjęcie tych
wszystkich zabiegów łącznie zmieni obecną niekorzystną sytuację –
czytamy dalej.
Co zrobił PiS? Uznał, że ważniejsze od
wypowiedzenia genderowej Konwencji Stambulskiej jest kupowanie głosów
obywateli za ich własne pieniądze – rozszerzone 500 Plus, matczyna
emerytura, czy trzynastka dla emerytów. Co znamienne, ideologia gender
wypacza właśnie postrzeganie rodziny, macierzyństwa i ojcostwa, a więc
tego, w co „inwestuje” PiS.
Warto przypomnieć, że batalia o ową
konwencję – o pełnobrzmiącej nazwie Konwencja o zapobieganiu i
zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej – w Polsce toczyła
się jeszcze przed wyborami prezydenckimi z maja 2015 roku. Dokument Rady
Europy został otwarty do podpisu 11 maja 2011 roku. Polska podpisała go
18 grudnia 2012 roku.
15 marca 2015 roku – w trakcie kampanii
przed wyborami prezydenckimi – Andrzej Duda zapewniał, że „jeżeli
zostanę prezydentem, absolutnie nie ratyfikuję tej konwencji”. – To akt
prawny, który niesie w sobie wyjątkowe niebezpieczeństwo i wyjątkową
perfidię – stwierdził podczas wystąpienia w Nysie.
Dzień wcześniej Bronisław Komorowski
poinformował bowiem, że podpisał ustawę wyrażającą zgodę na ratyfikację
Konwencji Stambulskiej. Ostateczna decyzja miała rzekomo zapaść po
analizie dokumentu od strony prawnej. Duda, z wykształcenia prawnik,
zaapelował do Komorowskiego, aby nie ratyfikował konwencji. – Uważam, że
jest ona niebezpieczna dla polskiego społeczeństwa i dla przyszłości
naszego państwa – ocenił.
Jak podkreślił, w dokumencie pojawiają
się „pojęcia sprzeczne z naszą tradycją i kulturą”. – Pojęcie płci
społeczno-kulturowej jest w polskim prawie niezdefiniowane, a większość
ludzi patrząc zdroworozsądkowo zdaje sobie sprawę z tego, że o płci
decyduje natura, a nie jakieś względy społeczno-kulturowe – mówił
wówczas Duda.
Ostatecznie, za sprawą Bronisława
Komorowskiego, Polska ratyfikowała Konwencję „antyprzemocową” 27
kwietnia 2015 roku. Weszła ona w życie 1 sierpnia 2015 roku – na pięć
dni przed objęciem przez Andrzeja Dudę urzędu prezydenta.
Wobec zdecydowanego sprzeciwu obecnego
prezydenta wydawać by się mogło, że pięć dni nie powinno zaważyć w tak
istotnej sprawie i konwencja zostanie wypowiedziana. Zwłaszcza, że
jesienią PiS wygrał wybory parlamentarne. Jednak nic bardziej mylnego.
Jak podkreślał Jan Pospieszalski, w
wywiadzie, który przeprowadził z prezydentem Andrzejem Dudą zapytał go,
czy Polska nie powinna wypowiedzieć Konwencji Stambulskiej. Prezydent
miał stwierdzić, że nawet jeśli nasz kraj ją podpisał, to przecież nie
musi stosować.
Dlaczego Konwencję antyprzemocową określa się mianem konwencji genderowej?
Przede wszystkim pojawia się tam
definicja „płci” jako uwarunkowanej społecznie a nie biologicznie. –
„Płeć” oznacza społecznie skonstruowane role, zachowania, działania i
cechy, które dane społeczeństwo uznaje za właściwe dla kobiet i mężczyzn
– czytamy w art. 3 konwencji.
– Ten potworek legislacyjny, on nie
walczy z przemocą. On tak naprawdę spełnia postulaty środowisk LGBT,
środowisk homoseksualnych – mówiła w Sejmie Beata Kempa. – Jesteśmy
przeciwni tej konwencji i uważamy, że ona nie powinna być w ogóle
przyjmowana – oświadczyła antenie programu trzeciego Polskiego Radia
Beata Szydło.
Oczywiście były to głosy sprzed
wygranych przez PiS wyborów. Rzeczywistość „dobrej zmiany” okazała się
bardziej rozczarowująca niż można by się tego spodziewać po obietnicach i
głosach słyszanych w kampanii.
W kwietniu 2018 roku Jarosław Kaczyński
wyraźnie oświadczył, że Polska nie wypowie Konwencji Stambulskiej. Jak
stwierdził, nie ma takiej potrzeby, bo PiS i tak nie realizuje jej
zapisów. Jednocześnie postawił wyborcom swoiste ultimatum: „dopóki
rządzi PiS, nie będzie w Polsce małżeństw homoseksualnych”.
LGBTVPiS
Co ciekawe, pod rządami PiS LGBT wchodzi
tylnymi drzwiami. Neomarksiści wiedzieli, że od „tradycyjnej”
rewolucji, skuteczniejszy jest marsz przez instytucje – a więc także
oswajanie społeczeństwa z nowymi „standardami” poprzez sztukę, czy
przekazy medialne.
Wątki homoseksualne pojawiały się w
polskich serialach już za czasów poprzednich ekip rządzących. Ci, którzy
liczyli na powrót konserwatywnych wartości – przynajmniej w produkcjach
TVP – gorzko się rozczarowali.
