wtorek, 22 grudnia 2020

Andrzej Solak: Strzelba proboszcza, czyli prawo do obrony [OPINIA]

 

        W trakcie Ekscesów Lesbijki Lempart (okrzykniętych szumnie Strajkiem Kobiet) doszło do dziesiątków napadów na kościoły.

Tylko w pierwszym tygodniu „protestów” odnotowano 22 przypadki wdzierania się na Msze i zakłócania obrzędów religijnych, 79 razy była niszczona elewacja świątyń. Do tego jeszcze mnogość wulgaryzmów i gróźb karalnych wywrzaskiwanych pod adresem katolików, pobicia wiernych, rzucanie w nich kamieniami, racami, petardami i butelkami; w Poznaniu jeden z obrońców kościoła został pchnięty nożem. Owe przejawy ewidentnego bandytyzmu były przemilczane, minimalizowane bądź nawet usprawiedliwiane przez pokaźną część polityków i dziennikarzy.

Spędy sodomicko-skrobankowych aktywistów odbywały się z naruszeniem przepisów epidemiologicznych – tak się złożyło, że w następnych dniach nastąpił olbrzymi wzrost zachorowań i zgonów spowodowanych wirusem COVID-19 (który to fakt Marta Lempart i jej koleżanki przyjęły bez zbędnych wzruszeń). Mimo tych dramatycznych, wcześniej przewidywanych konsekwencji, policja przyjęła postawę prawdziwie intrygującą, zapewniając bezpieczną eskortę nielegalnym (!), niekiedy wielotysięcznym demonstracjom. Działo się to w tym samym czasie, kiedy zarządzenia władz groziły „wbijaniem na chatę” organizatorom spotkań z udziałem powyżej pięciu osób oraz zakomunikowały zamknięcie cmentarzy na Wszystkich Świętych - ponoć z obawy przed rozprzestrzenieniem się epidemii.

Epidemia epidemią, a zgony zgonami – jednakowoż naszemu rządowi najwyraźniej odpowiadał idący w świat obraz opozycji totalnej zachowującej się jak skrajna patologia. Z kolei uczestnicy ekscesów chętnie korzystali z ochrony mundurowych, ze strachu, że jacyś krewcy obywatele mogą spróbować przywrócić ład i porządek na własną rękę. Nie pierwszy raz między rządzącymi a opozycją zaistniała interesująca symbioza.

„Przedmiot przypominający broń”

W takiej atmosferze podekscytowane media doniosły, że przy pewnym kościele tamtejszy ksiądz proboszcz miał pogrozić strzelbą myśliwską skandującym wulgarne hasła demonstrantom, a także policjantom, którzy łamiących prawo ochraniali.

Część mediów z zapałem jęła linczować duchownego, za rzekomą „chęć strzelania do kobiet”, choć późniejsze relacje nie były już tak jednoznaczne. Wedle samej policji w momencie zdarzenia ksiądz „wykrzykiwał różne słowa i trzymał przedmiot przypominający broń”, natomiast w jego domu „zabezpieczono 5 jednostek broni myśliwskiej oraz wiatrówkę” (proboszcz posiadał stosowne pozwolenie, był myśliwym). Zapowiedziano wszczęcie postępowania „w kierunku gróźb karalnych w stosunku do funkcjonariuszy”, co zagrożone jest karą do dwóch lat więzienia. O jakimkolwiek postępowaniu wobec uczestników bezprawnego marszu, którzy również „wykrzykiwali różne słowa”, nic mi nie wiadomo.

