niedziela, 28 lutego 2016

Danilecki i Zwolski odsłaniają kulisy zbrodniczej działalności UB w Bielsku Podlaskim


Tomasz Danilecki: Układ, kiedy niższy personel stanowią Białorusini, a wyższy Polacy z innego terenu, był jeszcze jednym sposobem na rozgrywanie waśni 
   Siedzenie wiele godzin na skraju krzesła, ostre światło w oczy, miażdżenie palców w drzwiach, wlewanie benzyny do nosa, bicie - ręką, trzonkiem łopaty, wyciorem po gołych piętach to tylko niektóre z metod, jakimi posługiwał się UB. 

Tomasz Danilecki: Układ, kiedy niższy personel stanowią Białorusini, a wyższy Polacy z innego terenu, był jeszcze jednym sposobem na rozgrywanie waśni narodowościowych przez UB.

Marcin Zwolski: Praca w UB często stawała się pracą klanową. Jedna osoba ciągnęła za sobą braci, krewnych, sąsiadów ze wsi.

Obserwator: Na promocję Waszej książki przychodzą ludzie, którzy pamiętają tamte czasy, członkowie rodzin ofiar stalinowskich represji. To zrozumiałe, bo to ich historia, ich dramatyczne przeżycia. Ale na spotkanie w Bielsku Podlaskim w ubiegłym tygodniu przyszedł też szef byłej SB. Został rozpoznany. Kiedy go wywołano do odpowiedzi, to nie miał sobie nic do zarzucenia. Tłumaczył, że on tylko wykonywał swoje obowiązki. Czy i szef tutejszego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego czułby się równie niewinny?

Tomasz Danilecki: Pewnie tak. Mówiłby zapewne, że chronił młodą państwowość, nowy ustrój, demokrację przed "wrogami ludu". Ale ludzie, którzy przychodzą na nasze spotkania, doskonale pamiętają, co się działo w siedzibie bielskiego UB. I twarze, i nazwiska swoich oprawców. Widać, jak bardzo silne są wciąż te przeżycia, jak bardzo czekano na tę publikację. W Bielsku Podlaskim przez całe lata obok siebie mieszkali byli funkcjonariusze i ich ofiary. Ta trauma pozostała na całe życie. 

UB w Bielsku Podlaskim był wyjątkowo bezwzględny. 

 
Marcin Zwolski: Tak. Do dziś uczestnicy tamtych wydarzeń z płaczem wspominają o drastycznych przesłuchaniach i okrutnych metodach, którymi wymuszano zeznania. Siedzenie wiele godzin na skraju krzesła, ostre światło w oczy, miażdżenie palców w drzwiach, wlewanie benzyny do nosa, bicie - ręką, trzonkiem łopaty, wyciorem po gołych piętach, konwejer - czyli przesłuchiwanie non stop jednego człowieka bez snu, przez wiele dni i nocy, przez kilku zmieniających się śledczych. Była też metoda typowa dla Bielska Podlaskiego, wynikająca z warunków lokalowych. Więźnia wpychano do znajdującego się w siedzibie UB murowanego pieca chlebowego, gdzie pozostawał przez cały dzień, a nieraz i dłużej, bez jakiejkolwiek możliwości poruszenia się. Dodatkową udręką była kapiąca na głowę woda, po wielu godzinach stawało się to torturą niewyobrażalną. W bielskim UB funkcjonariusze byli bardziej okrutni, znacznie częściej przekraczali swoje uprawnienia niż w innych urzędach, o czym świadczą dokumenty UB z różnego rodzaju kontroli oraz materiały z sądu. Dotarliśmy do raportu jednego z sędziów Wojskowego Sądu Rejonowego w Białymstoku z 1946 roku, gdzie on wyraźnie stwierdza, że dociera do niego szczególnie dużo skarg od oskarżonych na bicie w bielskim UB. I on sam jest zaskoczony tak dużą skalą tego procederu. 

I co? Dyscyplinowano jakoś tych funkcjonariuszy? Napominano? 

