poniedziałek, 27 lipca 2020

Konflikt klasowy i nieudolność rządzących


        O mały włos i Andrzej Duda nie wygrałby ponownie wyborów prezydenckich. Oczywiście możemy udawać, że kompletnie nic nas to nie obchodzi, bo „PiS, PO – jedno zło”, ale zupełnie inne przekonanie ma dwie trzecie naszych rodaków. Należy więc z wczorajszego głosowania wyciągnąć dwa podstawowe wnioski. Po pierwsze, mamy w Polsce wyraźny konflikt klasowy. Po drugie, rządzące Prawo i Sprawiedliwość jak każda partia władzy zaczęła proces zjadania swojego własnego ogona.

Wreszcie można odetchnąć z ulgą. Przynajmniej do następnej kampanii nie będzie już sporów o to, ile języków znają obaj kandydaci, albo kto do jakiego studia powinien przyjść na debatę. To zdecydowanie była jedna z najgorszych kampanii wyborczych po 1989 roku, choć ma przecież niezwykle silną konkurencję. Mimo to zdecydowanie spolaryzowała ona społeczeństwo. Nawet niepoparcie przez Konfederację żadnego z dwójki kandydatów wzbudziło sporo kontrowersji, stąd jak na dłoni można było zauważyć wcześniej jedynie zarysowujący się podział na konserwatywny oraz libertariański elektorat tego ugrupowania.

Jednocześnie nie można popadać w historię. A ta już się rozpoczęła, bo w internecie roi się od komentarzy utyskujących na „coraz głębszy podział społeczny” oraz „możliwą wojnę domową”. Tymczasem frekwencja wynosząca 67,97 proc. jest rzeczywiście najwyższą po tzw. upadku komunizmu, ale nie pierwszy raz przekracza poziom 60 proc. I nie od wczoraj wybory zostały przeprowadzone w atmosferze „jakby wszyscy mieli pozabijać się nawzajem”. Wystarczy choćby przypomnieć 1995 rok, gdy Aleksander Kwaśniewski zwyciężał w atmosferze masowych protestów prawicy, która ostrzegała przed „powrotem komuchów do władzy”.

Marginalny „symetryzm”

Możemy oczywiście uważać to za przejaw głupoty i naiwności społeczeństwa. W szeroko pojętych środowiskach narodowych nie byłaby to zresztą pierwszyzna. Wspomniane hasło „PiS-PO – jedno zło” znajduje się poniekąd w mainstream’ie, zwłaszcza odkąd o wyborców Konfederacji zaczęły zabiegać dwie największe siły polityczne. Poniekąd na naszych łamach także zwracamy uwagę na podobieństwo obu ugrupowań. Podkreślamy, że inwigilacja ze strony policji i służb specjalnych miejscami jest nawet gorsza za obecnych niż za poprzednich rządów, a chociażby w kwestiach ekonomicznych poza niewielkimi korektami niewiele się zmieniło.

Jak widać społeczeństwo odbiera to zupełnie inaczej. Zresztą nic dziwnego, wszak Duda i Trzaskowski mają za sobą dwie duże partyjne maszyny, a one mogą z kolei liczyć na wsparcie ze strony wszystkich czołowych mediów. Udaje im się więc nakręcać spór, który dla najbardziej zaangażowanych w niego osób staje się wręcz „starciem cywilizacji”. Napisano o tym zresztą już sporo tekstów, szkoda nawet tracić czas na powtarzanie się. Tym niemniej wyniki zarówno pierwszej, jak i drugiej tury wyborów prezydenckich pokazują, że tak zwany „symetryzm”, czyli równy dystans do „POPiS-u”, nie zdobył szczególnej popularności wśród Polaków.

