niedziela, 25 kwietnia 2021

Andrzej Solak: „Snajper” w habicie

 

       Jednym z najskuteczniejszych strzelców wyborowych w dziejach polskich sił zbrojnych był jezuita br. Stanisław Muchowiecki, w Roku Pańskim 1649 uczestnik obrony Zbaraża.

Rebelia

10 lipca 1649 zbuntowane wojska kozackie, wspierane przez posiłki z tatarskiego Krymu, obległy Zbaraż. Straszliwa wojna trwała już drugi rok. W tym czasie wojska polskie doznały szeregu porażek. Nieszczęsne batalie pod Żółtymi Wodami, Korsuniem, Piławcami sprawiły, iż „Rzeczpospolita leżała u stóp Kozaka”.

Nie wszyscy pogodzili się z klęską. Pod murami Zbaraża stanęło w gotowości do walki 9000 żołnierzy koronnych oraz 6000 czeladzi obozowej. Duszą oporu był wojewoda ruski książę Jeremi Wiśniowiecki. Mały zamek zbaraski nie był w stanie pomieścić wszystkich obrońców, dlatego wzniesiono wokół niego olbrzymie wały ziemne. Powstał w ten sposób nieregularny sześciobok o obwodzie 7,5 km.

Polacy mieli za przeciwników 70 000 Kozaków, 40 000 Tatarów i nieprzeliczone rzesze „czerni”. Wrogie zastępy przywiedli osobiście hetman wojsk zaporoskich Bohdan Chmielnicki oraz chan krymski Islam III Girej. Obaj byli przekonani, że Zbaraż wydłuży listę polskich klęsk.

„… Chmiel do szturmu przypuścił […], potężnie z wielką rezolucją szturmy na kołach, które 20 człowieka toczyć musiało; drabiny także wielkie, które 15 człowieka nieść musiało” – odnotował kronikarz. Istotnie, Kozacy użyli wież oblężniczych na kołach, zwanych hulajgrodami. Prowadzili też intensywne prace ziemne, wznosząc własne wysokie wały, zza których razili obrońców. Ich artyleria prowadziła intensywny ostrzał. Już w drugim dniu boju w kronice oblężenia znalazły się znamienne słowa: „Do zmroku szturmowali z dział najbardziej szkodząc, gdyż łatwiej tego dnia u nas w obozie o działową kulę, aniżeli w powiecie lwowskim tego roku o kokosze jaje”.

Polacy odpierali szturmy ogniem działowym i z broni ręcznej. Wdzierających się na wały nieprzyjaciół wybijali w walce wręcz. Raz po raz dokonywano wypadów („wycieczek”) pieszych i kawaleryjskich, nękając wroga i niszcząc jego sprzęt oblężniczy. W pierwszej fazie batalii, gdy obrońcy dysponowali jeszcze znaczną liczbą wierzchowców, stoczono szereg bitew w otwartym polu.

Potem dla oblężonych nastały ciężkie chwile. Polski obóz znajdował się w szczelnym okrążeniu. Kilkanaście tysięcy ludzi błyskawicznie pochłaniało zgromadzone zapasy prowiantu. Rychło wspaniałe rumaki kawalerzystów wylądowały w kotłach i na rożnach. Wreszcie pojawił się głód – zabijał równie skutecznie, jak nieprzyjaciel. Ponoszonych strat nie było jak uzupełniać. Pod naporem wroga obszar obrony zaczął się kurczyć. Polacy zmuszeniu byli cofać się, chroniąc się za kolejne wały; po trzech tygodniach wznieśli już ostatni – czwarty. Chronił on mniej więcej trzecią część początkowego obozu.

