Zastanawialiście się kiedyś co się stało z dziećmi, które w 1940
roku zostały wywiezione razem ze swoimi rodzicami z terenów wschodniej
Polski do Związku Radzieckiego? Część z nich nie przeżyła nawet
transportu - kilkutygodniowej gehenny w bydlęcych wagonach w drodze do
Kazachstanu, czy na Syberię. Te, które przeżyły transport zostały
zdziesiątkowane przez głód i liczne choroby. Inne zmarły w sowieckich
sierocińcach, które swoim podopiecznym oferowały warunki niewiele lepsze
od łagrowych baraków.
Niewielka garstka zdołała jednak przeżyć. Co się z nimi stało?
Otóż te dzieci trafiły do raju.
Nie, nie tego w niebie. Do jak najbardziej realnego raju, świata jakby żywcem wziętego z bajek Szeherezady.
Ale zacznijmy od początku...
Siedemnastego września 1939 roku armia sowiecka wkracza na wschodnie tereny Rzeczypospolitej. W roku następnym rozpoczynają się masowe deportacje ludności wgłąb Związku Radzieckiego. Kilkadziesiąt tysięcy polskich rodzin trafia do Kazachstanu, na Syberię i jeszcze dalej. Dorośli idą do łagrów i kołchozów, a dzieci do koszmarnych sowieckich dietskich domów .
W lipcu 1941 roku generał Sikorski podpisuje w
Londynie z sowieckim ambasadorem Iwanem Majskim układ przywracający
polsko-radzieckie stosunki dyplomatyczne i zapowiadający utworzenie
polskiej armii w ZSRR. Polskich zesłańców obejmuje amnestia i masowo
zaczynają zgłaszać się do punktów werbunkowych armii Andersa. Potem
świeżo sformowana armia opuszcza nieludzką ziemię.
Dopiero niemal pół roku później, 24 grudnia 1941 roku Stalin wydał zgodę, by ze Związku Sowieckiego wyjechały także osierocone polskie dzieci. Do sierocińców ruszyli polscy ochotnicy w poszukiwaniu małych rodaków. W Aszchabadzie tuż przy granicy z Iranem zorganizowano polski sierociniec, do którego trafiały dzieci z całego Związku Radzieckiego. Olbrzymią rolę w jego utworzeniu odegrała słynna przedwojenna piosenkarka Hanka Ordonówna i jej mąż hrabia Michał Tyszkiewicz. Ordonka z poświęceniem przemierzała Związek Radziecki wyciągając z dietskich domów polskie sieroty i wysyłając je do Aszchabadu.
O gehennie polskich dzieci
dowiedział się maharadża Jam Saheb Digvijay Sinhji, dziedzic księstwa
Navanagar (Dobra Ziemia) w zachodnich Indiach. Był to człowiek
wykształcony w Europie, przewodniczący Rady Książąt Indyjskich oraz
jeden z dwóch hinduskich delegatów w gabinecie wojennym Wielkiej
Brytanii, gdzie poznał generała Sikorskiego. Jego związki z Polską
zaczęły się jednak znacznie wcześniej. W latach 20-tych mieszkał ze
swoim ojcem w Szwajcarii, gdzie obydwaj bardzo zaprzyjaźnili się ze
swoim sąsiadem - Ignacym Paderewskim.
Maharadża postanowił udzielić schronienia polskim sierotom i w pobliżu swojej letniej rezydencji w Balachadi (obecnie stan Gujarat) wybudował Polish Children Camp. Kiedy po długiej podróży w ciężarówkach, przez Iran i Pakistan polskie dzieci (a właściwie obleczone w skórę szkielety ledwo powłóczące nogami) stanęły na ziemi indyjskiej przywitał je widok sześćdziesięciu nowych domków krytych czerwoną dachówką i masztu, na którym powiewała biało-czerwona flaga.
W nowym domu powitał ich sam maharadża.
"Głęboko wzruszony, przejęty cierpieniami polskiego narodu, a szczególnie losem tych, których dzieciństwo i młodość upływa w tragicznych warunkach najokropniejszej z wojen, pragnąłem w jakiś sposób przyczynić się do polepszenia ich losu. Zaofiarowałem im więc gościnę na ziemiach położonych z dala od zawieruchy wojennej. Może tam w pięknych górach położonych nad brzegami morza dzieci te będą mogły powrócić do zdrowia, może tam uda im się zapomnieć o wszystkim co przeszły i nabrać sił do przyszłej pracy jako obywatele wolnego kraju (...) Jestem niezmiernie rad, że mam możliwość choć w części przyczynić się do ulżenia doli polskich dzieci..." - mówił w 1942 roku.
Następnie poprosił dzieci, by zwracały się do niego per "Babu", co znaczy "Ojciec".
