Bez większego echa w mediach przeszła krajowa konwencja
Konfederacji. Wpisuje się to w ogólny trend który sprawia, że czołowe
redakcje albo udają, że rzeczony komitet nie istnieje, albo starają się
go zdyskredytować. W tym ostatnim działaniu prym wiedzie propagandowa
tuba rządu w jaką zmienił telewizję publiczną Jacek Kurski.
Jako, że w słowniku ludzi kulturalnych brakuje dostarczenie
obelżywych określeń na jakość para-dziennikarskich materiałów
emitowanych przez publicznego nadawcę, oszczędzę Państwu komentarza,
który z natury rzeczy zawierałby głównie wulgaryzmy.
Konfederacja zdecydowanie nie jest pomysłem z mojej bajki,
jednak trudno nie poczuć choć cienia sympatii dla ludzi bezpardonowo
sekowanych przez zblatowanych ze sobą politycznych szulerów. Wbrew mętnym wywodom Rafała Ziemkiewicza
zajmuję tutaj pozycje pryncypialne: wszystkie ogólnopolskie komitety
wyborcze powinny mieć równy dostęp do mediów. Nawet jeśli uznajmy, że
plotą bzdury a ich liderzy są niespełna rozumu. To istota demokracji i
pluralizmu. Zasada ta z wyborów na wybory jest coraz ostentacyjnej
deptana oddalając nas od najlepszych wzorców a zbliżając do modelu
afrykańskiego. Dlatego na przekór trendom dziś będę pisał głównie o
Konfederacji.
Słowo „konfederacja” ma niezwykle ciekawe konotacje semantyczne i
historyczne. Dawno temu, kiedy Rzeczpospolita zajmowała znacznie większy
kawałek globusa niż obecnie, wolni obywatele zawiązywali od czasu do
czasu konfederacje. Z historii większość z nas pamięta zapewne
konfederację targowicką, która cieszy się (zasłużenie) szczególnie złą
sławą jako symboliczny gwóźdź do trumny naszej pierwszej państwowości.
Szkoda jednak, że notorycznie zapominamy o innej konfederacji –
barskiej, która była bezpośrednią przyczyną owego dziejowego
nieszczęścia.
Konfederaci barscy w przeciwieństwie do targowickich nie byli
zdrajcami, zaprzańczymi czy degeneratami. Przeciwnie, w przytłaczającej
większości byli to szczerzy patrioci jak najlepiej życzący ojczyźnie i
gotowi na osobiste poświęcenia dla dobra wspólnego. W przytłaczającej
większości, lecz nie w całości. Ów mikry, może kilku, może
kilkunastoprocentowy odsetek stanowili rożnego rodzaju wichrzyciele,
awanturnicy i płatni prowokatorzy na usługach Moskwy. Niestety, nawet
kilka zgniłych jabłek w koszyku pełnym owoców pierwszej jakości,
wystarczyło by sprowadzić całą inicjatywę na potworne manowce. Pełni
szczerego patriotyzmu konfederaci, z Matką Boską na sztandarach, rzucili
się w wir chaotycznej ruchawki, która ujmując rzecz w telegraficznym
skrócie zamiast przywrócić Polsce jej wielkość doprowadziła ją wprost do
pierwszego rozbioru.
Jako jednak, że nie jest to felieton poświęcony odległej historii
kończę tą przydługą dygresję przenosząc nas wprost do kampanii wyborczej
Anno Domini 2019 i współczesnej Konfederacji. W przytłaczającej
większości wspierają ją szczerzy patrioci jak najlepiej życzący
ojczyźnie i gotowi na osobiste poświęcenia dla dobra wspólnego. W
przytłaczającej większości, lecz nie w całości... Snucie analogii jest
urokliwe erystycznie jednak na dłuższą metę prowadzi do przekłamań.
Dlatego bez dalszego owijania w bawełnę postaram się wskazać plusy i
minusy najnowszej odsłony anty-systemu.
Konfederacja jest rodzajem zakamuflowanej koalicji. Stanowi
próbę przełamania wyborczego imposybilityzmu od lat trapiącego partię
Ruch Narodowy i kolejne organizacje firmowane przez Janusza
Korwin-Mikkego. Zapewne z tej przyczyny program Konfederacji
stanowi efekt syntezy poglądów narodowych i wolnościowych. Jest to
eksperyment karkołomny lecz nieoczekiwanie udany. Na skutek nieco
wymuszonego zbliżenia stanowisk otrzymaliśmy propozycję państwa, które
zamiast na siłę uszczęśliwiać obywateli ma im przede wszystkim nie
przeszkadzać. Silnego wewnętrznie i konsekwentnie realizującego swoje
dalekosiężne cele. Konserwatywnego, chroniącego rodzinę i tradycyjne
wartości.
