piątek, 24 kwietnia 2020

Co będzie dalej? Jarosław Lipszyc: Koronawirus to nic w porównaniu z tym, co nas czeka


Jarosław Lipszyc o inwigilacji i nowej normalności po ...

         Już wkrótce nastąpi wzrost przemocy związany ze społeczną frustracją i pogorszeniem się warunków ekonomicznych, czyli utratą części zarobków, bezrobociem oraz walącymi się kredytami. Jak zacznie wzrastać przemoc, to władza będzie musiała na to reagować, a ona ma do dyspozycji bardzo niewiele narzędzi, oprócz wdrażania własnych systemów opresji, także tych miękkich, polegających na kontroli i nadzorze - Jarosław Lipszyc z Fundacji Nowoczesna Polska powiedział nam, dlaczego powinniśmy się obawiać różnych form inwigilacji ze strony państwa.
 
* Jarosław Lipszyc przewiduje, że strach sprawi, że społeczeństwo przyzwyczai się do rozwiązań, które dzięki nowoczesnym technologiom dają państwu ogromną wiedzę o konkretnych obywatelach. Państwo oferuje nam złudne poczucie bezpieczeństwa, tak naprawdę ograniczając prawa człowieka. "Psychologicznie przesunęliśmy tę granicę, bo zgodziliśmy się na restrykcje" - zauważa. 

* Rozmówca widzi także potencjał do tego, by po zakończeniu pandemii w kraju wybuchła przemoc, która jest absolutnie nieunikniona w sytuacji zamknięcia społeczeństwa w przymusowym areszcie domowym: "Nie jestem optymistą, biorąc pod uwagę skalę wyzwań, które nas czekają. Nie idealizowałbym ludzi" - mówi. 

* Lipszyc zauważa także, że pandemia pokazała nierówności społeczne: "Restrykcje są niesłychanie klasowe. Nie cierpimy wszyscy równo" - zdaniem naszego rozmówcy klasa średnia i wyższa ma dużo lepsze warunki do izolacji niż przedstawiciele klasy pracującej.

Koronawirus i inwigilacja 

Zróżnicowane metody walki z koronawirusem w różnych krajach rodzą pytania o wykorzystywanie pandemii COVID-19 do umacniania władzy politycznej oraz wprowadzania kolejnych systemów inwigilacji obywateli.

W Chinach uruchomiono np. specjalną aplikację, z pomocą której każdy mieszkaniec wyrabia sobie własny kod QR połączony z paszportem. Przed wejściem do urzędu czy metra kontrolerzy proszą o jego wyświetlenie. Zielony kolor oznacza, że osoba nie jest "ryzykowna", z kolei pomarańczowy powoduje ograniczenia w poruszaniu po mieście.

Rząd Korei Południowej także monitoruje telefony komórkowe obywateli, a lokalizację zakażonych COVID-19 lub potencjalnych nosicieli można podglądać na publicznie dostępnej mapie. Władze kraju gromadzą również dane pochodzące z kart płatniczych, a także z przeprowadzanych z chorymi wywiadów lekarskich. Wszystko po to, by mapa udostępniana mieszkańcom była możliwie dokładna i aktualna. Takie metody nie są jednak stosowane tylko w Azji. Mówi się, że do uruchomienia systemu cyfrowego monitoringu obywateli szykuje się także prezydent Rosji. Ma on m.in. pobierać dane z telefonów komórkowych, analizować wyciągi z kart kredytowych oraz gromadzić materiały z monitoringu miejskiego.
Nowa aplikacja, która pokaże, czy potencjalnie mieliśmy kontakt z zarażonym koronawirusem, wkrótce ma się pojawić też w Polsce, a operatorzy komórkowi już teraz są zmuszeni do przekazywania władzy pewnych informacji na nasz temat. O tym, czy należy się tego wszystkiego obawiać, postanowiłem porozmawiać z Jarosławem Lipszycem, prezesem Fundacji Nowoczesna Polska, której celem jest działanie na rzecz powszechnego prawa do korzystania z informacji oraz wolności słowa i komunikacji, szczególnie w mediach cyfrowych.

Michał Bachowski: Mówi się, że w opanowaniu epidemii koronawirusa w Chinach i w Korei Południowej pomogła ścisła kontrola mobilności obywateli, także cyfrowa. Czy w naszym regionie też możemy się spodziewać podobnych rozwiązań?

