piątek, 13 maja 2016

Krzysztof Warecki: Monte Cassino - nieudolność i zbrodnia


Monte Cassino: nieudolność i zbrodnia
     Atak na Monte Cassino nie musiał przynieść aż tak wielu strat w ludziach ani zniszczenia bezcennego opactwa benedyktynów. Dziś wiemy, że ta cywilizacyjna zbrodnia miała przysłonić niekompetencję części alianckich dowódców. Czy był to także akt wrogości wobec Kościoła i chrześcijaństwa?

  Wzniesione w VI stuleciu opactwo przez wieki pełniło rolę jednego z głównych zachodnich ośrodków Christianitas. Z powodu słynnego na cały chrześcijański świat wielkiego skryptorium, biblioteki i wielu wybitnych uczonych tu pracujących (m.in. Piotr Diakon), nazywano je „Atenami Średniowiecza”. Mnisi z Monte Cassino i tysięcy innych klasztorów benedyktyńskich w znacznej mierze ocalili dla potomnych dorobek antyku. Przed II wojną światową tamtejsze archiwa, oprócz wielkiej liczby dokumentów dotyczących historii opactwa, zawierały ok. 1 400 pisanych ręcznie bezcennych kodeksów, głównie patrystycznych i historycznych. W takim stanie opactwo dotrwało do II wojny światowej.

  W latach 1943-44 Monte Cassino znalazło się w obszarze bezpośrednich działań wojennych. Nie trzeba było być wojskowym strategiem, aby oceniając wyjątkowe położenie klasztoru zrozumieć, że jest on bezpośrednio narażony na zniszczenie, a wraz z nim wszystkie przechowywane tam skarby kultury i dzieła sztuki. Na sztabowych mapach obu walczących stron był to punkt o olbrzymim znaczeniu strategicznym. Ze szczytu góry można było skutecznie kontrolować całą położoną u podnóża masywu równinę, którą prowadziła droga do Rzymu.

Obie walczące strony były w pełni świadome, że zniszczenie najstarszego na kontynencie europejskim klasztoru, mającego wyjątkowe zasługi dla ukształtowania się cywilizacji zachodniej, sprowadziłoby na sprawców tego czynu piętno barbarzyńców. Szczególnie pragnęli tego uniknąć Niemcy, którym w obliczu spodziewanej już klęski zależało na poprawie swojej reputacji w oczach opinii publicznej państw antyhitlerowskiej koalicji. Chcieli też tego uniknąć co światlejsi i niedarzący nienawiścią chrześcijaństwa przedstawiciele dowództwa sił alianckich, tym bardziej, że w szeregach ich wojsk służyło wielu katolików.

Na ratunek skarbom kultury

Ponieważ przed bitwą opactwo znajdowało się na terenach kontrolowanych przez Niemców, w głównej mierze to na nich spoczywała odpowiedzialność za losy klasztoru. Wiedząc o tym, wielu Niemców dostrzegało wyjątkową szansę, aby choć w części zmyć z siebie odium barbarzyńców, którzy potrafią jedynie mordować i dokonywać rabunków. Pojawił się więc pomysł akcji ratowania skarbów z Monte Cassino, autorstwa kapitana Maximiliana Beckera, służącego jako lekarz w elitarnej naziemnej Dywizji Luftwaffe „Herman Goering”.

Zdawał on sobie sprawę ze złej sławy, jaką cieszyła się ta formacja zbrojna i uważał, że ratując skarby kassyńskiego opactwa, żołnierze Dywizji zmażą chociaż część win za popełnione w czasie działań wojennych zbrodnie. Tego argumentu używał w rozmowach z oficerami, których pomoc była niezbędna do zorganizowania akcji. Miał już w tym pewne doświadczenie, ponieważ kilka tygodni wcześniej z powodzeniem kierował akcją ewakuacji ze strefy walk bezcennych zbiorów Muzeum Archeologicznego i Galerii Narodowej w Neapolu, które zostały zdeponowane właśnie w opactwie na Monte Cassino.