Stała się więc rzecz dość powszechna w nieszczęsnym Kraju nad Wisłą, wciąż jęczącym w okowach socjalistycznej okupacji. Oto osoby łamiące prawo cieszą się bezkarnością, zaś obywatela próbującego im się przeciwstawić spacyfikowały organa państwowe. Przecież jeśli nawet założyć, że podczas incydentu kapłan rzeczywiście trzymał w ręku prawdziwą flintę, to w obliczu ówczesnej fali napadów na kościoły i aktów przemocy ze strony uczestników tzw. Strajku Kobiet miał prawo czuć się zagrożony. Wiedział, że nie może liczyć na ochronę przez instytucje do tego powołane. Być może oglądał w internecie sceny spod warszawskiego kościoła Trzech Krzyży (gdzie bezkarna, skandująca gromkie bluzgi tłuszcza miotała kamienie, petardy i butelki w stronę świątyni), i wraz z tysiącami innych widzów zadawał sobie pytanie: GDZIE JEST POLICJA?

Piszę to świadom uczciwości tysięcy zwykłych stróżów porządku, którzy po prostu otrzymali takie, a nie inne rozkazy od swoich zwierzchników. Jednakże w normalnym, poważnym państwie w przypadku naruszenia prawa to policjanci podjęliby działania wobec nielegalnego zbiegowiska, a nie ksiądz dobrodziej z dubeltówką.

Jak to się robi w Detroit

Kiedy polskojęzyczne media emocjonowały się „strzelbą proboszcza”, za Wielką Wodą bez specjalnego rozgłosu przeszła piąta rocznica pewnego incydentu w Detroit.

Przed laty do tamtejszego zboru protestanckiego wtargnął niestabilny emocjonalnie mężczyzna z cegłą w garści. Ruszył on zaraz w stronę pastora, w oczywistych złych zamiarach. Tymczasem wielebny wcale nie błagał o litość. Nie zaczął też gorączkowo szukać telefonu, w nadziei, że wyrozumiały napastnik pozwoli mu połączyć się z numerem alarmowym, a następnie będzie cierpliwie czekał na przybycie policji. Nie, duchowny zwyczajnie wpakował w bandziora pięć kul ze swego glocka.

Czyn ten policja, prokuratura, jak i lokalna społeczność przyjęły ze zrozumieniem – toż cegłą też można człowieka zabić, albo zrobić z niego kalekę. Sprawę zamknięto po dwóch miesiącach śledztwa, uznając zasadność użycia broni. Jeżeli czytają te słowa moi rodacy, których latami ciągano po pokojach przesłuchań i salach sądowych za rzekome „przekroczenie granic obrony koniecznej” podczas odpierania bandyckiej napaści, to zapewne w tej chwili rozlegają się gorzkie westchnienia i zgrzytanie zębów.

Filadelfia ‘44

W tym miejscu warto zerknąć na doświadczenia Ameryki Północnej, zmagającej się z problemem napaści na kościoły od wielu dziesięcioleci.

W latach 40. XIX wieku w Stanach Zjednoczonych siało zamęt ugrupowanie natywistów – zagorzałych protestantów uważających się za „prawdziwych” Amerykanów, ostro występujących przeciw wiernym Kościoła katolickiego. W maju 1844 roku natywistom udało się wywołać zamieszki w Filadelfii i przyległym Kensington. Za pretekst posłużyła inicjatywa biskupa Francisa Kenricka, który wystąpił z wnioskiem, by w szkołach publicznych uczniowie-katolicy mogli korzystać z Biblii uznawanej przez Kościół rzymski. Władze oświatowe zareagowały na wniosek przychylnie, co z kolei rozwścieczyło natywistów. Ich gazety kolportowały fałszywe wieści, że katolicy chcą usunąć Biblię ze szkół publicznych, rzekomo na tajne zlecenie papieża. Podburzone tłumy ruszyły na dzielnice katolickie, by „bronić kraju przed krwawą ręką papiestwa”.

Bilans kilkudniowych rozruchów był opłakany. „Pokojowe zgromadzenia” natywistów spaliły dwa kościoły, seminarium Sióstr Miłosierdzia, szkołę wraz z biblioteką i kilkadziesiąt domów. Czternaście osób poniosło śmierć, przy czym z pewną konsternacją potwierdzono zgon tylko jednego katolika. Napastnicy zostali niezgorzej przerzedzeni, bo „papiści” prażyli do nich z okien mieszkań z muszkietów i pistoletów, nie żałując prochu i kul; być może dlatego ocalała większość domów w dzielnicach katolickich, jak i 11 kościołów w mieście. Dwa miesiące później natywiści próbowali raz jeszcze ruszyć na katolików, ale tym razem odparło ich wojsko.