Marcin Zwolski: Dochodziło nawet do rozpraw sądowych, niektórzy bywali skazywani. Ale kary te były niewspółmiernie niskie do popełnionych przestępstw. Na przykład za zamordowanie podczas śledztwa Józefa Niechody funkcjonariusze zostali skazani jedynie na dwa lata więzienia. Natomiast szef UB Bronisław Bortnowski, który - jak wyraźnie wynikało z materiałów śledztwa - dokładnie wiedział o brutalnych metodach postępowania swoich podwładnych i sam uczestniczył w tych przesłuchaniach, został zaledwie dyscyplinarnie zdegradowany. A to on właśnie nakazał zaostrzenie represji wobec Niechody. 

Kim byli ludzie, którzy z taką bezwzględnością bili i zabijali? Czy zróżnicowanie narodowościowe tego terenu miało znaczenie? 

Tomasz Danilecki: Powiat bielski do 1952 r. był największym powiatem w Polsce. W 1945 r. mieszkało tam ok. 200 tys. osób, z czego Polacy stanowili 55 proc., a wśród pozostałych najwięcej było Białorusinów. Teren ten był nie tylko zróżnicowany narodowościowo i kulturowo, ale też przełamany na pół politycznie. Z jednej strony istniało tu silne podziemie niepodległościowe polskie, mające istotne poparcie w społeczności lokalnej, a z drugiej - silna mniejszość białoruska, w dużej części wspierająca powojenny system. Przebadaliśmy ponad 100 teczek funkcjonariuszy pod różnym kątem. Wieku, wykształcenia, uprzednio wykonywanych zajęć, również pochodzenia. I stwierdziliśmy, że przez cały czas funkcjonowania urzędu przeważali funkcjonariusze narodowości białoruskiej. Oni chętniej wstępowali do UB niż Polacy. 

Dlaczego? 

Tomasz Danilecki: Motywacje były bardzo różne. Większość z tych ludzi miała wcześniej jakąś styczność z komunizmem albo pochodzili z rodzin, które były zaangażowane politycznie, bądź ze wsi, gdzie przed wojną istniały silne komórki Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi. Duża grupa wywodziła się z tzw. rodzin bieżeńców, które w 1915 r. uciekły przed armią niemiecką na Wschód. Tam byli świadkami rewolucji, młodsi uczyli się krótko w sowieckich szkołach. Wracali do Polski w latach 1919-1920 i zwykle musieli zaczynać od nowa życie na zrujnowanych gospodarstwach. Białorusini krytycznie odnosili się także do międzywojennej polityki polskiej, nastawionej na asymilację mniejszości. M.in. dlatego również w dużej części zaakceptowali władzę Sowietów na Białostocczyźnie w latach 1939-41. To wszystko było ze sobą powiązane. W podaniach były często zupełnie przyziemne tłumaczenia: "wstępuję do UB, bo nie mam z czego żyć" albo: "współpracowałem z UB i zostałem rozszyfrowany, więc boję się o swoje życie", albo czyjaś wieś została spalona przez partyzantów, to on teraz chce się zemścić. 

Marcin Zwolski: Nie możemy zapominać o jeszcze jednej motywacji, która nigdy nie padała w podaniach. Ci ludzie byli słabo wykształceni, często biedni, a w UB otrzymywali szansę nie tylko na zarobki, na ubranie, buty, ale i na ogromny awans społeczny. Mieli broń i poczucie nieograniczonej władzy. Czuli się panami życia i śmierci. Byli ponad partią, starostą powiatowym, burmistrzem. 

Wśród ubeków byli też Polacy.

Tomasz Danilecki: Tak. Polacy stanowili w różnych okresach od około 25 do około 40 procent funkcjonariuszy bielskiego UB. Tyle że w odróżnieniu od Białorusinów, tylko w pojedynczych przypadkach byli to miejscowi, większość została przysłana z innych powiatów bądź spoza regionu. To głównie Polacy tworzyli kadrę kierowniczą. Dlatego, że byli lepiej wykształceni, lepiej posługiwali się językiem polskim. A poza tym układ, kiedy niższy personel stanowią Białorusini, a wyższy Polacy z innego terenu, był jeszcze jednym sposobem na rozgrywanie waśni narodowościowych przez UB. 