Pomimo ogromu trudności (brak ciężarówek, skrzyń, niechęć ufnych w ocalenie klasztoru mnichów, zagrożenie dla konwojów ze strony alianckiego lotnictwa) akcja została przeprowadzona nadzwyczaj sprawnie. Rozpoczęto ją 17 października, a zakończono w pierwszych dniach listopada 1943 roku. Archiwa i dobra kultury z Monte Cassino oraz dzieła sztuki z Neapolu zostały zdeponowane w magazynach armii niemieckiej w Villa Colle-Ferreto koło Spoleto, ok. 110 km na północ od Rzymu.

Próby grabieży

Zgodnie z wcześniejszymi obawami kapitana Beckera zanim skarby z Monte Cassino i Neapolu trafiły pod opiekę Stolicy Apostolskiej i włoskich muzealników, doszło do prób, na szczęście nielicznych, ich plądrowania. Niektórzy oficerowie Dywizji „Hermann Goering” chcieli „sprezentować” pewną ilość skarbów swemu patronowi, marszałkowi Rzeszy Hermannowi Goeringowi. Jednak uczciwsi inicjatorzy ratowania kassyńskich skarbów doskonale zdawali sobie sprawę, że taki „prezent” całkowicie skompromitowałby akcję i zniweczył jej propagandowy cel.

Aby przeciwdziałać grabieży, nagłośniono akcję ratowania zabytków w mediach niemieckich i państw neutralnych. Na zorganizowanej 25 listopada 1943 r. w Palazzo del Quirinale w Rzymie konferencji prasowej przedstawiciel niemieckiego Urzędu Ochrony Dzieł Sztuki na Ziemiach Okupowanych baron Bernard von Tieschowitz poinformował, że skarby z Monte Cassino są tylko czasowo zdeponowane przez Niemców i szybko zostaną przekazane do Watykanu. W ten sposób osiągnął on podwójny cel – poinformował opinię publiczną w państwach antyhitlerowskiej koalicji o prowadzonej przez niemiecką armię akcji ratowania włoskich dzieł sztuki oraz przyczynił się do reorientacji działań niemieckiej propagandy, która zaczęła nagłaśniać „zasługi” Niemców w ratowaniu włoskich dzieł sztuki.

Zabiegi te w dużym stopniu zakończyły się powodzeniem. 8 grudnia 1943 r. wszystkie ewakuowane z Monte Cassino rękopisy i dzieła sztuki (387 skrzyń) zostały przekazane Stolicy Apostolskiej.

Gorzej miała się sprawa z eksponatami z Muzeum Archeologicznego i Galerii Narodowej z Neapolu. 4 stycznia 1944 r. odbyła się uroczystość przekazania władzom włoskim 600 skrzyń wypełnionych różnego rodzaju dobrami kultury, wśród których były 172 skrzynie z precjozami neapolitańskimi. Jednak po sprawdzeniu dokumentów okazało się, że brakuje 15 skrzyń. Jak się później okazało, jeszcze w drugiej połowie grudnia 1943 r. dotarły one do Berlina jako urodzinowy prezent od Dywizji „Hermann Goering” dla jej patrona. Z nieustalonych jednak do dzisiaj powodów marszałek Rzeszy nie przyjął prezentu od „swojej” Dywizji. Pod koniec wojny wszystkie skrzynie z eksponatami podarowanymi Goeringowi Amerykanie znaleźli w austriackiej kopalni soli Alt-Aussee.

Ocalić klasztor

Dzisiaj wiemy, że bitwa o Monte Cassino z wojskowego punktu widzenia była całkowicie zbędna. Z perspektywy aliantów doszło do niej na drugorzędnym teatrze działań i w minimalnym stopniu wpłynęła na końcowy wynik wojennych zmagań. Inaczej sprawa miała się, gdy popatrzymy oczyma Niemców, dla których w przypadku alianckiej ofensywy grzbiet Monte Cassino stanowił doskonałą rubież obrony. O tym, że kassyńskie opactwo ostatecznie znalazło się w centrum wojennych zmagań, w zasadzie zdecydował dogmatyczny upór brytyjskiego premiera Winstona Churchilla i niekompetencja najwyższego alianckiego dowództwa. W konsekwencji na początku października 1943 r. Monte Cassino znalazło się na pierwszej linii walk.