Oczywiście propozycja Konfederacji ma też swoje wady. Przede
wszystkim nie jest to program jako taki a jedynie kilkanaście luźno
powiązanych z sobą haseł. Ich część ekonomiczna nie odnosi się w żaden
sposób do obecnej sytuacji budżetowej państwa. Na przykład stosunkowo
łatwo zaproponować wyższą kwotę wolną od podatku, jednak zdecydowanie
trudniej oszacować jej skutki dla dochodów państwa.
Dlatego „program” Konfederacji odbieram raczej jako próbę zdefiniowania pewnego kierunku niż spójną wizją. Pomimo wszytko oceniam go – z pozycji endeckich – zdecydowanie na plus. Szczególnie w kontekście poprzednich pomysłów prezentowanych przez współtworzące Konfederację środowiska.
Program programem, ale jak mawiał Lenin: najważniejsze są kadry. A z
kadrami w Konfederacji jest różnie. Najlepiej na dole. W większości to
szczerzy patrioci jak najlepiej życzący... i tak dalej, i tak dalej.
Całkiem jak w Konfederacji Barskiej. Osobiście znam kilkadziesiąt osób
ubiegających się o mandaty poselskie z list Konfederacji. O większości z
nich mam dobre, bądź zdecydowanie dobre zdanie. Wielu z nich szanuję za
dorobek, do bardzo wielu czuję sympatię.
Niestety beczka konfederackiego dwójniaka doprawiona jest kilkoma
łyżkami dziegciu. Tworzy to likwor zgoła niesmaczny a być może i
szkodliwy dla zdrowia. Konfederacja jako de facto koalicja odziedziczyła
po obu tworzących ją trzonach kadry kierownicze. Sterowana jest więc
przez ludzi, którym nie powierzyłbym zarządu nad pustym placem nie
mówiąc o rządach nad Rzeczpospolitą. Przyjrzyjmy się im po kolei.
Najbardziej znanym z liderów Konfederacji jest Janusz Korwin-Mikke.
Choć nigdy nie sprawował władzy wykonawczej a jedynie epizodycznie
funkcjonował w głównym nurcie polityki, od lat znajduje się na szczytach
rankingów nieufności. Nieprzypadkowo. W większym stopniu niż
politykiem jest celebrytą stawiającym popularność ponad polityczną
skuteczność. Intencjonalne wywoływanie kontrowersji traktuje jako sposób
na medialne istnienie. By nie być gołosłownym oddajmy głos samemu zainteresowanemu.
O kobietach mówił: „Kobiety nie mogą być inteligentne – dba o to
mechanizm ewolucji naturalnej. Inteligentna istota nie wytrzymałaby
przebywania dłużej niż godzinę dziennie z paplającym dzieckiem! Dlatego
właśnie (i nie tylko dlatego) mężczyźni nie lubią wiązać się z kobietami
inteligentnymi: instynktownie chcą, by ich dzieci miały dobrą opiekę”.
O niepełnosprawnych: „Każdy ma prawo uprawiać dowolne ćwiczenie
fizyczne i urządzać dowolne zawody. Można się tylko cieszyć, że
inwalidzi też organizują zawody. Ze sportem nie ma to jednak wiele
wspólnego - równie dobrze można by organizować zawody w szachy dla
debili lub turnieje brydżowe dla ludzi z zespołem Downa”.
O pedofilach: „Zachowanie o charakterze pedofilskim ma pozytywny
wydźwięk i jest dużo bardziej zasadne niż edukacja seksualna młodzieży”.
I tak dalej, i tak dalej. To tylko skromna próbka możliwości
polityka-celebryty. Jeżeli czujecie Państwo taką potrzebę możecie
wykonać w internecie małą kwerendę i odnaleźć jeszcze bardziej
interesujące cytaty. Są ich dziesiątki, jeśli nie setki. Szokujące
„korwinizmy”, które od biedy można zrzucać na karb wieku bądź
ekscentryczności polityka, to jednak nie największy z problemów
zwolenników Korwina.
Ostatnio do pana Janusza uśmiechnął się los. W wyborach
parlamentarnych 2015 kierowana przez niego partia KORWiN uzyskała
niespełna 5% głosów. Na mandaty poselskie to nie wystarczyło jednak
udało się uzyskać finansowanie przysługujące partiom politycznym w
(formie subwencji i dotacji). Na konto wolnościowców popłynęło
kilkanaście milionów z publicznej kasy. Znaczące skądinąd fundusze miały
być inwestowane w struktury i oszczędzane na kluczowe wybory
parlamentarne.
Minęło klika lat... i okazało się, że pieniądze jednak się rozeszły.