Jarosław Lipszyc: Wbrew pozorom to nie dotyczy tylko Azji. W całym świecie zachodnim widać podobny trend. Godzimy się z tym, że pewne swobody i prawa obywatelskie, którymi się cieszyliśmy, w obliczu epidemii muszą ulec zawieszeniu. W tej pierwszej fazie epidemii koronawirusa, kiedy główną emocją społeczną był strach przed nieznanym, spodziewaliśmy się najgorszego. Ludzie, którzy się boją, są bardzo skorzy do tego, żeby próbować się chronić przed zagrożeniem za wszelką cenę. Właśnie dlatego większość Polaków tak łatwo poddała się restrykcjom. To było szczególnie widoczne na początku, kiedy realnych narzędzi egzekucji tych restrykcji przecież nie było. Policja nie miała wytycznych, w ogóle nie wiedziała, co robić, a ludzie sami z siebie zamknęli się w domach i zaczęli w nich siedzieć. To była odruchowa reakcja związana ze strachem.

Jeżeli chodzi o narzędzia cyfrowe, to w Polsce błyskawicznie pojawiła się kontrola mobilności społecznej w postaci aplikacji Kwarantanna Domowa. Obserwowałem z niejakim zdumieniem, że zarówno opinia publiczna, jak i środowiska eksperckie - z pewnymi wyjątkami, bo np. serwis Niebezpiecznik był dość krytyczny - szybko uznały, że wykorzystywanie tego typu narzędzi nadzoru nad społeczeństwem, jest uprawnione. Nikt nie mówił, że obrona naszych praw i swobód powinna polegać na tym, żeby takich narzędzi nie było albo chociaż, żeby ich stosowanie było dobrowolne. Było tylko sprawdzanie, czy te narzędzia są adekwatne do założonego celu. Innymi słowy, sprawdzanie, czy one rzeczywiście kontrolują, jak się zachowujemy i czy przypadkiem nie robią czegoś więcej. Organizacja pozarządowa, która w celach działalności ma ochronę prywatności obywateli, ogłosiła tylko stanowisko, że jeśli zmusimy obywatela do robienia sobie trzech selfie dziennie, to później te selfie muszą być skasowane. A przecież już sam akt zmuszenia obywatela do tego, żeby robił sobie zdjęcia biometryczne i wysłał je do kontroli, jest niesłychanie opresyjny.

Czy epidemia zwiększy pokusy kontroli cyfrowej obywateli w świecie zachodnim?

 One już się zwiększyły, a my już przesunęliśmy granicę tego, co jest społeczne akceptowane jako właściwa forma nadzoru. Prawa i swobody obywatelskie najczęściej nie są ograniczane, kiedy wszystko jest dobrze. To prawie zawsze dzieje się w sytuacjach kryzysu. Po to właśnie są różne stany nadzwyczajne ze swoimi licznymi restrykcjami oraz czasowością, która jest istotą stanu wyjątkowego, stanu klęski żywiołowej czy stanu wojennego. Wszelkie ograniczenia powinny być wprowadzane wyłącznie w ramach określonych stanów nadzwyczajnych i wyłącznie na określony czas. Tymczasem my już psychologicznie przesunęliśmy tę granicę, bo zgodziliśmy się na restrykcje bez ogłoszenia stanu nadzwyczajnego, a więc także bez z góry określonej czasowości. To znaczy, że te prawa i swobody obywatelskie są w tej chwili ograniczane w sposób trwalszy niż wynikałoby to z logiki stanu nadzwyczajnego. To jest coś, czego ja się boję, a na pytanie, czy będzie lepiej, odpowiadam, że lepiej już było.

Skoro dzisiaj to wydarzyło się przy koronawirusie, to kiedy będą się działy kolejne straszne rzeczy, nie widzę powodu, żeby było inaczej. Moim zdaniem w przyszłości czekają nas tylko straszne rzeczy, chociażby potężny kryzys gospodarczy, z którym będą związane duże niepokoje społeczne.

Jak duże? 