Pomimo doskonałego umiejscowienia Niemcy, którzy zdawali sobie sprawę z wyjątkowego znaczenia opactwa dla zachodniej cywilizacji, postanowili nie obsadzać klasztoru wojskiem ani nawet nie zamieniać go w punkt obserwacyjny, do czego świetnie się przecież nadawał. Jesienią 1943 r. głównodowodzący wojskami niemieckimi we Włoszech, feldmarszałek Albert Kesselring zapewnił ówczesnego opata Gregorio Diamare, że klasztor nie zostanie wykorzystany do celów wojskowych.

Świadomi wyjątkowego znaczenia opactwa byli również alianci. Na wniosek Amerykańskiej Komisji ds. Ochrony i Ocalenia Pomników Historii i Sztuki oraz włoskich władz muzealnych, głównodowodzący siłami alianckimi w południowych Włoszech gen. Harold Alexander wystosował 5 listopada 1943 r. informację do podległych mu dowódców o konieczności zachowania papieskiej posiadłości Castel Gandolfo i opactwa na Monte Cassino.

Niewiele w tej sprawie mógł zdziałać papież Pius XII, którego los w tym czasie zależał całkowicie od Niemców. W tej sytuacji Ojciec Święty mógł jedynie apelować do Niemców, aby nie obsadzali klasztoru wojskiem, zaś do aliantów, aby go nie niszczyli. 25 października stosowną notę otrzymał amerykański charge d’affaires przy Stolicy Apostolskiej, Harold Tittmann, zaś dla pewności drogą radiową przesłano kopię pisma delegatowi apostolskiemu w Waszyngtonie, który przekazał ją do Departamentu Stanu. Podobne adresy wystosowano do Brytyjczyków i Niemców.

Nie rezygnując z obrony w tym miejscu (z wojskowego punktu widzenia byłoby to szaleństwem), niemieccy dowódcy, zrobili wiele, aby nie doszło do zagłady wiekowego klasztoru. Tuż po odjeździe ostatniej ciężarówki (4 listopada 1943) ppłk Schlegel na prośbę zakonników zostawił dokument, w którym informował, że klasztor jest pod opieką wojska. Wkrótce Niemcy przysłali do klasztoru kilku żandarmów, którzy mieli chronić budynki opactwa przed szabrownikami i nikogo doń nie wpuszczać. Było to bardzo ważne, ponieważ jeśli by alianci dostrzegli na terenie opactwa jakichś ludzi, mogliby wyciągnąć błędny wniosek, że zostało ono obsadzone przez niemieckich żołnierzy.

Jednak Niemcy nie mieli złudzeń co do tego, że opactwo może być uratowane. Przy braku jakichkolwiek sygnałów ze strony aliantów, że uszanują ustanowioną przez hitlerowców w promieniu 300 metrów eksterytorialność klasztoru, Niemcy obawiali się wycofać z bezpośredniej bliskości zabudowań. W jednej z notatek do Kesselringa Vietinghoff wyrażał przekonanie, że alianci w decydującym momencie nie będą się starać o jakieś porozumienie, lecz bez skrupułów zajmą opactwo.

Mimo to 11 grudnia 1943 r. Kesselring podjął decyzję o nieobsadzaniu opactwa przez wojska niemieckie. 29 grudnia ambasador Niemiec przy Stolicy Apostolskiej baron Ernst von Weizsaecker wydał oświadczenie, w którym stwierdzał, że opactwo nie zostało zajęte przez niemieckie wojska. Zwrócił on też uwagę, że zagrożenie dla opactwa stanowią przebywający tam cywile (na początku lutego 1944 ich liczba wzrosła do ok. 800 osób), którzy mogą być wzięci przez alianckich zwiadowców za niemieckich żołnierzy. Jego obawy były całkowicie uzasadnione.

Oświadczenie Weizsaeckera mogło stanowić moment zwrotny w walce o ocalenie opactwa. Niestety, 8 stycznia 1944 r. Stolica Apostolska przesłała aliantom tylko najmniej istotny fragment oświadczenia niemieckiego ambasadora, mówiący ogólnikowo, że „niemieckie władze wojskowe robią wszystko, co jest możliwe, by uchronić opactwo na Monte Cassino przed wojennymi zniszczeniami”. W ten sposób została zaprzepaszczona, jak się wydaje, jedyna w tej batalii realna szansa na uratowanie opactwa.