A jednak zbarażczykowie wytrwali. 22 sierpnia, po ponad sześciu tygodniach gehenny, dotarł do nich wysłannik królewski, z informacją o odsieczy i zawarciu rozejmu z wrogiem. Króla Jana Kazimierza zobligował do szybkiej akcji emisariusz obrońców, Mikołaj Skrzetuski (pierwowzór sienkiewiczowskiego Jana Skrzetuskiego), który skrycie przedarł się przez linie wrogich wojsk. Czytelnicy „Ogniem i mieczem” pamiętają zapewne scenę spotkania wynędzniałego żołnierza z monarchą i jego dworem:

– Jakżeście mogli wytrzymać? – spytał kanclerz z odcieniem wątpliwości. Na te słowa Skrzetuski podniósł głowę, jakby nowa wstąpiła weń siła; błyskawica dumy przebiegła mu przez twarz i odrzekł nadspodziewanie silnym głosem:

– Dwadzieścia szturmów odpartych, szesnaście bitew w polu wygranych, siedemdziesiąt pięć wycieczek…”.

Pasterze wśród wilków

Sienkiewicz ocalił od zapomnienia duchownych, którzy nieśli pociechę oblężonym – księży Żabkowskiego, Jaskólskiego, Muchowieckiego.

– Setny to bernardyn! Okrutniem go polubił. Więcej w nim żołnierza niż mnicha. Kiedy by kogo w pysk trzasnął, to choć zaraz trumnę zamawiaj” – mówił o Żabkowskim pan Zagłoba.

Uwaga ta spotkała się z żywą reakcją towarzyszy:

– Ale – rzekł mały rycerz – nie mówiłem też waćpaństwu, jak grzecznie poczynał sobie tej nocy ksiądz Jaskólski. Usadowił się w onym narożniku, w tej srogiej wieży po prawej stronie zamku – i patrzył na bitwę. A trzeba wiedzieć, że on okrutnie z guldynki strzela. Powiada tedy do Żabkowskiego: «…Nie będę do Kozaków strzelał, bo zawszeć to chrześcijanie, choć Bogu dyzgusta czynią; ale do Tatarów (powiada) nie wytrzymam!» – i jak jął dmuchać, tak ich podobno coś z pół kopy przez całą bitwę popsował.

– Żeby to wszystko duchowieństwo było takie! – westchnął Zagłoba.- Ale nasz Muchowiecki to jeno ręce ku niebu wznosi, a płacze, że się tyle krwi chrześcijańskiej leje.

– Daj waść pokój – rzekł poważnie Skrzetuski. – Ksiądz Muchowiecki święty ksiądz i w tym masz najlepszy dowód, że choć on nie starszy od tamtych dwóch, przecie głowy przed jego zacnością schylają”.

Jezuita Muchowiecki został sportretowany na kartach powieści jako „najwymowniejszy z mownych”, który „mówił górnie i ozdobnie”, znawca ludzkich dusz, pocieszyciel w strapieniu. To on przywrócił do życia oszalałego z rozpaczy Skrzetuskiego, to on na szańcach Zbaraża prowadził procesję z Najświętszym Sakramentem, wlewając otuchę w serca strapionych żołnierzy. On porywającą mową rozczulił do łez rycerstwo zebrane nad trumną Longinusa Podbipięty (a łzy te do dziś ocierają wciąż nowe pokolenia czytelników).

A jaki był historyczny ksiądz Muchowiecki? Nie ujmując mu świątobliwości ani talentów oratorskich, wypada zaznaczyć, że katalog zalet owego niezwykłego kapłana był znacznie obszerniejszy. Prawdę powiedziawszy, to jego militarne zasługi Sienkiewicz przypisał księdzu Jaskólskiemu. W rzeczywistości bowiem zakonnikiem, który tak celnie prażył z guldynki do Tatarów, był właśnie Muchowiecki!

Kapłan z guldynką

Diariuszu obszernym oblężenia Zbaraża wspomniano z niekłamanym entuzjazmem: ,,Z tej baszty strzelał najwięcej jezuita ksiądz Muchowiecki, nasz Ukrainiec z kolegium peryjasławskiego, który i dobrym strzelcem jest, i miał wileńską guldynkę prawie dobrą; tak że ich 215 przez to oblężenie, jako się wszyscy zgadzali, ubił ten ksiądz z swojej ruśnice”.

