czwartek, 3 września 2020

Adam Danek: Polska nie jest mocarstwem


          Nie znajduję dla tego, na co chcę poniżej zwrócić uwagę lepszego motta, niż zaprzeczenie tytułu wydanej w 1938 r. książki „Polska jest mocarstwem” autorstwa Juliusza Łukasiewicza, jednego z najważniejszych sanacyjnych dyplomatów i najbardziej zaufanych wykonawców polityki wschodniej Józefa Piłsudskiego.
 
Kiedy rozpoczęty w 1918 r. proces kształtowania granic niepodległej Polski dobiegł końca – a nastąpiło to dopiero w 1923 r., z chwilą formalnego uznania Galicji Wschodniej za część terytorium państwa polskiego przez Ligę Narodów – okazało się, że nowa Rzeczpospolita ani nie zyskała tak obszernych granic, jakie w latach 1918-1919 zakreślali jej aneksjoniści w rodzaju Romana Dmowskiego czy Władysława Studnickiego (z Dyneburgiem, Połockiem, Mińskiem, Słuckiem, Kamieńcem Podolskim), ani nie stała się trzonem zorganizowanej przez siebie Wielkiej Przestrzeni – federacji, jaką starał się zbudować krąg polityczny Piłsudskiego. A jednak II Rzeczpospolita aż do swego tragicznego końca zachowała charakter okaleczonego imperium. 

Miała przecież podstawowy atrybut imperiów – dalekie (bardziej nawet cywilizacyjnie, niż geograficznie) rubieże: powiaty nadwórniański i kołomyjski oraz Polesie. A wraz z nimi – zamieszkujące je „imperialne” ludy, tajemnicze i wspaniałe: Hucułów i Poleszuków. Wojewoda nowogródzki (1926-1931) i wileński (1931-1933) Zygmunt Beczkowicz oraz wojewoda poleski (1932-1939) Wacław Kostek-Biernacki nie byli zwykłymi urzędnikami administracji rządowej, lecz raczej odpowiednikami dawnych wielkorządców prowincji, prowadząc politykę protektoratu nad miejscową ludnością zamiast etnocentrycznej polonizacji. Próbował tego i wojewoda Henryk Józewski na Wołyniu (1928-1938), ale na dłuższą metę musiał ponieść klęskę i tak też się stało. Rusini bowiem zamieszkujący województwa lwowskie, wołyńskie, stanisławowskie i tarnopolskie szybko przeistoczyli się z ludu „imperialnego” (społeczności tradycyjnej), jakim byli jeszcze w carskiej Rosji i Austro-Węgrzech, w naród ukraiński o nowoczesnej, wykluczającej tożsamości – z fatalnym zresztą skutkiem dla siebie, swoich sąsiadów i relacji sąsiedzkich.
 
Miała jednak tamta Polska i inne atrybuty kalekiego imperium. Miała armię, w której służyli (jako „oficerowie kontraktowi”) dowódcy z wojsk Gruzji, Azerbejdżanu, Ukrainy – nieistniejących już niepodległych państw, zmiecionych przez bolszewików. Miała odtworzony potajemnie w 1927 r. Sztab Generalny armii Ukraińskiej Republiki Ludowej i ośrodek w Lidzie, gdzie po 1926 r. szkolili się litewscy socjaldemokraci Jeronimasa Plečkaitisa, przeznaczeni do przeprowadzenia propolskiego zamachu stanu w Kownie. W Warszawie od 1926 r. mieściła się chroniona przez Policję Państwową siedziba prezydenta Ukraińskiej Republiki Ludowej na uchodźstwie, Andrija Liwyckiego. Mieszkała tam też liczna diaspora rosyjskich białych emigrantów. Wcześniej w Warszawie funkcjonowało biuro Związku Obrońców Ojczyzny, organizacji stworzonej przez epigona rosyjskich terrorystów Borysa Sawinkowa w celu obalenia ustroju sowieckiego w Rosji. Biuro utrzymywało swoje delegatury w Łunińcu, Równem, Lwowie, Głębokiem, Stołpcach i Tarnopolu, a jego agenci swobodnie poruszali się po kraju dzięki legitymacjom wydawanym im przez polski II Oddział Sztabu Generalnego.
 