Gdzie? O to już musicie spytać Państwo Janusza Korwin-Mikkego. Zapewne
na jakieś istotne cele. Jeśli byśmy potraktowali to jako sprawdzian z
gospodarowania publicznym groszem ze spokojem możemy stwierdzić, że w
dajmy na to Ministerstwie Skarbu Państwa ludzie Korwina radziliby sobie
równie sprawnie jak przedstawiciele innych partii. Może nawet sprawniej.
W porównaniu z Januszem Korwin – Mikke liderzy Ruchu Narodowego jawią się jako stateczni mężowie stanu. Wyłącznie w porównaniu z Januszem Korwin – Mikke. Roberta Winnickiego i Krzysztofa Boska
łączy wiele, nie tylko wspólne poglądy. Ich kariery zawodowe rozwijały
się w podobny sposób, mianowicie poza polityką nie udało im się dotąd
znaleźć żadnych regularnych źródeł zatrudnienia. Choć obaj już jakiś
czas temu osiągnęli wiek chrystusowy (Krzysztofowi bliżej już do
czterdziestki), pomimo licznych prób, jak dotąd nie udało im się
ukończyć żadnej uczelni wyższej. W kraju gdzie w Wyższych Szkołach
Gotowania na Parze tytuł licencjata otrzymuje się niejako przez
zasiedzenie jest to nie lada sztuka. Tutaj podobieństwa się kończą, gdyż
Robert założył rodzinę a Krzysztof pozostaje kawalerem.
W 2015 roku na skutek kaprysu Pawła Kukiza kierowany
przez wspomnianych dżentelmenów Ruch Narodowy wprowadził do sejmu
pięciu parlamentarzystów. Po kliku miesiącach czterech z nich (z
wyjątkiem R. Winnickiego) opuściło szeregi partii upatrując swojej
przyszłości poza nią. Obecnie trzech spośród dawnych posłów RN ubiega
się o mandat poselski z list Prawa i Sprawiedliwości. To słaby
prognostyk co do trwałości klubu parlamentarnego konfederatów po
ewentualnej elekcji.
Reasumując: doświadczenie życiowe i zawodowe obu panów jest niewielkie, zgoła znikome a sukcesy polityczne wysoce dyskusyjne.
Wiele słów padło o obecnych liderach Konfederacji poświećmy więc choć
kilka i nieobecnym. W ostatnich miesiącach z Konfederacją pożegnali się
między innymi Kaja Godek, Marek Jakubiak i Piotr Liroy Marzec.
Abstrahując od ocen warto zauważyć, że były to postacie wyraziste,
przyciągające grupy interesów (Kaja Godek) i cieszące się osobistą
popularnością (Jakubiak i Liroy). Rozwody, jak to z rozwodami bywa,
odbyły się w nieprzyjemnej atmosferze. Komentowanie wzajemnych oskarżeń
pozostawmy jednak rubrykom plotkarskim w mniej poważnych pismach. Tak
czy inaczej utrata kilkudziesięciu tysięcy wyborców z pewnością nie
pomoże komitetowi z trudem walczącemu o dostanie się do politycznej
pierwszej ligi.
Jeśli by oddzielić od polityki emocje i marketing pozostałby dwa
czynniki, które decydują o naszym poparciu dla poszczególnych ugrupowań.
Są nimi program polityczny i wiarygodność polityków. Za ten pierwszy
Konfederacja otrzymuje ode mnie mocną czwórkę (w klasycznej skali
szkolnej). Niestety, jej wiarygodność oceniam jako
niedostateczną. „Grzech pierworodny” w postaci skompromitowanych liderów
determinuje postrzeganie Konfederacji jako partii niepoważnej. Minimalizuje też jej szanse na odegranie znaczącej i konstruktywnej roli na polskiej scenie politycznej.
Przemysław Piasta
PS. Śledzę wpisy sympatyków rożnych ugrupowań w mediach
społecznościowych. Autentyczni patrioci skupieni wokół Konfederacji
często uzasadniają swoje sympatie w stwierdzeniami w rodzaju: „Może
Konfederaci nie są doskonali, ale chociaż mówią naszym przekazem. Mają
tyle słusznych postulatów. Ostatecznie kogoś trzeba poprzeć”.
Otóż nie trzeba. Najmądrzejsze co mogli zrobić konfederaci barscy w
XVIII wieku to rozejść się do domów. Obsiać pola, postawić manufaktury.
Określić cele i sposób działania. Organizować się wokół tematów. I
czekać na koniunkturę. Ta prędzej czy później się pojawia. A co
powinniśmy robić my? – na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie sam.
Tekst w ramach cyklu „Tygodniowy przegląd wyborczy” (odc. 8)
Fot. profil fb Konfederacji
Za: http://www.mysl-polska.pl/2055?fbclid=IwAR0OhK79ZuvdhCS58U_FeOObITNaI52udKzogihQgf9lmzBX_5QuvwV7Joc