Oczywiście słowo Ukrainiec należy rozumieć w duchu epoki, jako miejsce zamieszkania, a nie pochodzenia etnicznego. Wspomniana guldynka była strzelbą myśliwską dużego kalibru, rzecz jasna czarnoprochową, ładowaną odprzodowo, przeznaczoną do łowów na grubego zwierza, szczególnie na dzika. Większość użytkowanych w owym czasie egzemplarzy była gładkolufowa, choć w XVII stuleciu trafiały się już rarytasy z lufą gwintowaną, znacznie poprawiającą precyzję strzału. Niestety, brak bliższych informacji o księżowskiej „ruśnicy” ze Zbaraża. Jaka by ona nie była, liczba 215 wyeliminowanych za jej pomocą nieprzyjaciół robi piorunujące wrażenie.

Gdzie nabył takich umiejętności wojowniczy jezuita? Ktoś gotów pomyśleć, że brat Muchowiecki musiał być zapewne zapalonym myśliwym, albo może oddawał się rozrywce zwanej dziś strzelectwem rekreacyjnym? Tymczasem źródła odnotowują, że w Zbarażu wyróżnił się także przy obsłudze… dział: „A tak sprawny był do wyrychtowania armat, iż zawsze jak do celu strzelał, do kogo skierował, tego zabił”.

Stanisław Muchowiecki, szlachcic z rodziny osiadłej na Ukrainie, liczył sobie wówczas 50 wiosen. Do zakonu wstąpił jako człowiek dojrzały, zaledwie dekadę wcześniej. 22 czerwca 1648 roku jego kolegium w Perejasławiu padło ofiarą kozackiego pogromu. Brat Stanisław, ciężko pobity, ledwie uszedł z życiem; ocalił go pewien ruski mieszczanin. W następnym roku zakonnik znalazł się w Zbarażu, gdzie wprawił w podziw towarzyszy broni swymi wojskowymi umiejętnościami. Te zdobył prawdopodobnie parając się wojaczką w młodości, przed wstąpieniem do klasztoru.

Wkrótce po zakończeniu oblężenia Muchowiecki wystąpił z zakonu. Profesor Marceli Kosman, który badał losy tego nietuzinkowego braciszka uważał, że Muchowiecki przywdział habit pod wpływem osobistej tragedii, a zrezygnował z niego, „gdyż widocznie stwierdził, że jego miejsce w tak wojennym czasie jest nie w klasztorze”. Widać to przeżycia zbaraskiego jezuity zainspirowały Sienkiewicza do wzbogacenia o zakonny epizod biografii pana Michała Wołodyjowskiego.

Łowcy

Wojownicy obdarzeni wyjątkowymi umiejętnościami strzeleckimi byli szanowanymi osobistościami od zarania dziejów. Czyny wybitnych procarzy, łuczników i kuszników opiewano w wielu kulturach. Począwszy od XV stulecia jęła upowszechniać się ręczna broń palna, zrazu wielce niedoskonała. Nieubłagany postęp techniczny rychło zwielokrotnił jej możliwości.

Wiele armii określało swych strzelców wyborowych mianem myśliwych, czy też łowców – caçadores , chasseurs, jägers… U zarania I Rzeczypospolitej tworzono u nas formacje strzelców celnych, zbrojnych w dalekonośne sztucery. W XVIII wieku  pojawiło się w obiegu słowo snajper (od angielskiego to snipe, oznaczającego strzelanie do bekasów, będących wyjątkowo trudnym celem). Ta nazwa z czasem przyjęła się powszechnie, choć na przestrzeni lat oraz w różnych wojskach nie zawsze oznaczała to samo. Dziś można mówić o sporym zamieszaniu terminologicznym. W potocznej polszczyźnie określeń snajper i strzelec wyborowy używa się zamiennie. W Wojsku Polskim przez dziesięciolecia oficjalnie istnieli tylko strzelcy wyborowi. Natomiast wiele armii wprowadziło wśród swej elity strzeleckiej ściśle określony podział i specjalizacje, za którymi poszło odmienne nazewnictwo: wszak od żołnierza wykonującego zadania w pojedynkę bądź z pomocą tylko obserwatora, bez współpracy ze swym pododdziałem (ang. sniper, ros. snajpier-diwiersant) wymaga się opanowania innych umiejętności niż od jego kolegi działającego  w ramach drużyny piechoty, wspierającego ją ogniem na polu bitwy (ang. designated marksman, ros. piechotnyj snajpier).