Zbrodnicza nieudolność dowódcy

Bezpośredni wpływ na podjęcie przez aliantów decyzji o zniszczeniu zabudowań opactwa na Monte Cassino miała przyjęta przez nich błędna strategia frontalnego ataku na umocnione pozycje niemieckie. Spowodowała ona, że wojska alianckie atakując doskonale ufortyfikowane pozycje niemieckie, ponosiły olbrzymie straty. Względy ambicjonalne zdecydowały, że alianckie dowództwo trzymało się kurczowo strategii atakowania niemieckich umocnień od frontu.

Szczególnie wielkie „zasługi” w utwierdzaniu w tym najwyższego alianckiego dowództwa miał dowódca Korpusu Nowozelandzkiego gen. Bernard Freyberg. Wprawdzie w opinii swoich podwładnych i współpracowników był on człowiekiem o ograniczonym intelekcie, jednak miał ogromne wpływy w najwyższym alianckim dowództwie. Powierzenie mu funkcji, która przerastała jego zdolności, stworzyło dla kassyńskiego opactwa śmiertelne zagrożenie.

Niestety, w najwyższym alianckim dowództwie nie mieli takich wpływów znacznie wybitniejsi oficerowie: dowódca Francuskiego Korpusu Ekspedycyjnego gen. Alphonse Juin oraz podwładny Freyberga, zwierzchnik Dywizji Hinduskiej, gen. Francis Tuker. Obaj zgodnie twierdzili, że na tym terenie należało zrezygnować z czołowych ataków, a zamiast tego dokonać manewrów oskrzydlających, dzięki czemu alianckie wojska wyszłyby na tyły Niemców, odcinając im linie zaopatrzenia. Podjęcie takich działań zaproponował Juin w styczniu 1944 r. dowódcy 5 Armii, generałowi Wayne’owi Clarkowi, a 4 lutego gen. Tuker Freybergowi. Niestety, obaj zwierzchnicy całkowicie zignorowali racjonalne argumenty swoich podwładnych.

Przyznać trzeba, że zarówno Clark, jak i Fryberg działali pod silną presją najwyższego dowództwa, które nie zdając sobie sprawy ze skali trudności, żądało od podwładnych szybkich rezultatów. Ufając ogromnej przewadze ogniowej, liczebnej i materiałowej, sztabowcy, zmyleni mirażem zaledwie 5 kilometrów terenu do zdobycia, nie chcieli słyszeć o manewrach oskrzydlających. W swoim zaślepieniu nie zdawali sobie sprawy, że w tamtych warunkach olbrzymia przewaga aliantów po prostu nic nie znaczy. Za to wierzyli, że jeszcze tylko jedno natarcie i sprawa będzie załatwiona.

W wyniku zaślepienia i niekompetencji alianckich dowódców atakujący ponosili więc olbrzymie i niepotrzebne straty. Taka sytuacja spowodowała zaniepokojenie opinii publicznej w państwach antyhitlerowskiej koalicji. Kierując się mniemaniami i plotkami, które powstały w oparciu o równie ciekawe, co nieścisłe relacje korespondentów wojennych, szybko uznano, że głównym sprawcą niepowodzeń aliantów nie jest zbrodnicza ignorancja dowódców, lecz mury benedyktyńskiego opactwa. Co ciekawe, złudzeniom tym ulegali także walczący o Monte Cassino alianccy zwiadowcy, którzy obecnych w opactwie uchodźców brali za niemieckich żołnierzy. Widząc niezwykłą skuteczność obrony klasztoru, nabrano przekonania, że Niemcy urządzili tam punkt obserwacyjny, z którego kierowano ogniem artylerii. Dowodem na to miały być dobrze widoczne – jak przypuszczano - anteny radiostacji (w rzeczywistości była to nieczynna wówczas stacja meteorologiczna). Pod wpływem tych doniesień w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii rozpętano bezprecedensową nagonkę medialną na polityków i generałów sprzeciwiających się zbombardowaniu klasztoru.

Gdy wbrew radom podwładnych Freyberg postanowił zaatakować Monte Cassino frontalnym atakiem, następca Tukera na stanowisku, gen. Harry Dimoline wieczorem 11 lutego jako pierwszy poprosił o zbombardowanie opactwa. Uznał on, że skoro nie jest w stanie zmienić obłędnej decyzji Freyberga, to jedyną racjonalną rzeczą w tej sytuacji jest dokonanie bombardowania pozycji nieprzyjaciela, po którym nastąpiłby natychmiastowy nocny atak piechoty.