Tym samym wcale nie uważają oni obu tych partii za równorzędne zło. Oczywiście poza grupkami partyjnych fanatyków, ludzie mają niskie mniemanie o wszystkich polityków. Sondaże dotyczące zaufania do tej profesji nie kłamią, tak jak ubiegłoroczne badania dotyczące „politycznego cynizmu Polaków”. Możemy do woli żyć aferami z udziałem działaczy PiS-u i Platformy, ale dla Polaków znaczenie ma czy partie te przy okazji zaspokoją ich podstawowe interesy. Widać wyraźnie, że dwie największe partie w gruncie rzeczy odpowiadają społeczeństwu, które na zmianę pomiędzy nimi wybiera. Polacy może nie są więc „symetrystami”, ale można ich określić mianem swego rodzaju centrystów.

Podział klasowy

To nie oznacza jednak, że interesy różnych grup społecznych są odmienne tylko w ograniczonym stopniu, stąd przepływ elektoratu pomiędzy PiS a PO może dokonać się w tak prosty sposób. Owszem, ostatecznie to wahający się elektorat przesądza o triumfie jednej albo drugiej siły. Są jednak grupy zupełnie sobie przeciwstawne, które prowadzą ostrą rywalizację w codziennym życiu. Są nią chociażby pracownicy oraz przedsiębiorcy. Ci pierwsi zwłaszcza w mniejszych miejscowościach są zdani w dużej mierze na łaskę bądź niełaskę przedsiębiorców. Ci drudzy z kolei mają swój interes w tym, aby pensja minimalna była jak najniższa i pracownicy nie mieli wiele do gadania.

Widać też wyraźny rozdźwięk pomiędzy miastem a wsią. Jest to poniekąd związane z zarysowanym wyżej, oczywiście dosyć uproszczonym podziałem społecznym. Mieszkańcy zwłaszcza dużych miast mają lepszy dostęp do usług publicznych, a zwłaszcza do lepiej płatnych i lepszych jakościowo miejsc pracy. Tym samym pomoc ze strony państwa nie jest im aż tak potrzebna, lub też wierzą w osiągnięcie sukcesu tylko własnymi siłami oraz w sprawczą moc wolnego rynku. Programy w stylu 500 plus nie są im więc niezbędne do życia, podobnie zresztą jak interwencja inspektora z Państwowej Inspekcji Pracy.

Opisany wyżej podział widać wyraźnie po badaniach dotyczących elektoratu poszczególnych kandydatów. Trzaskowski wygrał więc zdecydowanie wśród przedsiębiorców i właścicieli firm (prawie 69 proc.) oraz wśród kadry kierowniczej przedsiębiorstw (68 proc.). Z kolei Duda cieszył się największym poparciem rolników (81 proc.), robotników (65,9 proc.), bezrobotnych (65 proc.) czy też emerytów i rencistów (68,1 proc.). Ogółem Karol Marks może być dumny z zaświatów – w Polsce wyraźnie zarysował się podział pomiędzy kapitałem a dużą grupą polskiego społeczeństwa.

Typowe dla prawicy

W Polsce zawsze widoczny był rozdźwięk pomiędzy elitami a ludem. Te pierwsze zawsze miały swoje fantastyczne pomysły na przyszłość, na ogół oczywiście zupełnie nieodpowiadające na  oczekiwania społeczne. Co więcej, od wieków zdecydowana większość przedstawicieli mniej lub bardziej autentycznych elit nie stawia Polski na pierwszym miejscu. Ważniejsze są ich prywatne interesy, jednak nie czas tu na powrót do historii demokracji szlacheckiej i liberum veto. Wyraźnie można jednak zauważyć, że choćby przedsiębiorcy domagający się od rządu coraz większej liczby imigrantów nieszczególnie interesują się losem narodu.

Problem w tym, że nie jest nim też szczególnie zainteresowana spora część tak zwanych zwykłych ludzi. Trzydzieści lat neoliberalizmu zrobiło swoje, dlatego zwłaszcza w dużych ośrodkach miejskich widać najbardziej szkodliwą wersję indywidualizmu. Dążenie do zarobienia jak największych pieniędzy przysłania wszelkie inne wartości. Nie mówiąc już o wspomnianym już podziale klasowym, w ramach którego wielkomiejscy liberałowie gardzą pozostałymi grupami społecznymi.