Zamieszki biblijne w Filadelfii wywołały poruszenie w całym kraju. Szczególne napięcie zapanowało w Nowym Jorku. Rozruchom zapobiegł arcybiskup John Hughes. Najpierw zorganizował on uzbrojoną straż obywatelską strzegącą kościołów, a następnie zakomunikował oficjalnie burmistrzowi, że jeśli choć jedna katolicka świątynia zostanie podpalona, wówczas „Nowy Jork stanie się kolejną Moskwą”. Jego Ekscelencja niedwuznacznie nawiązał do wielkiego pożaru, który strawił Moskwę w roku 1812, podczas inwazji napoleońskiej. Na szczęście burmistrz i protestanccy aktywiści okazali się być osobami wyedukowanymi historycznie i do zajść nie doszło.

Gdy porównamy działania arcybiskupa Hughesa z lękliwą postawą niektórych naszych duszpasterzy, to człek wspomina postać nowojorskiego hierarchy z szacunkiem, ale i nutą melancholii.

Strażnicy świątyń

Niestety, ataki na świątynie chrześcijańskie w USA to wcale nie zamierzchła przeszłość.

Od 2000 roku miało tam miejsce 19 „kościelnych” strzelanin, które pociągnęły za sobą ofiary śmiertelne, nie licząc wielu innych groźnych incydentów. Sprawcami byli zmotywowani ideologicznie fanatycy, kryminaliści bądź szaleńcy. Niekiedy dochodziło do prawdziwych masakr, jak w Charleston w Południowej Karolinie, gdzie zginęło dziewięciu wiernych, albo w Sutherland Springs w Teksasie, gdzie kule zabiły aż dwadzieścia siedem osób, w tym nienarodzone dziecko.

Ponieważ tym razem celem ataków stały się przede wszystkim domy modlitw protestantów, to wśród nich najsilniej rozwinął się ruch obronny. Nie znaczy to, że katolicy nie powinni czerpać z tych doświadczeń. Chwalić Boga, w wielu parafiach przemija moda na tablice Gun Free Zone (Strefa wolna od broni), które miały strzec domy Pańskie przed zamachami (dla masowego mordercy taki szyld jest niczym drogowskaz dla lisa poszukującego kurnika, toteż z czasem obiekty „chronione” owym oznakowaniem zaczęto nazywać Strefami Śmierci).

Każdy zdaje sobie sprawę, że atak terrorysty czy szaleńca jest nagły i wezwana policja najczęściej może już tylko policzyć ciała. Strażnicy świątyni muszą więc czuwać na miejscu, pełniąc dyżury podczas nabożeństw. Większości parafii nie stać na wynajęcie zawodowych firm ochroniarskich i dlatego pojawili się uzbrojeni wolontariusze.

Ochotnicze zespoły ochroniarzy przyjmują w swe szeregi osoby intensywnie ćwiczące z bronią, co wcale nie oznacza samego dziurawienia papierowych tarcz na strzelnicach statycznych. Szczególnym wzięciem cieszą się byli i aktualni policjanci, żołnierze i pracownicy ochrony, obyci z najrozmaitszymi sytuacjami trudnymi. W owej straży obywatelskiej nie ma miejsca dla osób nazbyt emocjonalnych (a już zwłaszcza dla obdarzonych tikiem nerwowym w palcu wskazującym). Ta służba wymaga ogromnej odpowiedzialności i opanowania.

Takie czasy

Obrońca świątyni musi mieć świadomość, że użycie broni w zatłoczonym kościele to ostateczność. Trzeba uczynić wszystko, by nie doszło do rozlewu krwi - nawet jeśliby po cichu żywiło się przekonanie, że pewnym degeneratom kula się należy.