Bombardowaniu sprzeciwili się dowodzący w rejonie walk i znający miejscowe realia generałowie Geoffrey Keyes i Charles Ryder. Wcześniej Keyes odbył nad opactwem wiele lotów i osobiście się przekonał, że nie ma tam Niemców. Ze względu na powagę miejsca także alianccy zwiadowcy próbowali to sprawdzić. Oficer wywiadu 5 Armii, płk Edwin Howard, analizując fotografie lotnicze, stwierdził kategorycznie, że Niemcy nie wykorzystują opactwa do celów obronnych i że nie ma żadnego powodu, by je bombardować. Podobnie jak Keyes ostrzegał, że stworzyłoby to Niemcom lepsze pozycje obronne. O domniemanych punktach obserwacyjnych najczęściej informowano nie dlatego, że one tam były, lecz dlatego, iż klasztor doskonale nadawał się do ich rozmieszczenia. Dla żądnych odwetu dowódców alianckich to wystarczyło, aby domniemania wziąć za pewniki.

Mimo sprzecznych informacji wywiadowczych i małych szans na powodzenie planu Fryberga, ulegając presji polityków i anglo-amerykańskiej opinii publicznej, gen. Aleksander wydał rozkaz o zbombardowaniu klasztoru. Wielkiego wsparcia dla bezsensownej prośby Fryberga udzielił szef sztabu Alexandra, gen. John Harding.

Spektakl ludzkiej głupoty

Ustalony przez Fryberga plan ofensywy został zniweczony już na samym początku. Termin ataku na klasztorne wzgórze ustalono na noc z 15 na 16 lutego. Tymczasem sztab stanowiącej część nowozelandzkiego korpusu dywizji hinduskiej poinformował gen. Freyberga, że natarcie nie może odbyć się wcześniej niż dobę później. W tej sytuacji zbombardowanie opactwa musiałoby nastąpić 16 lutego wieczorem. Dwa dni wcześniej Freyberg otrzymał z dowództwa 5 Armii wiadomość, że jedyny możliwy termin nalotu to ranek 15 lutego. Przyśpieszenie nalotu oznaczało, że Dywizja Hinduska nie tylko nie zdążyłaby przygotować się do natarcia, ale nieprzygotowana musiałaby nacierać za dnia, co skazywało natarcie na pewną klęskę. Chociaż przyspieszenie nalotu niweczyło sens całej akcji, Freyberg ani nie usiłował przełożyć bombardowania, co byłoby w tej sytuacji logiczne, ani tym bardziej nie odwołał go.

15 lutego 239 amerykańskich bombowców, w tym 144 „latających fortec” (ciężkie bombowce B 17) prowadzonych przez mjra Bradforda E. Evansa i mjra Franka B. Chappella w trakcie trzygodzinnego bombardowania zamieniło wspaniały przybytek nauki, kultury i wiary w jedno wielkie rumowisko. Chociaż Amerykanie przypuszczali, że tak monstrualnego bombardowania nikt nie mógł przeżyć, zważywszy na dużą liczbę obecnych w opactwie uciekinierów, liczba ofiar nie była aż tak wielka. Ocaleli wszyscy mnisi, z których żaden nie został nawet ranny. Nie wiadomo, ilu zginęło przebywających w klasztorze uchodźców, których liczbę szacuje się na 1-2 tys. Na podstawie przeprowadzonych po wojnie badań przypuszcza się, że śmierć poniosło kilkuset cywilów, głównie kobiet i dzieci.

Ani wtedy, ani po wojnie nie znaleziono żadnych dowodów na to, że w wyniku ówczesnego bombardowania zginął choćby jeden Niemiec. Po bombardowaniu opat Diamare złożył pisemne oświadczenie, że w chwili bombardowania w klasztorze nie było żadnego.

