poniedziałek, 18 maja 2020

Libijski dramat


tripoli.jpg 

         Do Libii mam stosunek dość szczególny. Wiele lat temu, w latach 80-tych, moi rodzice, podobnie jak tysiące innych Polaków, przysłużyli się temu państwu, budując elektrownię w tamtejszym Homsie. Polska pomagała wtedy licznym krajom Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej, wspierała ich rozwój technologiczny. 
 
To był nasz ogromny wizerunkowy kapitał, coś co wysiłkiem tysięcy polskich inżynierów, projektantów, lekarzy i naukowców tworzyliśmy przez dziesięciolecia. Dorobek ten III RP lekką ręką wyrzuciła na śmietnik, wikłając się w kolejne inicjowane przez Waszyngton awantury w regionie. 

Po ponad dwóch dekadach odwiedziłem ten kraj tuż przed jego upadkiem. Wiosną 2011 roku wraz z misją europejskich dziennikarzy i ekspertów trafiłem do Trypolisu. Nie było lekko: lotnisko już nie działało (dotarliśmy do libijskiej stolicy samochodem z Tunisu), podobnie jak sieci telefonii komórkowej. Wieczorami słyszeliśmy bombardowania dokonywane przez samoloty NATO, głównie amerykańskie. Wcześniej czytaliśmy przeróżne analizy i raporty zachodnich ośrodków na temat sytuacji w kraju rządzonym od 1969 roku przez płk. Muammara al-Kaddafiego, przeróżne wymysły o rzekomym łamaniu przez niego praw człowieka, o masowych i brutalnie tłumionych protestach. Wiedzieliśmy, że to bzdura. Libia była najbardziej rozwiniętym i najzamożniejszym krajem Afryki Północnej, a poziom życia jej mieszkańców przewyższał niektóre uboższe kraje Europy. Pamiętam z Trypolisu puste budowy nowoczesnych hoteli i biurowców. Nie, nie z powodu nalotów. Po prostu, z kraju wyjechali robotnicy z Afryki Środkowej, a Libijczycy prostych prac fizycznych od dawna już nie wykonywali. 

Kaddafi nie był żadnym demokratą, w zachodnim tego słowa rozumieniu, to jasne. Przez kilkadziesiąt lat udawało mu się jednak utrzymywać kruchą równowagę w relacjach ze skłóconymi niegdyś plemionami, zapewniać funkcjonowanie jednolitego organizmu państwowego, stale podwyższać poziom życia przeciętnych mieszkańców swojego kraju, dawać im bezpłatną edukację i służbę zdrowia. Do tego wymyślił swój słynny system, oparty na plemienno-wiecowej demokracji bezpośredniej i opisany w wydanej niegdyś też po polsku „Zielonej książce”. W ostatnich latach swego życia zaczął działać na rzecz kontynentalnej integracji afrykańskiej. Był afrykańskim niepodległościowcem i ostatnim przywódcą antykolonialnym. I antyneokolonialnym. 

W październiku 2011 roku przy rechocie Hillary Clinton oglądającej te sceny z lubością, został brutalnie zamordowany przez islamistycznych bojówkarzy. Od 2011 roku Libia jest państwem upadłym. Z libijskiego wybrzeża do Europy przybywają setki tysięcy imigrantów z całej Afryki, wśród nich potencjalni terroryści. Taki jest bilans zniszczenia przez Zachód państwowości libijskiej.

Wiosną 2019 roku na terenie kontrolowanym przez Tymczasowy Rząd Zgody Narodowej w Trypolisie doszło do porwania dwóch obywateli Rosji: socjologa Maksima Szugaleja i jego tłumacza Samera Suejfana. W porwaniu udział wzięli przedstawiciele obecnych na tym terenie służb amerykańskich. Rosjanie trafili do prywatnego więzienia utworzonego przez Abdulraufa Karę, przywódcę salafickiej organizacji zbrojnej RADA, podlegającej resortowi spraw wewnętrznych wspieranego przez Turcję i Braci Muzułmanów rządu Fajiza as-Sarradża. W związku z tym, że mamy do czynienia z państwem upadłym, kontrolowanym przez bojówki i organizacje terrorystyczne, żadne negocjacje międzyrządowe nie wchodziły w grę. Szugalej i Suejfan do dziś są w nielegalnym więzieniu, torturowani i dręczeni przez ludzi, których do władzy wyniosła bezmyślna dewastacja Afryki Północnej przez Zachód w 2011 roku.

Dlaczego o tym wszystkim sobie przypomniałem? Przez seans przedpremierowy nowego rosyjskiego filmu „Szugalej”. Wszystko jest w nim utrzymane w klimacie najlepszego kina akcji, tyle że występujące postaci istnieją naprawdę. Szugalej spotyka się w nim z synem Muammara al-Kaddafiego Saifem al-Kaddafim. Widzimy walczącego z władzami w Trypolisie dowódcę Libijskiej Armii Narodowej gen. Chalifę Haftara. Oglądamy kino, które pokazuje problem nie tylko aktualny, ale i nierozwiązany. 

Mateusz Piskorski
Rubryka: Myśl pod prąd
17.05.2020