Marcin Zwolski: Praca w UB często stawała się pracą klanową. Jedna osoba ciągnęła za sobą braci, krewnych, sąsiadów ze wsi. Niektóre miejscowości były wręcz kadrowym zagłębiem bezpieki. I tu ciekawe spostrzeżenie, wynikające z kwerendy materiałów wojewódzkiego UB - dochodziło do sytuacji, że poszczególne wydziały składały się z funkcjonariuszy pochodzących z tej samej wsi, często spokrewnionych ze sobą. Klanowość była powszechna. To było państwo w państwie. Chcę do UB, bo tu pracuje mój brat, mój wujek - pisali w podaniach kandydaci do służby. 

Jak ci ludzie żyli na co dzień? Tak zwyczajnie, po tym, co robili? 

Tomasz Danilecki: W pierwszym okresie, ze względów bezpieczeństwa funkcjonariusze byli skoszarowani. Z pozostawionych dokumentów wynika, że dochodziło wśród nich do wielu ekscesów. Notorycznie się upijali, urządzali burdy ze strzelaninami, w których ginęli albo oni sami, albo przypadkowi ludzie czy żołnierze, bo z nimi się strzelali. 

Marcin Zwolski: Byli to prości ludzie, zupełnie nieprzygotowani do stanowisk, które objęli. Mieli bardzo niskie morale. 

Jak się ten urząd rozrastał? 

Tomasz Danilecki: UB w Bielsku Podlaskim powstał na początku września 1944 roku w klasztorze karmelitów. Wcześniej zajmował go NKWD. Sam budynek świetnie się nadawał na siedzibę takiej instytucji. O grubych murach, z wieżyczkami obronnymi, bramą wjazdową, z dużym dziedzińcem pośrodku. Na areszt przeznaczono kuchnię. Było pięć niewielkich cel, a dochodziło do tego, że jednorazowo znajdowało się ok. 100 więźniów. Trzeba tu podkreślić, że do końca 1945 roku samodzielne akcje przeprowadzali również Sowieci. Warunki panowały okropne. Więźniowie dostawali zupę w jednej misce, bez łyżek. Pod koniec grudnia 1944 r. bielski UB liczył 15-18 funkcjonariuszy. Rok później było ich 65. W 1947 r. po referendum i po wyborach do Sejmu Ustawodawczego, kiedy ogłoszona została amnestia i ujawniła się większość podziemia, ta liczba zaczęła spadać. W 1956 r., pod koniec swego działania, w bielskim urzędzie pracowało kilkunastu funkcjonariuszy. 

Tak mało ich było i byli tacy groźni? 

Marcin Zwolski: Liczba nie odgrywała znaczenia. Bo oni na swoje usługi mieli milicję, wojsko, w początkowym okresie także sowieckie. To był nie tylko osławiony KBW (Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego), ale i liniowe jednostki wojskowe. Jeżeli w akcji uczestniczyło 150 zbrojnych, to wśród nich było zaledwie dwóch, trzech funkcjonariuszy UB, którzy byli zazwyczaj jej organizatorami. 

Jakie były rozmiary zbrodniczej działalności bielskiego UB? 

Marcin Zwolski: Trudno określić tę liczbę. Tylko pojedyncze zbrodnie, do których dochodziło w siedzibie UB i na terenie powiatu, zostały jako tako udokumentowane. Zwłoki zamordowanych w czasie śledztw zakopywano na dziedzińcu urzędu, a także ponoć topiono w znajdującej się tam studni. Zwłok nie wydawano rodzinom. Szczątki ofiar odkrywano później podczas prac remontowych w latach 70. i 80. Aresztowanych było kilka tysięcy, tylko w 1945 r. w bielskim UB przebywało ponad 1000 osób.

Dziękuję za rozmowę.

Alicja Zielińska 

Za: http://www.poranny.pl/wiadomosci/bielsk-podlaski/art/5191910,danilecki-i-zwolski-odslaniaja-kulisy-zbrodniczej-dzialalnosci-ub-w-bielsku-podlaskim,id,t.html