W trakcie bombardowania tysiące alianckich żołnierzy wiwatowało z radości, będąc święcie przekonanymi, że ich samoloty likwidują niemiecki punkt oporu. Po zbombardowaniu klasztoru przez pierwszą grupę samolotów do sztabu 5 Armii zaczęły napływać meldunki o uciekających „Niemcach”. Dowodem na potwierdzenie ich obecności w klasztorze miał być przechwycony przez nasłuch radiowy tekst: Ist Abt noch im Kloester? Ja, co przetłumaczono: „Czy dowództwo batalionu jest wciąż w klasztorze? Tak”. Szybko jednak okazało się, że tłumaczenie to było błędne. Wprawdzie „Abt” jest wojskowym skrótem oznaczającym dowództwo batalionu, jednak słowo to po niemiecku znaczy także „opat”. Właśnie w tym znaczeniu pojawiło się to słowo w niemieckim meldunku, o czym świadczy dalsza część wiadomości: Sind Moenche darinnen? (Czy są tam mnisi?).

Fałszywe przekonanie, że Niemcy przystosowali klasztor do celów wojskowych, sprawiło, że ta barbarzyńska akcja spotkała się z powszechnym poparciem w USA i Wielkiej Brytanii. Zgoła odmiennie zareagowała Stolica Apostolska. Chociaż Watykan wiedział, że zbombardowano nieobsadzone przez Niemców opactwo, jednak powstrzymano się od publicznego potępienia aliantów za zniszczenie opactwa. Możliwe, że u podstaw tej decyzji leżała obawa, iż znani z braku poszanowania dla zabytków alianci (podczas lądowania na Sycylii alianci dokonali wielkiego spustoszenia wśród tamtejszych zabytków, w tym i kościołów) mogliby nawet zbombardować obsadzony przez Niemców Rzym. Nie była to obawa bezpodstawna. Alianci niszczyli każdy obiekt, w którym podejrzewali obecność Niemców. Tę zasadę zastosowano podczas alianckiego nalotu na letnią rezydencję papieża w Castel Gandolfo, gdzie zginęło jedynie 17 zakonnic.

Przedwczesna radość

Radość alianckich żołnierzy była przedwczesna. Nie zdawali oni sobie sprawy, że już wkrótce tysiące z nich będzie musiało oddać życie w walce o ruiny opactwa. Za sprawą aliantów to miejsce modlitwy i nauki w lutym 1944 r. stało się kluczową pozycją niemieckiego systemu umocnień w ramach tzw. linii Gustawa, zamykającej aliantom najkrótszą drogę do Rzymu. Najtrafniej scharakteryzował zbrodniczość alianckiego bombardowania włoski pisarz i publicysta katolicki, Vittorio Messori: Kiedy skończyło się bombardowanie i niczego już nie można było ocalić, Wehrmacht zajął górę i ufortyfikował się w rumowisku. Barbarzyńska strategia Amerykanów okazała się cenna dla Niemców, ponieważ ruiny stały się tak doskonałym miejscem obrony, że można było w nich przez całe miesiące odpierać najbardziej zaciekłe ataki. Trzydzieści tysięcy poległych aliantów, wśród nich wielu Polaków, spoczywa na tamtejszym cmentarzu z powodu amerykańskiej decyzji zburzenia klasztoru. Z wojskowego punktu widzenia było to szaleństwo, a z kulturalnego – zbrodnia („Czarne karty Kościoła”, Katowice 2001).

Już pierwsze dni po zburzeniu klasztoru całkowicie skompromitowały tych, którzy twierdzili, że jego zburzenie przyspieszy ofensywę i przyczyni się do zmniejszenia strat. Stało się dokładnie odwrotnie. W czasie próby zajęcia ruin (zostały obsadzone przez niemieckich spadochroniarzy 20 lutego) w nocy z 17 na 18 lutego Dywizja Hinduska poniosła ogromne straty, nawet nie zbliżając się do nich. Ogółem w przeprowadzonych tej nocy atakach dywizja straciła 530 żołnierzy, podczas gdy we wcześniejszych dwóch odpowiednio 64 i 130. Tego samego dnia pomimo braku punktu kierowania ogniem w opactwie, co wmawiali alianci, Niemcy odparli atak 200 Nowozelandczyków, zabijając lub raniąc 130 z nich.

