poniedziałek, 3 sierpnia 2020

Konrad Rękas: Z Wielką Polską – România Mare!


 

             Legenda rodzinna mówi, że moi przodkowie przybyli do Polski 275 lat temu z Banatu. Tym bardziej więc i Rumuni, i Węgrzy są dla mnie jak swoi. A mimo to potrafię rozróżnić – który sojusz byłby naturalniejszy i przydatniejszy z punktu widzenia polskiej racji stanu.

Gdyby wiedzę historyczną czerpać wyłącznie z blogosfery, ze szczególnym uwzględnieniem FB, a zwłaszcza zamieszczanych tam zdjęć – można by co najwyżej ulec zdziwieniu czemu w historii zdarzały się jakieś niezrozumiałe przerwy w odwiecznej i niezakłóconej przyjaźni, wręcz unii polsko-węgierskiej. Nader łatwo się natomiast w Polsce zapomina, że to Rumunia była naszym sojusznikiem. Ba, tak kochani dziś Węgrzy – przez całe dekady byli wręcz zażenowani tym polskim rzucaniem się im na szyję, wiadomy wierszyk był tam niemal nieznany itd. No, ale skoro się tak uparliśmy, to już nam pozwalają…

Zapomniane karty historii

Miało to jednak dalsze zabawne następstwa. Ulegający temu irracjonalnemu, acz faktycznie pociesznemu uczuciu, upierają się np., że „Polacy i Węgrzy nigdy nie wojowali ze sobą!” – co dowodzi, że uparciuchy nie przeczytały uważnie choćby „Potopu„, bo już nie wymagajmy sięgania po czasy Macieja Korwina, ani pamięci, że w XIII wieku popadliśmy w realną zależność od Budy, z której wyzwalać nas musieli dopiero… Czesi (oczywiście we własnym, dynastycznym interesie). Tak, tak – Bolesława Wstydliwego, Leszka Czarnego i nawet Władysława Łokietka – traktowano na Węgrzech jak klientów, a nie jak sojuszników, których to Madziarzy z czystej filantropii ratowali od niebezpieczeństw wszelakich. Zupełnie przeciwnie – Węgry wolały w tamtym czasie Polskę nawet słabszą i mniejszą (zwłaszcza bez Śląska) byle zależną od nich, nie w czeskiej strefie wpływów i nie stanowiącą poważnej konkurencji w rywalizacji o ziemie ruskie. Tym większym kuriozum we wzajemnych stosunkach było więc podarowanie korony polskiej Ludwikowi Węgierskiemu z podeptaniem tak testamentu Kazimierza Wielkiego, jak i naszych słusznych praw i interesów na Rusi Halickiej. Węgrzy i Polacy wojowali i rywalizowali ze sobą nawet wtedy, gdy na ich tronach zasiadali członkowie tej samej dynastii, rodzeni bracia – synowie Kazimierza Jagiellończyka, zaś w dobie monarchii elekcyjnej kilkakrotne starania wyborcze węgierskich książąt Siedmiogrodu (poza chwalebnym wyjątkiem Stefana Batorego) regularnie kończyły się… przyłączaniem Madziarów do planów rozebrania Rzeczypospolitej.

Przeciwstawne interesy w CK Monarchii

Szczególnej miłości między naszymi nacjami nie było wreszcie nawet w czasach, gdy znajdowaliśmy się pod władzą jednej monarchii (acz, na szczęście, w różnych krajach koronnych). Jasne, nadużywanym bezmyślnie symbolem jest oczywiście udział Polaków w próbie wywołania narodowo-liberalnej rewolucji na Węgrzech – w istocie jednak był to przecież tylko skutek wysługiwania się polskimi żołnierzami i dowódcami przez różne międzynarodówki XIX wieku, dążące do obalenia tradycyjnego ładu społecznego. Józef Bem i Henryk Dembiński nieważne więc, świadomie, czy nie – ale uczestniczyli w wyrządzaniu Madziarom krzywdy tożsamościowej na iście polską miarę, próbując związać ich sprawę narodową z najpodlejszymi geszeftami ówczesnej Europy. Na szczęście przynajmniej w 1849 r. te zapędy do przebudowy mapy i cywilizacji kontynentu zostały powstrzymane – głównie przez Chorwatów, ale i… Rumunów.

W istocie jednak pod berłem Habsburgów – interesy Polaków i Węgrów były zdecydowanie przeciwstawne. Węgrzy (zupełnie błędnie zresztą i jak się ostatecznie okazało – wręcz samobójczo) wiązali interes CK Monarchii z sojuszem z Niemcami, za wewnętrzny priorytet uznając niedopuszczenie do jakichkolwiek reform ustrojowych zmieniających dualizm w trializm czy unię realną kilku koron, co było z kolei naturalnym celem polskim. Ba, znawcy tak dziś pogodnie wyglądających czasów Franza Josepha zgodnie przyznają, że największym szczęściem Galicji było, iż pozostawała częścią Przedlitawii, nie musząc znosić ślepej madziaryzacji wszystkiego co słowiańskie i rumuńskie, którą uparcie stosowała w swojej części węgierska rządząca mniejszość.

Kto ocalił Budapeszt przed bolszewikami?