To dopiero się okaże, bo to zależy także od tego, jak władza tymi niepokojami będzie gospodarować. W jaki sposób będzie organizować działania pomocowe dla znajdujących się w najgorszej sytuacji albo zarządzać rosnącą przemocowością w życiu społecznym, która jest absolutnie nieunikniona w sytuacji zamknięcia społeczeństwa w przymusowym areszcie domowym. Ta sytuacja pokazała zresztą, jak w różny sposób może wyglądać izolacja ze względu na podziały klasowe. Nagle się okazało, że przedstawiciele klasy średniej i wyższej, którzy mają działkę czy domek na wsi, wyjeżdżają tam, żeby pracować zdalnie w dobrych warunkach lub po prostu odpocząć. "Słoiki", czyli ludzie z awansu w pierwszym pokoleniu, też są w pewnym sensie wygrani, bo wielu z nich uciekło do rodziny na wsi. Reprezentanci wielkomiejskiej klasy pracującej i "infotariatu", czyli pracownicy korporacji, sklepów, sektora usług itd., są natomiast uwięzieni w swoich blokach bez żadnej szansy ucieczki. Te restrykcje są niesłychanie klasowe. Nie cierpimy wszyscy równo. Dla tych, którzy mają np. M3 na warszawskim Targówku i mieszkają tam w 4 czy 5 osób, ograniczenie swobody poruszania się z zakazem wyjścia do pobliskiego parku przez ponad miesiąc jest znacznie bardziej dotkliwe, niż dla kogoś, kto ma choćby niewielki ogródek. Część tych zakazów pełni funkcję czysto represyjną. Przecież policja i wojsko, wyrzucając ludzi z psami z parku Praskiego, nie pomagają walczyć z epidemią. Ten pokaz siły jest jednak moim zdaniem ważny, bo służy przygotowaniu zgody na inne narzędzia kontroli społeczeństwa. Dziś Polacy boją się wyjść pobiegać czy przejechać się na rowerze, bo za to grożą wielotysięczne kary (od 20 kwietnia parki zostały otwarte i można uprawiać sport, jeśli to konieczne dla zachowania zdrowia psychicznego - przyp. red.). Władza oczywiście wie, że nie da się zamknąć ludzi w domach na zawsze. Jutro dowiemy się, że alternatywą dla siedzenia w domu jest obowiązkowy nadzór elektroniczny realizowany przez nasze telefony komórkowe. I wtedy społeczeństwo odbierze to jako złagodzenie restrykcji, a nie poddanie nas radykalnemu, bezprecedensowemu nadzorowi.

Co z tym nadzorem dalej zrobimy, to jest oczywiście pytanie do władzy. Nie możemy jednak zapominać, że mamy narastający z roku na rok kryzys klimatyczny. Susza, którą będziemy mieli w tym roku, nie jest czymś nowym, to jest nowy stan klimatu Polski. Już w najbliższej dekadzie będziemy mieli naprawdę gigantyczne problemy z wodą, co oznacza, że musimy zacząć np. całkowicie przestawiać rolnictwo, bo inaczej stanie się kompletnie niewydolne. Skala tych wyzwań jest ogromna. Koronawirus to jest nic w porównaniu z tym, co nas czeka w nadchodzących latach. Pokusa, żeby zarządzać społeczeństwem za pomocą coraz ostrzejszych środków kontroli i nadzoru elektronicznego, będzie więc coraz większa.

 
Czy nasze społeczeństwo jest w stanie się zgodzić na jeszcze większą kontrolę? Chodzi mi o rzekome różnice między Wschodem i Zachodem. Zwykło się mówić, że nacje wschodnie są po prostu dużo bardziej posłuszne i przyzwyczajone do różnych restrykcji.

Wszędzie tam, gdzie wspólnota jest nadrzędną wartością, czyli kultura stawia wyżej kolektyw nad jednostką, ludzie są bardziej podatni na różne formy nadzoru. W krajach Zachodu, gdzie indywidualizm i wolność jednostki są stawiane wyżej niż prawa i obowiązki wspólnoty, dzieje się to teoretycznie w mniejszym stopniu. Prawda jest jednak taka, że jesteśmy do siebie niesłychanie podobni. Ewolucyjnie jesteśmy gatunkiem społecznym. Tak zbudowane są nasze mózgi. Nieustannie szukamy potwierdzenia tego, że przynależymy do stada i nie zostaliśmy z niego wykluczeni. Mamy bardzo dużą skłonność do poddawania się różnym zachowaniom zbiorowym, co pokazuje też reakcja na koronawirusa.

Polacy niezależnie od wykształcenia, miejsca zamieszkania czy poglądów politycznych, jednogłośnie zastosowali się do tych odgórnie zaordynowanych restrykcji. Działamy tak niezależnie od różnic kulturowych. Zachowywanie się tak, jak reszta stada, leży w naszej naturze. Jest takie zdjęcie z głosowania w Sejmie nad wprowadzeniem do Konstytucji PRL zapisu o przyjaźni ze Związkiem Radzieckim. Wszyscy głosują za, a tylko poseł Stomma siedzi z opuszczoną ręką. Z punktu widzenia psychologicznego to jest zachowanie na granicy heroizmu. Jeżeli dominującą postawą będzie dostosowywanie się do różnych restrykcji oraz akceptacja inwigilacji, to sprzeciw będzie niesłychanie trudny. To będzie wyraz heroizmu każdego z osobna.