Broń wolontariusza nie powinna zwracać na siebie uwagi. Raczej nie ma tu miejsca na olbrzymie „ręczne armaty”, dobre na tyranozaura. Jednak taki pistolet czy rewolwer winien mieć słuszny kaliber, pozwalający osiągnąć natychmiastowy „efekt obalający”, to jest unieszkodliwienie przestępcy i przerwanie jego krwawej misji. Realna walka pozbawiona jest komfortu zapewnianego przez strzelnicę; ochroniarz niekoniecznie będzie miał możność precyzyjnie umieścić pocisk w celu. W takich okolicznościach, jak mawiają starzy wyjadacze – większy kaliber więcej wybacza. Amunicja, choć musi dysponować adekwatną dawką energii, winna też mieć ograniczoną zdolność penetracji. Przecie nietrudno wyobrazić sobie sytuację, kiedy pociski przeszywają ziemską powłokę terrorysty na wylot, po czym godzą w stojące za nim przypadkowe osoby.

Wolontariusze wykazali się już skutecznością. Napastnicy, którzy otworzyli ogień do wiernych w kościołach w Colorado Springs w Kolorado i w White Settlement w Teksasie, rychło padli od kul ochrony, co ograniczyło rozmiary tragedii. Także podczas tegorocznych zamieszek w USA wielokrotnie mogliśmy oglądać uzbrojone grupy prawych obywateli, chroniące od zniszczenia obiekty użyteczności publicznej, w tym kościoły. Wzrosło poczucie bezpieczeństwa wśród osób obecnych na nabożeństwach. Owszem, wciąż są środowiska wiernych, których gorszy obecność oręża w domu Bożym. Wolontariusze rozumieją te rozterki, ale powtarzają ze smutkiem:

- Cóż, czasy się zmieniły.

Strach apostoła rozzuchwala zło

Jeśli podczas jesiennych marszów lewactwa w Polsce nie nastąpiła eskalacja przemocy pod kościołami, to nie zawdzięczamy tego rządowi, ani policji. To był efekt oddolnej mobilizacji katolików – proboszczów, wikarych i przede wszystkim świeckich, którzy stanęli na progach świątyń i dali odpór szturmującej hołocie.

Któż nie pamięta gromkiego wrzasku: „To jest wojna!” z pierwszych dni aborcyjnego „protestu”? Dla „protestujących” wszystko było w porządku, dokąd bezkarnie miotali bluzgi, a niekiedy kamienie i petardy w stronę oponentów, przy znaczącej bierności stróżów prawa. Potem, gdy tu i tam zagniewane damy tudzież posiłkowy legion tęczowych chłopców zderzyli się z narodowcami i kibicami, podniosło się skomlenie. Trochę przypominało to boksera-nieudacznika, który pcha się na ring, wygrażając głośno całemu światu, by potem zanosić się rzewnym szlochem po pierwszej fandze w nos.

Ostatecznie nie zdziwił mnie lament środowisk lewackich. Gdy natrafiły na zdecydowany opór, musiały się poczuć jak ów biblijny łotr, któremu zacny Hiob „rozbijał szczękę i wydzierał łupy z zębów” (Hi 29,17). Prawdziwie żenujący był jęk i biadolenia pewnych katolików, podkreślających swój odrębny, otwarty sort. Katolikom otwartym nie odpowiadały bojówki narodowców, kibole chroniący kościoły, ani idea odpowiadania przemocą na przemoc. Mógłby ktoś rzec, że w owe gorące jesienne dni katolicy otwarci mieli szansę pokazać „właściwy” sposób odpierania agresji rozwścieczonych tłumów. Do tego wszakże musieliby wykrzesać z siebie nieco odwagi i zająć miejsce w szeregach obrońców atakowanych świątyń. Cóż, nie jest mi znany taki przypadek.