Ostatecznie sam upadek Austro-Węgier zasmucił bodaj tylko samych kosmopolitycznych cesarzo-królów, ich żydowskich bankierów – no i… Węgrów, którzy zostali zmuszeni wyjść ze swego anachronicznego skansenu, zderzając z geopolityczną rzeczywistością. Starcie to było zaś szczególnie dotkliwe, zwłaszcza, że przejściowi władcy Węgier, bolszewicy – choć ich kierownictwo nie miało przecież nic wspólnego ani z salami, ani z gulaszem – okazali się być nie mniej szkodliwi dla sprawy narodowej niż konserwatyści czy liberałowie. Ba, sam nasłany na Węgry delegat TrockiegoBéla Kohn niemal powtórzył nad Dunajem wariant Piłsudskiego – tzn. napadł po kolei na większość sąsiadów, po czym zbiegł z kochanką. Ten moment historii Węgier w ogóle jest w polskiej blogosferze wyjątkowo przekłamany. Piewcy chwały węgierskiej niemal się bowiem obrażają słysząc jakie manto spuścili w 1919 r. Madziarom Rumuni, gdy to właśnie oni, a nie admirał Horthy położyli kres bolszewickim rządom w Budapeszcie. Słowem, jak na obiekt romantycznych westchnień – historię Węgier zna się w Polsce przeważnie gorzej niż słabo. Stąd też wchodzenie akurat przez Polaków w spory węgiersko-rumuńskie nie ma żadnego sensu, tymczasem na polskim FB tak np. płacz nad Trianon jest rok w rok bodaj czy nie większy niż na węgierskim.

A przecież nawet analogia do IV rozbioru Polski to nader słaba. Węgierskie „Nem! Nem! Soha!” więcej ma bowiem z żali niemieckich ziomkostw nad ich tchórzliwą ucieczką ze Śląska i Pomorza, bardziej przypomina resentymenty Niemców Sudeckich – niż polskie słuszne aspiracje do Kresów. Jeśli bowiem mielibyśmy szukać podobieństw – to bynajmniej nie w historii Węgier, lecz… Rumunii. Naszego, powtórzmy – strategicznego sojusznika.

…a jak sojusz – to z Rumunią!”

Historycznie to Polska i Rumunia były wspólnie zagrożone ZARÓWNO przez agresję sowiecką, jak i przez próby narzucenia dominacji niemieckiej. Tylko te dwa narody łączył rozdęty do tak wielkiej skali problem żydowski (w Rumunii dotykający zwłaszcza miast mołdawskich, a w większej nawet skali niż w Polsce związany z przenikaniem ludności okupacyjno-dławiącej w szeregi elit i klas posiadających, dwory królewskiego nie wyłączając). Gdyby oba nasze narody w obliczu polityki Berlina i Moskwy potrafiły lepiej skoordynować swoją politykę – historia świata mogła potoczyć się zupełnie inaczej. Oto bowiem Rumuni mądrzej niż Polacy nie dali się wpuścić w pułapkę tak zwanych gwarancji brytyjskich (które i im przecież proponowano starając się ściągnąć atak niemiecki). Osamotniony Bukareszt, jak wcześniej Warszawa – został poddany ogromnej presji granicznej, godząc się ostatecznie na dyktat tak zwanego drugiego arbitrażu wiedeńskiego. A mimo to, mimo strat wynikających z zaangażowania po stronie Niemiec, mimo przejściowości nabytków na Wschodzie – dzięki umiejętnym zwrotom geopolitycznym Rumunia odzyskała swe Ziemie Zachodnie, niemal przez cały okres dominacji sowieckiej zachowując wyjątkowy status, okresowo znacznie bardziej niezależny od PRL. Oczywiście, Rumuni utracili też swoje Kresy – Besarabię i Północną Bukowinę i właśnie dążenie do ich odzyskania jest kolejnym czynnikiem zbliżającym nasze państwa i ich politykę wschodnią (taką, jaką być powinna).

Dziś bowiem jako największe państwa środkowej Europy, równie wspólnie jak kiedyś naciskowi Hitlera i Stalina – jesteśmy poddani szczególnie dotkliwej i upokarzającej w formie okupacji amerykańskiej, a naszym wspólnym problemem pozostaje Ukraina, kraj zarządzający ziemiami zabranymi i Polaków, i Rumunów. Ziemia, na której żyją pozbawiane dziś praw mniejszości polska i rumuńska. Rumunia zatem, to NADAL nasz naturalny sojusznik. Elementem stabilizacji, jak i geopolitycznej przemiany Europy Środkowej i Wschodniej może i powinien być półksiężyc bezpieczeństwa: Mińsk-Warszawa-Bratysława-Bukareszt, geograficznie, politycznie, ekonomicznie i historycznie nawet spójny, a zatem racjonalny i realny. I to powinien być nasz wspólny cel, nie zaś najmilsze nawet, ale zupełnie anachroniczne resentymenty.

Mam wśród kolegów narodowców i państwowców węgierskich, rumuńskich, mołdawskich (bo to nie to samo!) – ich spory nie są naszymi sporami, ich rewizjonizmy nie są naszymi. W interesie polskim są ZARÓWNO Węgrzy na Zakarpaciu, jak i Rumuni w całej Bukowinie, jak i wreszcie niezależna, suwerenna Słowacja – a wszystkie nasze państwa wolne od amerykańskiej hegemonii. I tym się zajmujmy, a nie opłakiwaniem Trianon, jednego z pomników niepotrzebnej Wielkiej Wojny europejskiej.

Jeśli więc naprawdę chcemy Wielkiej Polski – kibicujmy też i czynnie wspierajmy România Mare!

Konrad Rękas

Za:  http://xportal.pl/?p=37170