 Co do zwiększonej kontroli, to tak naprawdę społeczeństwa zachodnie już się na nią zgodziły, choć oczywiście w różnym stopniu. W Paryżu, żeby wyjść z domu, trzeba wydrukować sobie oświadczenie, z jakiego powodu się wychodzi i mieć je przy sobie do kontroli, a i tak nawet z nim nie można się oddalać dalej niż jeden kilometr od miejsca zamieszkania. We Włoszech ludzie są de facto zamknięci w aresztach domowych. Co będzie dalej? Facebook już zaproponował wprowadzenie swoich narzędzi nadzoru elektronicznego. Chodzi o to, by użytkownicy serwisu oznaczali swój status koronawirusowy - zdrowy, zarażony, wyleczony. Następnie, ponieważ aplikacja ma dostęp do naszej lokalizacji oraz kontaktów społecznych, Facebook może bardzo precyzyjnie sprawdzać, z kim się widzieliśmy, gdzie się spotkaliśmy itp.

Pewną nadzieję dają zalecenia Komisji Europejskiej, która podkreśla, iż zasadą powinna być dobrowolność poddania się nadzorowi. Ta dobrowolność może się jednak okazać iluzoryczna. Przecież, jeśli spojrzeć z pewnego punktu widzenia, to już dziś każdy z nas ma przy sobie zawsze włączone, nieustannie meldujące o swoim położeniu, wyposażone w mikrofon i kamerę, indywidualne urządzenie śledzące. W gruncie rzeczy chodzi tylko o doprowadzenie społeczeństwa do miejsca, w którym uzna, że władza ma prawo korzystać z tych urządzeń. Jeżeli teraz zgodzimy się na wprowadzenie takich rozwiązań dobrowolnie ze względu na walkę z koronawirusem, to przecież zmienimy coś bardzo ważnego w świadomości społecznej, przesuwając granice tego, co uważamy za normalne i akceptowalne. Co będzie dalej, w obliczu tych wszystkich kolejnych zbliżających się kryzysów? Pokusa wykorzystania tych narzędzi będzie ogromna.

To są pytania, przed którym dziś stoi cały świat, zresztą niezależnie od tego, kto aktualnie jest u władzy. Lewica, prawica, liberałowie – te pokusy dotyczą wszystkich. W Polsce to liberalna Platforma Obywatelska zaczęła ochoczo wdrażać różne narzędzia elektronicznego nadzoru. To oni zlikwidowali anonimowe karty SIM na telefon, a nie obecna władza. Dzięki temu tworzenie różnych narzędzi kontroli społecznej jest dzisiaj dużo łatwiejsze, bo wszyscy mamy telefony, które da się jednoznacznie przypisać do konkretnej osoby. Mówię o tym, żeby pokazać, że te zmiany nie wynikają z programu politycznego tej czy innej partii. One wynikają z potrzeb klasy politycznej w ogóle.

Spotkałem się z opinią, że społeczeństwo zachodnie jest tak przywiązane do swoich swobód, że w pewnym momencie pojawi się duży opór.

Moim zdaniem społeczeństwo nie powie stop. Pamiętajmy o tym, że ludzie są niesłychanie plastyczni i podatni na zmiany kulturowe. Wystarczył jeden kryzys ekonomiczny, żeby wepchnąć Niemcy do ponurej i morderczej dla części obywateli dyktatury faszystowskiej. Co gorsza, prawdopodobnie był słabszy od tego, który nas czeka. Już teraz widać, że kryzys z 1929 roku i 2020 roku to są rzeczy co najmniej porównywalne. Te zmiany oczywiście nie dzieją się z dnia na dzień, ale z roku na rok jak najbardziej. Wielu z nas na własne oczy obserwowało przecież, jak zaawansowane, wykształcone społeczeństwo jugosłowiańskie rzuciło się sobie do gardeł, kiedy tylko zaczęło brakować zasobów i można się było podzielić wzdłuż jakichś linii społecznych, politycznych, etnicznych czy religijnych. Zresztą, to nie ma większego znaczenia jakich. Kiedy zacznie brakować wody, żywności czy pracy, to podzielimy się wg takich linii, jakie akurat będą. Polska jest krajem narodowościowo jednolitym, ale nie zakładałbym w związku z tym jakiejś specjalnej solidarności społecznej. Jeżeli nie podzielimy się po linii religijnej czy narodowościowej, to podzielimy się po jakiejś innej. Potencjał do tego, żeby wybuchła przemoc, jest zawsze. Nie jestem optymistą, biorąc pod uwagę skalę wyzwań, które nas czekają. Nie idealizowałbym ludzi.