Katolicy otwarci byli oczywiście oburzeni wieścią o domniemanej „strzelbie proboszcza”. No jakże tak można, pomstowali, żeby ksiądz posiadał wstrętne narzędzie do zabijania, i jeszcze groził nim typkom łamiącym prawo! Zresztą mniejsza o ten konkretny przypadek, skoro nie ma pewności, czym był proboszczowy „przedmiot przypominający broń”. Jednak dla osób o duszach niewolników człowiek występujący z orężem w ręku przeciw złu to zawsze niepojęte zjawisko. Ba! to niebezpieczny ewenement, zakłócający ich poukładany świat, w którym zmagania z Siłami Ciemności prowadzi się na drodze „dialogowania” (5 minut dla Jezusa, 5 minut dla Sanhedrynu). Chyba komuś umknęło, że Syn Boży nakazał apostołom kupić miecze, a w obliczu profanacji świątyni wziął do ręki bicz.

Nasi otwarci bracia mieli w tych dniach jeszcze inne zmartwienia. Bardzo gorszyło ich nazywanie morderców dzieci – zwyczajnie mordercami. Toż przez ostatnie lata mocno namęczyli się, aby dla czynności ćwiartowania maleńkiego człowieka bądź spalania go żywcem hipertonicznym roztworem soli, wymyślić mnóstwo gładkich, bezkonfliktowych, niekontrowersyjnych określeń.

Kiedy przyjdą podpalić twój dom

Tym razem środki obronne podjęte przez katolików wobec barbarzyńców atakujących polskie kościoły okazały się adekwatne do zagrożenia. Jak będzie w przyszłości, wobec możliwej dalszej radykalizacji lewicy?

Nie ma co popadać w panikę, ale aktywistki Ekscesów Lesbijki Lempart wciąż z uporem mówią o „wojnie” – a wojna to przecież zabijanie ludzi. Kolportują grafiki przedstawiające płonący kościół. Przychylne im media i politycy nie widzą w tym nic zdrożnego. Wszystko to dzieje się w kraju, w którym dziesięć lat temu niejaki Ryszard Cyba zastrzelił człowieka, bo wziął na serio czyjś nienawistny skowyt o potrzebie zwalczania „prawicowego fanatyzmu”. W kraju, w którym w ubiegłym roku wojujący antyklerykał wbił nóż w pierś przypadkowemu księdzu. W kraju zamienionym w bezpieczny skansen komunistycznych zbrodniarzy, w tym weteranów wojny z Kościołem, utwierdzanych w swej bezkarności przez kolejne ekipy rządowe, a przez sprzedawczyków awansowanych na „ludzi honoru”.

Niektórzy obserwatorzy porównują dzisiejszą sytuację Polski do Hiszpanii lat 30., gdzie też wszystko zaczęło się od napaści lewicowców na świątynie i klasztory, przy ostentacyjnej bezczynności tamtejszych sił policyjnych. Pewne poruszenie wywołały żale jednej ze „strajkowiczek” spod znaku pioruna:

- Chciałabym, żeby było jak w Hiszpanii w 36, ale bardzo daleko nam do tego.

Człek pragnąłby wierzyć, że zagniewana dama nie miała pojęcia, o czym mówi. Jednakże gdyby naszą Ojczyznę naprawdę dotknęło takie nieszczęście, jeśliby podburzony motłoch rzeczywiście zaczął u nas zabijać ludzi i podpalać kościoły – gdzie wtedy będziemy? Jak zachowa się rozbrojony – także mentalnie - naród? Czy skarlali spadkobiercy husarzy spod Chocimia, krechowieckich ułanów i Lwów z Westerplatte - dzisiaj w ogromnej części trzęsący się ze strachu na widok „narzędzia do zabijania” - czy wtedy chwycą za „strzelby proboszczów”? Czy tylko spiesznie odwrócą wzrok?

Rewolucyjny zamordyzm zwyciężał wcale nie z powodu masowego poparcia. Ustanawiał swą władzę dlatego, że społeczeństwa i organa państwowe, zainfekowane wirusem rozkładu, nie miały chęci ani siły się bronić. Bo gdzie jest atak, tam winna być obrona.

Andrzej Solak