Od lutego do maja Niemcy z powodzeniem odpierali ataki oddziałów alianckich. W maju 1944 r. do walki wszedł dowodzony przez generała Władysława Andersa 2 Korpus Polski, walczący w składzie brytyjskiej 8 Armii. Pierwsze natarcie Korpusu (11-12 V) zostało przez Niemców odparte. Związało ono jednak duże siły nieprzyjaciela i ułatwiło przełamanie niemieckiej obrony przez aliantów. Podczas drugiego natarcia (17-19 V) 2 Korpus zajął wzgórze z ruinami opactwa, a następnie przełamał drugi pas obrony niemieckiej, zwany linią Hitlera. W walce poległo 923 polskich żołnierzy, ok. 3 tys. zostało rannych, zaś 345 uznano za zaginionych. Klasztor nie został zdobyty frontalnym atakiem. Niemcy wycofali się z ruin w nocy z 17 na 18 maja. Polscy żołnierze zajęli rumowisko, w którym znajdowała się grupka ciężko rannych niemieckich żołnierzy.

Niemcy wycofali się, ponieważ alianci nie mogąc zdobyć ich punktów oporu frontalnym atakiem, zdecydowali się wreszcie je obejść. W maju alianci zrobili więc to, co na początku roku proponowali generałowie Keyes, Juin i Tuker, tylko że w ciągu tych pięciu miesięcy w beznadziejnych walkach niepotrzebnie zniszczono wspaniałą budowlę, zaś w walkach o jej ruiny niepotrzebnie straciło życie kilkadziesiąt tysięcy alianckich i niemieckich żołnierzy.

Antykatolicka nienawiść

Obecnie nie jest tajemnicą, że alianci podejmując decyzję o zbombardowaniu opactwa, doskonale wiedzieli, że nie było ono zajęte przez niemieckich żołnierzy. Przyznał to ówczesny brytyjski premier Winston Churchill w swojej wielotomowej pracy Druga Wojna Światowa (1952). Jego zdaniem, Niemcy w każdej chwili mogli wykorzystać zabudowania klasztorne do obrony, zaś zniszczenie opactwa miało im to bezpowrotnie uniemożliwić. Jednak podane przez niego uzasadnienie zburzenia opactwa jest sprzeczne z argumentacją głównego inicjatora zbombardowania klasztoru gen. Freyberga.

Messori nie znajduje innego wytłumaczenia dla tego czynu, jak antykatolicka nienawiść: Amerykanie wiedzieli, że na górze i w klasztorze nie było niemieckiego wojska. Wiadomo także, że zadecydowali o zniszczeniu klasztoru nie z powodów wojskowych, lecz dla samego zniszczenia, co można wytłumaczyć jedynie pragnieniem usunięcia z oblicza ziemi jednego z bardziej znaczących symboli tzw. katolickiego papizmu. Barbarzyńska operacja miała cele inne od tych, które publicznie ogłoszono w godzinie bombardowania.

Prawdziwość tych słów wydaje się potwierdzać rozpętana w USA i Wielkiej Brytanii medialna kampania, w której zajadle atakowano dowódców sprzeciwiających się bombardowaniu opactwa. W nagonce tej roiło się od kłamstw i silnych antykatolickich akcentów. Wielu wrogów Kościoła katolickiego nie ukrywało swojej radości ze zbombardowaniu klasztoru: Nie przypominam sobie, żeby coś, co widziałem lub zrobiłem, tak mnie uszczęśliwiło, jak widok tego zburzonego na wzgórzu opactwa... Z radością patrzyłem na ten symboliczny rozpad Kościoła i skostniałej tradycji - napisał w swoim dzienniku tuż po bombardowaniu kpt. Sidney Waugh, przed wojną znany jako wybitny rzeźbiarz.

Po wojnie USA i Wielka Brytania uparcie trzymały się tezy, że zniszczenie opactwa na Monte Cassino było uzasadnione. Dopiero w końcu lat 60. XX stulecia w wydawanych w USA publikacjach zatryumfowała prawda. W oficjalnej historii armii amerykańskiej z 1969 r. stwierdzono, że opactwo nie było zajęte przez wojska niemieckie. Wielka Brytania do dnia dzisiejszego nie zmieniła swego stanowiska o „niekwestionowanych dowodach” na wykorzystywanie opactwa przez Niemców. Żadnej pokory wobec prawdy nie wykazuje Nowa Zelandia, która zawzięcie broni gen. Freyberga. Paradoksalnie, dla niemieckich żołnierzy bitwa na Monte Cassino stanowiła jedną z nielicznych jasnych kart w generalnie haniebnej historii całej II wojny światowej.
Krzysztof Warecki