Wracając do narzędzi kontroli elektronicznej, to ten trend widać przecież nie tylko w Chinach, ale także w krajach europejskich, w których wartości demokratyczne mają znacznie dłuższą tradycję i teoretycznie powinni być dużo trwalsze. W pewnym sensie izolacja, której jest poddawane całe społeczeństwo zachodnie, jest jak eksperyment więzienny Zimbardo. Przy czym strażnikami póki co są głównie nasi przyjaciele, rodzina i sąsiedzi. To oni pilnują tego, czy ty jesteś w należyty sposób uwięziony. Ja obecnie przebywam u rodziców na wsi, z którymi widuję się w taki sposób, że podchodzimy do siebie najbliżej na trzy metry. Oni się boją, że przywieźliśmy z miasta koronawirusa. Ten strach jest oczywiście racjonalny, tylko jak on wpływa na więzi społeczne? Jestem przekonany, że moja rodzina to przetrwa, bo łączą nas silne więzi. Nie wszyscy mają jednak ten luksus. Ten eksperyment więzienny z całą pewnością przeorze społeczeństwo i będzie przeżyciem pokoleniowym dla ogromnej rzeszy młodych ludzi. To doświadczenie uwięzienia zbuduje także poziom społecznej zgody na nadzór i inwigilację. Dla wielu to będzie nowa normalność.

Jeżeli od tego będzie zależało normalne funkcjonowanie, to może dobrze, że nie powiemy stop? W końcu w Chinach i w Korei Południowej narzędzia kontroli cyfrowej pomogły opanować rozwój epidemii.

Absolutnie nie powinniśmy się na to zgadzać i istnieje ku temu kilka bardzo ważnych powodów. To nie jest nic nowego, że w krajach autorytarnych, w których obywatele są ściśle kontrolowani i pozbawieni dużej części swobód, pewne problemy społeczne można rozwiązywać skuteczniej. Generalnie rzecz biorąc, kraje autorytarne mogą sobie pozwolić na bardziej zdecydowane działania w kryzysowych sytuacjach właśnie dzięki temu, że są autorytarne. To nie oznacza jednak, że automatycznie powinniśmy się godzić na ograniczanie naszych swobód, bo to będzie miało bardzo złe skutki. Jeżeli historia XX wieku czegokolwiek nas uczy, to tego, że pomimo swoich różnych wad, demokracja jest najlepszym znanym nam systemem. Benjamin Franklin powiedział kiedyś, że ci, którzy poświęcają fundamentalne wolności dla tymczasowego bezpieczeństwa, nie zasługują ani na wolność, ani na bezpieczeństwo oraz zarówno wolność, jak i bezpieczeństwo ostatecznie stracą. To jest moim zdaniem kwintesencja tego, dlaczego powinniśmy uważnie patrzeć, jakie formy nadzoru społecznego są wdrażane i stanowczo przeciwko nim protestować.

Jedną z rzeczy, która jest dla mnie papierkiem lakmusowym intencji ustawodawcy, jest zasada dobrowolności, tj. czy stosowanie różnego rodzaju narzędzi jest przymusowe. Tym się różni dyktatura od wspólnoty, że wspólnota zakłada naszą własną podmiotowość i odpowiedzialność. Tymczasem ta kwestia nie pojawia się ani w tezach politycznych opozycji, ani nawet w stanowiskach organizacji pozarządowych, które dbają o nasze prawa cyfrowe. Dla mnie to znak, że psychologicznie tę walkę o dobrowolność tak naprawdę już przegraliśmy. Jako społeczeństwo najwyraźniej tego nie chcemy. Wolimy, żeby władza działała skutecznie i chroniła nas przed zagrożeniami. 

Uważam też, że zbyt rzadko rozmawiamy o czymś, co ja nazywam prawem do wykluczenia cyfrowego, czyli do niekorzystania z urządzeń elektronicznych. To prawo jest bardzo ważne, a powodów, dla których ludzie nie powinni, nie mogą bądź nie chcą korzystać z urządzeń cyfrowych, jest bardzo wiele. Niektórzy się zestarzeli i nie potrafią już się efektywnie uczyć, inni kiepsko widzą albo mają niesprawne palce. Ktoś może też mieć niskie IQ, co przecież nie odbiera prawa do życia. Inni po prostu są uzależnieniu od internetu - to jest mój przypadek, ja tak naprawdę powinienem być odcinany od urządzeń elektronicznych. Czy w związku z tym teraz mam dostać dokument od lekarza potwierdzający, że mnie nie wolno poddawać nadzorowi elektronicznemu? W Chinach ludzie nie mają tego komfortu, muszą obowiązkowo nosić ze sobą komórkę, żeby podróżować i móc wylegitymować się swoim statusem społecznym i zdrowotnym.