W sztandarowych serialach TVP nadal
pojawiają się wątki „gejowskiej miłości”. W „Barwach szczęścia” grany
przez Andrzeja Niemyta Darek jest zawodowym piłkarzem, który zakochuje
się… w postaci granej przez Przemysława Stippa, Władka. Ostatecznie
panowie „zostają parą”.
Również w nowszej produkcji „Za
marzenia” pojawia się homowątek – tym razem postać lesbijki. Paulina
Chruściel wcieliła się w rolę aktorki-lesbijki Ingi Malik. W jednym z
odcinków nastąpił jej „coming out” – podczas premiery teatralnej
publicznie pocałowała swoją „dziewczynę”.
Ponadto podczas festiwalu w Opolu w 2018
roku wystąpił zespół Girls on Fire z piosenką „Siła kobiet”, która była
nieoficjalnym hymnem czarnych marszów. W teledysku pojawiły się
nawiązania do feministycznych inicjatyw i symbole LGBT: „Polka Walcząca”
(czyli przerobiony znak Polski Walczącej, który miał podnosić na duchu
polskich patriotów w czasie II wojny światowej, stał się symbolem walki z
okupantem, od 2014 roku chroniony prawnie jako dobro ogólnonarodowe),
#CzarnyProtest, wieszak – symbol walki o prawo do zabijania dzieci
nienarodzonych, a także sześciobarwna flaga LGBT.
– Powołanie Rady Artystycznej było
warunkiem Miasta Opole zawarcia umowy z Telewizją Polską na organizację
Festiwalu. Zadaniem Rady jest selekcja nadesłanych w wersji audio
utworów, czyli pod dyskusję i ocenę Rady poddawana jest tylko i
wyłącznie wartość artystyczna utworu, tzn. słowa i muzyka, a nie
teledysk. Skład Rady Artystycznej stanowią eksperci z różnych środowisk,
o różnych gustach, poglądach i upodobaniach. W opinii Biura Prawnego
Telewizji Polskiej sam tekst oraz warstwa muzyczna piosenki „Siła
kobiet” nie stoi w sprzeczności z przepisami ustawy o radiofonii i
telewizji, nie narusza innych praw, ani nie obraża niczyich uczuć –
oświadczyła TVP.
Ponadto Telewizja Polska z zadowoleniem
przyjęła wyjaśnienia zespołu, który w swoim komunikacie odciął się od
„przypisywanych feministycznych idei i kultury śmierci”. Brzmi
wiarygodnie, prawda?
Skończyło się na tym, że jeszcze przed
rozpoczęciem imprezy TVP zerwała umowę z pracownikiem delegowanym do
Rady Artystycznej opolskiego festiwalu, który zakwalifikował piosenkę do
koncertu Debiuty.
– Od swoich pracowników wszakże
Telewizja Polska oczekuje wyjątkowej wyobraźni, wrażliwości i
wnikliwości, tak aby nie wzbudzać niepotrzebnych kontrowersji i nie
dawać nikomu asumptu do kreowania negatywnych emocji – zaznaczyła TVP. A
zespół i tak wystąpił i wygrał Debiuty.
Aborcja prawem kobiet?
Warto przypomnieć również, jak PiS
podchodzi do kwestii tzw. aborcji. Wymownym posunięciem było powołanie
na stanowisko ministra rodziny, pracy i polityki społecznej Bożeny
Borys-Szopy. Polityk podczas głosowania nad losem projektu „Stop
Aborcji” zagłosowała przeciwko, mimo że wcześniej – jak większość
partyjnych kolegów – optowała za dalszym jego procedowaniem.
Później, jako szefowa sejmowej komisji
polityki społecznej i rodziny, skutecznie zamroziła prace nad projektem
„Zatrzymaj Aborcję”. Tak PiS realizuje przedwyborcze obietnice obrony
życia.
Między młotem a kowadłem?
Partia rządząca wydaje się dawać
wyborcom alternatywę: albo my będziemy rządzili albo do Polski wkroczy
gender. Jednak, patrząc na realne działania rządzących, można mieć
uzasadnione obawy, że jedno nie wyklucza drugiego.
Czy zatem grozi nam „tęczowy kaczyzm”?
Nawet jeśli obecna opcja rządząca nie postawiła sobie za (ukryty?) cel
„genderyzacji” Polski, to jednak robi wszystko, żeby nie przeszkadzać w
tym aktywistom i zwolennikom LGBT. A przecież politycy Prawa i
Sprawiedliwości jasno deklarowali, że widzą w ideologii gender poważne
zagrożenie dla narodu polskiego. Rządzącym najwyraźniej wydaje się, że
odpowiadają wyłącznie przed Bogiem i historią (co w politycznej praktyce
oznacza zwykle bezkarność, brak rozliczeń i arogancję).
W systemie demokratycznym można by –
przynajmniej w teorii – liczyć na to, że rozliczenie przyjdzie przy
urnach wyborczych. Jednak nie zapominajmy o tym, że tutaj dwóch panów
spod budki z piwem może więcej niż jeden profesor. Poza tym programy
socjalne dla wielu są synonimem „prezentu” od rządu – a kto nie lubi być
obdarowywany (co z tego, że z własnych pieniędzy)? Inni natomiast ślepo
wierzą w propagandę albo wybierają PiS jako „mniejsze zło”. Ale czy aby
na pewno mniejsze?
(...)
Za: http://kontrrewolucja.net/rodzina/maciejewska-czy-grozi-nam-teczowy-kaczyzm-jak-pis-tylnymi-drzwiami-wprowadza-gender?fbclid=IwAR31lzSYGsYudgoMfP-xPYlr6v86ZIr37v0KlX-p0-R5knaLhk63WxwlTJM