Dzisiejsza Polska, wyrosła z ziemi spalonej i przeoranej przez nacjonalitaryzm hitlerowski, stalinowski i banderowski, nie ma tego wszystkiego. Najlepsze, co może zrobić, to stać się duchowo Polską z Sienkiewicza, Stanisława Vincenza i Brunona Schulza: tworzyć odpowiednie instytucje i ośrodki badawcze i kulturalne dla ożywienia w naszej pamięci historycznej nieobecnych już dzisiaj konnych Hucułów i Kozaków, Łemków i Bojków, żydowskich sztetli i bożnic, litewskich Tatarów i karaimów, podolskich chasydów i taborów cygańskich koczowników, oraz utrwalić ślady pozostawione przez nich w naszym materialnym i kulturowym dziedzictwie – co mniej lub bardziej udatnie stara się czynić.
 
Piszę to w obecnej chwili, bo znów komuś Trzecia Rzeczpospolita pomyliła się z Drugą. Napięcie polityczne na Białorusi ożywiło w Polsce aneksyjne fantazje. Różne grupy i grupki na prawicy z podnieceniem rozgłaszają otwartym tekstem, że jeśli państwo białoruskie się rozpadnie, to będzie okazja, żeby odzyskać Grodno.
 
Mitomanom autoramentu prawicowego, narodowego czy po prostu „patriotycznego” trzeba uświadomić przede wszystkim jedno: Białoruś się nie rozpadnie, a najwybitniejszy żyjący przywódca polityczny w Europie, jakim – nie mam co do tego wątpliwości – jest Alaksandr Łukaszenka, pozostanie u władzy. Pohukiwanie dzisiaj o aneksjach na wschodzie to powtarzanie bajek suflowanych przez amerykańskie kanały propagandy i dywersji, które dążą do destabilizacji Białorusi, jeżeli nie uda się im obalić jej władz i zainstalować na ich miejsce własnych agentów wpływu.
 
Powtarza się sytuacja z ostatnich miesięcy 2013 r., kiedy ośrodki zachodnie organizowały „majdan” w Kijowie, chcąc wynieść tam do władzy swoją agenturę lub, w razie niepowodzenia, pogrążyć państwo ukraińskie w wewnętrznym chaosie (ostatecznie udało się jedno i drugie). W obu wypadkach skutkiem miało być wyłączenie Ukrainy jako funkcjonalnego elementu eurazjatyckiej Wielkiej Przestrzeni. I wtedy również te same środowiska w Polsce – czyli, mówiąc wprost, głównie młodoendecy – pokrzykiwały coś o odzyskiwaniu Lwowa, zamiast podkreślać konieczność poparcia Wiktora Janukowycza i przestrzegać przed tworzeniem nowego ogniska zapalnego w Europie Wschodniej.
 
Nie żyjecie w II Rzeczypospolitej, więc nie snujcie mrzonek o współczesnych wyprawach kijowskich czy aneksjach Zaolzia. Doniosły czyn naszych czasów, jakiego Polska może dokonać w polityce zagranicznej, polega na czymś innym: na radykalnym zerwaniu z trzydziestoma latami spuścizny III Rzeczypospolitej, które zdegradowały nas do rangi bazy wypadowej Waszyngtonu, Pentagonu i Langley. Polska musi jak najszybciej „ukryć się” w eurazjatyckiej Wielkiej Przestrzeni przed globalizmem rozpuszczającym lojalności państwowe, narodowe i terytorialne, a w końcu przecinającym wszelkie więzi społeczne.
 
Obecna agresja ze strony globalistów jest łabędzim śpiewem postzimnowojennej jednobiegunowości. Obserwujemy schyłek zachodniej hegemonii na świecie. Ale Zachód pociągnie za sobą na dno tych, którzy dadzą mu się wchłonąć i strawić. Mimo cichego sojuszu łączącego administrację Władimira Putina z administracją Donalda Trumpa eurazjatycka Wielka Przestrzeń, czyli uczestnictwo w strukturach politycznych tak lub owak zogniskowanych – horribile dictu – wokół Rosji, jako jedyna w naszym realnym zasięgu daje Polsce szansę uchronienia się przed rozkładem przez globalizm do momentu, gdy chińskie supermocarstwo odejdzie od swojego dotychczasowego izolacjonizmu i przystąpi do przebudowy świata według własnej ideomatrycy, bez liberalnej demokracji, zachodniactwa i ideologii „praw człowieka”. A wtedy rozpocznie się nowy cykl dziejów i również przed Polską otworzą się nowe horyzonty.
 
Adam Danek