Czy wprowadzenie systemu nadzoru cyfrowego byłoby trudne w Polsce?

Kiedyś miałem okazję być na krótkiej konferencji prasowej ministra cyfryzacji dotyczącej pomysłów na wprowadzenie kontroli dostępu do stron pornograficznych. Dziennikarz zadał pytanie o prywatność i minister żartując, powiedział coś w stylu: "proszę pana, ja nie potrzebuję żadnych nowych narzędzi, żeby sprawdzić, z kim pan rozmawia, z kim pan się widuje i na jakie strony internetowe pan wchodzi”. Dziennikarze się roześmieli, a przecież to jest prawda. Już dziś władza może efektywnie i bez pozostawiania śladów sprawdzić, na jakie strony wchodzimy, czy oglądamy porno lub uprawiamy hazard, krótko mówiąc, jakie mamy słabości. A przecież wszyscy mamy jakieś słabości, które można przeciwko nam wykorzystać. Im więcej naszego życia przenosimy do internetu, tym bardziej odsłonieni jesteśmy przed innymi i co za tym idzie bezbronni. Żyjemy w czasach, w których tylko paranoicy przetrwają, jak mawiał Piotr Waglowski, znany prawnik zajmujący się internetem.

Nasze indywidualne urządzenie śledzące nieustannie monitoruje, gdzie jesteśmy, nawet jak mamy wyłączoną lokalizację, bo przecież logujemy się do masztów. Jeżeli korzystamy z sieci społecznościowych, to siatka naszych kontaktów jest też doskonale widoczna. Facebook z pewnością udostępnia te dane służbom amerykańskim, które z pewnością udostępniają je służbom polskim itd. Myślę, że to dotyczy wszystkich innych sieci społecznościowych. Moi znajomi Rosjanie śmieją się, że jeżeli chcą ukryć jakąś informację przed FSB, to korzystają z Facebooka, a jak chcą ukryć jakąś informację przed CIA, to korzystają z VKontakte. Dodatkowo nasze numery telefonów nie mogą być anonimowe. Infrastruktura do pełnej inwigilacji jest więc już praktycznie gotowa. Przez ostatnią dekadę także rozwiązania legislacyjne - zarówno w Polsce, jak i za granicą - szły w takim kierunku, żeby ta infrastruktura, którą często budują prywatne firmy, znalazła się na usługach państwa.

Gdybym miał dzisiaj powiedzieć, co należy w związku z tym zrobić, to polecałbym natychmiastowe zlikwidowanie telefonu komórkowego. Jeżeli już musimy go mieć, to lepiej wyposażyć się w jakiś najprostszy model służący wyłącznie do wysyłania SMS-ów i wykonywania rozmów telefonicznych. Oczywiście, ktoś nadal może mieć wgląd w te wiadomości i rozmowy, może też sprawdzać lokalizację przez logowanie się do BTS-ów, ale przynajmniej nie będzie mógł nam zainstalować różnych aplikacji, które tę inwigilację posuną o kilka kroków dalej. Rekomenduję też wszystkim wykupienie dobrego VPN pozwalającego na anonimowe korzystanie z internetu. Najlepiej od firmy zarejestrowanej w kraju, który nie jest z nami zaprzyjaźniony. No i polecam jeszcze korzystanie z szyfrowanych kanałów komunikacji, kiedy tylko jest to możliwe. Zamiast SMS-ów – Signal lub Telegram. Zamiast Skype i Zoom - Jitsy.

Oczywiście, to wszystko stanowi spore wyzwanie. W naszych czasach walka o prywatność oznacza także mniej lub bardziej świadome wykluczenie się z części życia społecznego. To jest poważny koszt. Czy zbiorowość będzie chciała te koszty ponieść? Myślę, że nie. Do zapewnienia sobie prywatności będą zdolne jednostki - ludzie bardzo bogaci albo bardzo zdeterminowani.

Jakie są zagrożenia, jeżeli pewne ograniczenia i narzędzia kontroli zostaną z nami na dłużej. Powiedzieliśmy już sobie o ewentualnych problemach z podróżowaniem albo manifestowaniem, co jeszcze?