Po piekle sowieckich dietskich domów dzieci znalazły się więc w
bajkowej rzeczywistości - w doskonałym klimacie, wśród palm, słoni,
fakirów i pawi. Gdzie nie brakowało jedzenia i gdzie opiekował się nimi
najprawdziwszy maharadża.
Komendantem obozu został ksiądz
Franciszek Pluta. Zorganizował go na wzór harcerski - poranna
gimnastyka, potem apel w szeregach zwróconych w stronę Polski. Dla
starszych dzieci zorganizowano szkołę. W role nauczycielek wcieliło się
kilka cudem ocalonych z sowieckich łagrów kobiet, które wraz z dziećmi
przybyły do Indii. Była wśród nich także Hanka Ordonówna. Nagrodą za
dobre wyniki w nauce były wycieczki do pałacu maharadży, skąd dzieci
wracały obładowane słodyczami. Sam maharadża także często odwiedzał
swoich gości, chodził uliczkami osiedla, zagadując dzieci i wysłuchując
ich problemów i radości. Zapamiętały go jako bardzo dużego człowieka z
olbrzymią, wiecznie uśmiechniętą twarzą. Byli mieszkańcy obozu
wspominają, że często czytał "Chłopów" Reymonta w angielskim
tłumaczeniu. Bardzo lubił tę powieść, tak samo jak polskie ludowe tańce.
Był na wszystkich przedstawieniach zorganizowanych przez polskie
dzieci. Szczególnie podobały mu się jasełka, podczas których na scenie
oprócz tradycyjnych postaci wystepowali Hitler, Stalin i zniewolona
Polska. Po spektaklach zapraszał aktorów na podwieczorek i częstował
słodyczami.
"Zawsze będę sympatyzował z przyszłością Waszego
kraju. Jestem pewny, że Polska będzie wolna, że Wy powrócicie do waszych
szczęśliwych domów, do kraju wolnego od ucisku." - mówił w czasie
uroczystego poświęcenia sztandaru hufca harcerskiego w obozie.
Na piąte urodziny syna maharadży mieszkańcy polskiego osiedla sprezentowali mu strój krakowski z indyjskim - jak zauważył zachwycony ojciec solenizanta - motywem pawiego pióra.
Za przykładem Jama Saheba poszli inni maharadżowie i ogółem wojenną zawieruchę przetrwało w Indiach około pięciu tysięcy polskich dzieci.
Pod koniec wojny w
Polish Children Camp zostało około dwustu najmłodszych mieszkańców.
Wkrótce potem komuniści zażądali ich powrotu do Polski. Aby je od tego
uchronić dzieci zostały hurtowo adoptowane przez maharadżę, brytyjskiego
oficera łącznikowego Jeffreya Clarka oraz księdza Franciszka Plutę
(który był potem ścigany przez komunistów listem gończym jako
"international kidnapper").
Polski obóz został zlikwidowany w
1946 roku, a jego mieszkańcy przeniesieni do Valivade - polskiego
miasteczka w Indiach. Zanim to jednak nastąpiło, na dworcu kolejowym
rozegrała się wzruszająca scena. Maharadża żegnał się osobiście ze
wszystkimi dorosłymi i dziećmi. Ze starszymi rozmawiał, młodsze głaskał
lub przytulał do swego potężnego torsu. Widać było, że rozstanie
sprawiało mu wielką przykrość. Bardzo wzruszony, co chwila wycierał
zwilgotniałe oczy. Taki był ten polsko-indyjski maharadża...
W
Valivade uchodźcy musieli zdecydować co dalej. Niektóre dzieci za
pośrednictwem Czerwonego Krzyża odnalazły jedno lub oboje rodziców.
Ojcowie wielu z nich walczyli w armii Andersa i teraz będąc w Wielkiej
Brytanii rozpaczliwie szukali swoich żon i dzieci. Inni, osiągnąwszy w
Indiach pełnoletność decydowali się na wyjazd do Kanady, Stanów
Zjednoczonych, czy Australii. Niewielu zdecydowało się na powrót do
Polski rządzonej przez komunistów.
Maharadża Jam Saheb Digvijay
Sinhji rządził w Navanagar do 15 lutego 1948 roku. Po uzyskaniu przez
Indie niepodległości pełnił różne funkcje publiczne. Był m.in.
przedstawicielem Indii w ONZ. Zmarł w 1966 roku.
Do dzisiaj żyje
około stu "dzieci maharadży" (albo "polskich Indian" jak sami siebie
żartobliwie nazywają), z czego około dwudziestu w Polsce.
Pod koniec lat osiemdziesiątych delegacja "dzieci maharadży" pojechała jeszcze raz do Indii. Spotkali się z synem swojego wybawiciela (tym, który dostał od nich na urodziny strój krakowski) i odsłonili tablicę pamiątkową na miejscu Polskiego Obozu.