Tutaj oczywiście ważna jest zarówno walka o kulturę, jak i lepsze przygotowanie kadr zajmujących się gospodarką. Gdy neoliberałowie z Platformy i Konfederacji mają całe zastępy gadających głów mądrzących się o konieczności „obniżania podatków i likwidowania socjalu”, pro-społeczne kadry są niezwykle słabe. Jak na dłoni widać w tym kontekście zupełnie instrumentalne podejście PiS-u do tych kwestii. Partia ta nie ma zasadniczo żadnego polityka lub eksperta, który mógłby w przekonujący sposób krytykować liberalizm z pozycji wspólnotowych i jednocześnie ekonomicznych. Wyszczekani liberałowie i libertarianie nie mają więc godnych przeciwników, mogących przedstawić ludziom korzyści związane z budową tak zwanego państwa dobrobytu.

Duda wraz z PiS ma też olbrzymi problem z mediami i szeroko pojętą kulturą. W tym zakresie nie różni się praktycznie od całej światowej prawicy, która po prostu przegrywa z liberałami i lewicą walkę kulturową. Problem w tym, że przez pięć lat nie podjęto nawet żadnej próby zmiany tego stanu rzeczy. Działalność rządzących na polu kultury zapewne zapamiętamy najbardziej z… ocenzurowania poniekąd przeciętnej piosenki Kazika Staszewskiego. To zresztą także typowy błąd prawicy na całym globie, która nie potrafi stworzyć profesjonalnych mediów z prawdziwego zdarzenia. Zamiast tego wybiera format topornego biuletynu partyjnego, będącego nie do przełknięcia nawet dla części wiernych wyborców danego ugrupowania.

Wyzwanie (a)polityczności

Trudno ukrywać, że praktycznie każde medium w Polsce ma swoje określone sympatie polityczne. Nawet ich brak, tak jak ma to miejsce w przypadku Polsatu, może zostać uznany za opowiedzenie się po stronie tak zwanego wroga. Media publiczne wydają się być jednak obecnie totalnym odlotem nawet na tle tak zideologizowanego i rozpolityzowanego rynku medialnego w naszym kraju. Tylko naiwny idealista może sądzić, że TVP i Polskie Radio staną się kiedykolwiek rzetelnymi mediami, tym niemniej mogłyby one urabiać swoich odbiorców przekazem podprogowym. Zamiast tego mamy nachalną propagandę, odpychającą nawet dla wspomnianego już elektoratu rządzących.

Obecnie państwowa telewizja wraz z radiem są obiektem kpin, a przede wszystkim polaryzują społeczeństwo. Podobnie zresztą, jak spora część polityków partii rządzącej, których aktywność medialna przynosi szkody nawet niekiedy słusznej sprawie. Część prawicowców może tak naprawdę cieszyć się z temperatury sporu politycznego. Uważają bowiem, że w ten sposób dojdzie do spełnienia ideału „polityczności” w wydaniu Carla Schmitta, nawiązującego w ten sposób do starożytnych greckich myślicieli. Problem w Polsce polega jednak na tym, iż podgrzewanie debaty publicznej mobilizuje paradoksalnie najbardziej apolityczny elektorat.

Mianowicie w jego opinii konieczny jest wybór swoistego „mniejszego zła”, za który uważają partie centrowo-liberalne. Można oczywiście twierdzić, że Polacy pięć lat temu odrzucili rządy PO, bo nie chcieli już tylko „ciepłej wody w kranie” oraz nie wystarczyło im już „nierobienie polityki i budowanie mostów”, lecz tak naprawdę po prostu przejedli im się wówczas rządzący. PiS między innymi przez program 500 plus zaoferował nowy model rozwoju, gdy tymczasem teraz nie ma już żadnego oryginalnego pomysłu. Na dodatek obóz Dudy i Jarosława Kaczyńskiego wyraźnie zużył się u władzy, dlatego odstręcza coraz większą ilością różnego rodzaju wpadek. Jeśli to się nie zmieni już za trzy lata PiS straci władzę.

M.

Za:  http://autonom.pl/?p=32304