Już dzisiaj mamy do czynienia z sytuacją poniekąd absurdalną. Przeciętny obywatel, który ma objawy grypy, musi zadać sobie pytanie, czy w ogóle to zgłaszać. Jeżeli odpowie na nie twierdząco, to zostanie objęty obowiązkową kwarantanną. Następnie może sobie wybrać, czy chce, żeby kontrolował go dzielnicowy, czy woli zainstalować specjalną aplikację, robić sobie biometryczne zdjęcia w ciągu 20 minut od otrzymania SMS i także poddać nadzorowi swoje kontakty społeczne. Naruszenie tych warunków de facto grozi mu bankructwem, bo mało kogo stać na to, żeby wyjąć z kieszeni 30 tys. zł i po prostu zapłacić. Co jest do zyskania? Niewiele. Przecież nikt choremu nie pomoże, chyba że będzie w stanie wymagającym leczenia szpitalnego. Nikt nie pomoże mu zrobić zakupów, nie pocieszy rozmową, nie umożliwi bezpiecznego wyjścia na świeże powietrze. Czyli jest bardzo wiele argumentów za tym, by nie poddawać się kwarantannie, i bardzo mało za tym, żeby się poddawać.

Celem tak zorganizowanej kwarantanny nie jest pomoc tej osobie, tylko ochrona reszty społeczeństwa przed potencjalnym zagrożeniem, jakim jest ta osoba. Można z góry przyjąć, że wszystkie kolejne narzędzia nadzoru będą oparte na tej samej zasadzie. Innymi słowy, to zawsze będą narzędzia, które działają na naszą osobista szkodę w imię szerzej pojętego dobra społecznego. Tym dobrem dzisiaj będzie spowolnienie rozwoju pandemii, jutro może nim być dobro polityczne, np. utrzymanie się u władzy. Czasami trudno będzie odróżnić jedno od drugiego. Czy zapobieganie radykalnym niepokojom społecznym jest słuszne, czy nie? Z pewnego punktu widzenia może się okazać, że jako zbiorowość uznamy zamordyzm za dobry, bo to będzie lepsze od mordowania się nawzajem na ulicach. Jeżeli natomiast chodzi o dobro jednostki, to w zasadzie nie widzę możliwości, żeby ono było respektowane. Jest tylko jedno społeczeństwo, które spostrzegło to zagrożenie. Tym społeczeństwem jest Szwecja, która uznała, że spowolnienie rozwoju pandemii jest mniej groźne, niż naruszenie podstawowych praw obywatelskich. Nie mieszkamy jednak w Szwecji. Uważam, że wykluczenie się z systemu nadzoru na jak najwcześniejszym etapie, jest w interesie każdego z nas. Osobiście zamierzam z wszelkimi formami inwigilacji mojej osoby walczyć – jeśli się nie da na poziomie politycznym, to indywidualnie.

eżeli pytamy, co może się stać, kiedy pewne ograniczenia i narzędzia kontroli wprowadzone w ramach walki z koronawirusem, zostaną z nami na dłużej, to naprawdę nie trzeba patrzeć daleko w przyszłość. Wystarczy spojrzeć na to, co dzieje się w Chinach czy w Rosji. Ten drugi kraj jest o tyle ciekawym przypadkiem, że jest nam dość bliski kulturowo. Przecież autorytarne rządy Putina były możliwe do wdrożenia dzięki temu, że przez całe lata 90. Rosja była pogrążona w gigantycznym kryzysie ekonomicznym. To wystarczyło, żeby zbudować warunki do stworzenia dyktatury. Kryzys ekonomiczny w skali globalnej właśnie się zaczyna. Z całą pewnością dyktatura będzie jedną z nielicznych odpowiedzi na zapaść, jakie państwa będą miały i wiele z nich się na nią zdecyduje. Czy wśród tych krajów będzie Polska, to w dużej mierze zależy od nas. Warunki z całą pewnością zaistnieją. Nie stawiam tezy, że tę dyktaturę zbuduje PiS. Żeby zbudować dyktaturę, trzeba mieć ileś różnych narzędzi, których partia rządząca obecnie jeszcze nie ma. Kryzys uderzy w Polskę pod koniec tego roku i będzie trwał bardzo długo. Wybory są za trzy lata i myślę, że jeśli nie zostaną sfałszowane , to PiS je przegra, bo nie zdąży skoncentrować władzy i wziąć społeczeństwa za pysk. Czy dyktatura będzie prawicowa czy lewicowa, konserwatywna czy postępowa, to z punktu widzenia logiki jakichś wydarzeń w zasadzie jest wszystko jedno. W historii cywilizacji partie ze wszystkich stron sceny politycznej w podobnym stopniu wykazywały zdolność do tworzenia dyktatur.

Czego nie można robić w takich dyktaturach?