Gdy jedni chcą uszczegóławiać, inni dążą do uogólnień. Całkowicie odmienna maniera nazewnicza zapanowała w relacjach medialnych, w których mianem snajpera określa się każdego żołnierza (także terrorystę) uzbrojonego w karabin z celownikiem optycznym, a niekiedy wręcz każdą osobę potrafiącą celnie strzelać. To fakt, że kiedy w trakcie walki rozlegnie się ostrzegawczy okrzyk „Sniper!”, nikomu nie chce się wdawać w teoretyczne rozważania i dyskusje, czy groźnym przeciwnikiem nie jest raczej designated marksman

Snajperzy zawładnęli kulturą popularną, i dotyczy to także postaci historycznych. Hollywood, oprócz produkowania niezliczonych obrazów sensacyjnych, uwieczniło też bohaterską śmierć snajperskiego duetu Delta Force w Somalii („Helikopter w ogniu”), dokonania rosyjskiego obrońcy Stalingradu Wasilija Zajcewa („Wróg u bram”) oraz zasłużonego w Iraku SEALsa Chrisa Kyle’a („Snajper”). Rosjanie i Ukraińcy w podobnym stylu uczcili razem pamięć strzelczyni Ludmiły Pawliczenko („Bitwa o Sewastopol”), wzbogacając ten obraz urokliwą wersją pieśni Wiktora Coja Kukuszka (rzeczona kukuszka, tj. kukułka, jest u Rosjan synonimem snajpera co najmniej od czasów Wojny Zimowej).

Można tu i trzeba postawić tradycyjne w takich przypadkach pytanie – kiedy polscy filmowcy, marnujący życie na produkcję głupawych seriali i komedyjek, kiedy wreszcie odkryją temat zbaraskiego zakonnika, którego życiorys jest gotowym scenariuszem na sensacyjno-historyczny dramat? Czy nasi wyrobnicy X muzy potrafiliby wykrzesać z siebie talent i odwagę, by pokazać światu postać żołnierza w habicie? Skromnego braciszka z prostą czarnoprochową guldynką, którego bojowe dokonania wzbudziłyby zazdrość większości współczesnych ekspertów strzelectwa, dysponujących nieskończenie bardziej wyrafinowanym sprzętem?

Kapłani-wojownicy

W historii odnotowano mnóstwo duchownych, których sytuacja zmusiła do walki z bronią w ręku. Po przykłady wcale nie musimy sięgać w odległe czasy średniowiecza, do epoki rycerzy-mnichów. Na tej chwalebnej liście znaleźli się między innymi ojcowie bernardyni – broniący Lwowa w latach 1648, 1655, 1672; jasnogórscy paulini stawiający opór Szwedowi (1655); ks. John Murphy –  jeden z przywódców powstania irlandzkiego 1798 r.,  torturowany i stracony przez Brytyjczyków; ks. Stanisław Brzóska – ostatni partyzant Powstania Styczniowego, powieszony przez Rosjan w Sokołowie Podlaskim (1865); księża Aristeo Pedroza i José Reyes Vega – uczestnicy zrywu meksykańskich cristeros (1926-1929), i wielu, wielu innych. Był też brat Stanisław Muchowiecki ze Zbaraża.

Owi kapłani nie opuścili swych wiernych w potrzebie; trwali z nimi do końca, podejmując się najtrudniejszych, najniewdzięczniejszych, najbardziej niebezpiecznych zadań. Byli niczym dobrzy pasterze strzegący powierzonych stad, stawając nieulękle w ich obronie przeciw wilczym hordom. Wyłaniających się z mroku wygłodniałych drapieżców odpędzali potęgą Słowa, a w razie konieczności – mocą oręża. Wypada westchnąć za panem Zagłobą:

– Żeby to wszystko duchowieństwo było takie!

Andrzej Solak

Za:  https://pch24.pl/opinie/snajper-w-habicie/