Praktycznie zawsze radykalnie obniża się jakość życia. Następuje likwidacja klasy średniej i podział społeczeństwa na oligarchię, która ma się doskonale, urzędników i popleczników systemu oraz wszystkich innych, którzy są poddawani wyzyskowi. To jest cecha absolutnej większości dyktatur. Pod tym względem chyba tylko Związek Radziecki był ewenementem, bo tam elity władzy cierpiały prawie tak samo, jak zwykli obywatele.

W dyktaturach zawsze ograniczana jest też wolność słowa, zarówno na twardo, jak i na miękko. W Chinach każdy może napisać, co myśli, najwyżej potem nie dostanie kredytu na mieszkanie. A jak będzie dalej pisał, to zniknie na jakiś czas w obozie reedukacyjnym. Przykład rosyjski również pokazuje, że naprawdę nie trzeba jakoś bardzo radykalnie ograniczać wolności słowa, żeby np. uniemożliwić zmianę władzy. Wystarczy ją zmniejszyć tylko trochę, uniemożliwiając łączenie się ludzi w grupy, które będą miały potencjał polityczny. Przecież w tym wszystkim tak naprawdę chodzi tylko o to, żeby władza była niezagrożona.

Poznałem w Rosji niesłychanie ciekawego człowieka. To szef komitetu wyborczego Aleksieja Nawalnego z Nowosybirska, który regularnie część roku spędza w więzieniu, gdzie jest zamykany pod różnymi pretekstami. Jego organizacja zajmuje się m.in. monitorowaniem kar wynikających z różnych paragrafów związanych z wolnością słowa. Mają bazę danych, która pokazuje, że za napisanie czegoś na portalu społecznościowym jest np. grzywna, a za coś innego dwa tygodnie więzienia. Zapytałem go, czy ludzie przysyłają im informacje na ten temat, bo nie wiedziałem, skąd je mają. On odpowiedział, że to są oficjalne dostępne informacje. Sądy w Rosji są scyfryzowane i wszystkie wyroki, które zapadają, są podawane do publicznej wiadomości razem z paragrafami. Innymi słowy, jawność życia publicznego jest w tym kraju elementem systemu opresji. Jeżeli więc ktokolwiek miał przekonanie, że społeczeństwo zaprotestuje, kiedy zaczniemy ujawniać pewne działania, co długo było popularnym poglądem w środowisku organizacji pozarządowych, to się mylił. Przykład rosyjski pokazuje, że ta jawność nie jest czymś, czego władza się boi, wręcz przeciwnie, jest efektem, który chce osiągnąć. Obywatele mają wiedzieć, że tego typu rzeczy są nadzorowane i karane. Po co? Żeby ręka nad klawiaturą im zadrżała. Żeby przestali wykonywać określone działania. Żeby bali się idiotycznego wyroku pozbawienia wolności na tydzień, który wpłynie na ich biznes lub zostaną przez niego wyrzuceni z pracy, bo nagle stracą zaświadczenie o niekaralności. To moim zdaniem pokazuje, w jaki sposób kraje demokratyczne mogą ewoluować w kierunku tak lub inaczej skonstruowanej dyktatury. Zwróćmy uwagę na to, co się dzisiaj dzieje w Polsce. Te informacje prasowe, że ktoś dostał 12 tys. zł grzywny za picie piwa w parku albo jazdę na rowerze po bulwarach. Przecież one nie są nagłaśniane po to, żeby napiętnować władzę, tylko żeby przestraszyć ludzi. To jest podstawowy powód. Po to właśnie te mandaty zostały dane. Epidemia koronawirusa spowodowała, że mechanizmy, o których mówię, zaczynają być widoczne także w naszym kraju.

Nie można bezkosztowo, nie zmieniając trwale społeczeństwa, odebrać prawa do prywatności i tajemnicy. To do nas wróci, zarówno do każdego indywidualnie, jak i do zbiorowości. Już wkrótce nastąpi wzrost przemocy związany ze społeczną frustracją i pogorszeniem się warunków ekonomicznych, czyli utratą części zarobków, bezrobociem oraz walącymi się kredytami. Lato będzie gorące i spędzimy je w zamknięciu. Większość naszych mieszkań nie ma klimatyzacji, więc nawet nasza fizjologia będzie tutaj zwiększać liczbę i temperaturę konfliktów społecznych. Jak zacznie wzrastać przemoc, to władza będzie musiała na to reagować, a ona ma do dyspozycji bardzo niewiele narzędzi oprócz wdrażania własnych systemów opresji, także tych miękkich, polegających na kontroli i nadzorze. Obawiam się, że to jest ścieżka, którą pójdziemy już w najbliższych miesiącach.