• Na Warszawę kilkanaście razy spadały również sowieckie bomby; trzy naloty miały charakter dywanowy
• W radzieckich bombardowaniach zginęło ponad 1000 mieszkańców
• Choć deklarowanym celem tych bombardowań były obiekty wojskowe, to jest niemal pewne, że chodziło o zabijanie cywilów
• Piotr Zychowicz: ''Naloty na Warszawę były kolejną zbrodnią sowiecką przeciwko narodowi polskiemu''
''To było straszne bombardowanie. Trwało ponad trzy godziny, a na
Warszawę spadały bomby o wadze kilkuset kilogramów. Nalot właśnie się
kończył, gdy pukanie do drzwi sprawiło, że wyskoczyłam z łóżka. Na progu
stanął Józef.
- Przyszedł pan Stefan Potocki. Bardzo prosi, żeby się pani ubrała i zeszła na dół. Czeka w korytarzu.
Po kilku minutach byłam już gotowa. Gdy zeszłam, usłyszałam okropne wieści. Stefan Tarnowski, najmłodszy syn mojej szwagierki, został ciężko ranny odłamkiem bomby.
Po kilku minutach byłam już gotowa. Gdy zeszłam, usłyszałam okropne wieści. Stefan Tarnowski, najmłodszy syn mojej szwagierki, został ciężko ranny odłamkiem bomby.
- Czy to groźne dla życia? - spytałam.
- Krwotok w jamie brzusznej - odparł Potocki. - Nie udało się go
zatamować. Musieliśmy czekać do końca nalotu, żeby przewieźć Stefana do
szpitala, bo w czasie bombardowania karetki nie mogą wyjeżdżać do
chorych. Gdy tam wreszcie dotarł, lekarze powiedzieli, że operacja nic
nie da. Chciałem prosić, żeby ciocia poszła do jego matki i pojechała z
nią do szpitala. Mam nadzieję, że jeszcze żyje.
Poszłam do Anny z okropną nowiną. Pojechałyśmy do szpitala rikszą, która
z chrzęstem toczyła się po leżących na jezdni kawałkach szkła i
kluczyła wśród konarów drzew, przewodów i cegieł. Meble i wszelkie
domowe rupiecie ze zburzonych kamienic majaczyły w widmowym świetle
poranka. Rikszarz pedałował ze wszystkich sił, ale musiał szukać
objazdów, kiedy ulica stawała się nieprzejezdna. Siedziałyśmy w
milczeniu, bo nie wiedziałam, jak pocieszać Annę, której najstarszego
syna zabili bolszewicy, drugi trafił do obozu koncentracyjnego w Dachau,
a teraz umierał najmłodszy. Cóż mogłam jej powiedzieć? Dotarłyśmy za
późno i Stefan nie zdążył pożegnać się z matką''.
To fragment wspomnień hrabiny Marii Tarnowskiej dotyczący bolszewickiego
nalotu dywanowego na Warszawę, który został przeprowadzony w nocy z 12
na 13 maja 1943 r. A więc miesiąc po ogłoszeniu odkrycia grobów
katyńskich. Sowieccy lotnicy zrzucili na polską stolicę około 100 ton
bomb. Niektóre z nich - przeznaczone do burzenia budynków - miały nawet
ponad 500 kg. Gdy trafiły w kilkupiętrową kamienicę, pozostawała z niej
kupa gruzu.
Oficjalnie Moskwa twierdziła, że celem ataków były niemieckie ''obiekty
wojskowe'' w okupowanym mieście. W rzeczywistości jednak zdecydowana
większość bomb spadła na dzielnice mieszkaniowe, masakrując pogrążonych
we śnie warszawiaków. Nalot trwał bowiem od godz. 23.30 do 1.30. Ludzie
bywali trafieni odłamkami, ale na ogół ginęli pod gruzami walących się
domów. ''Lokatorzy jednego z całkowicie zniszczonych domów w centrum -
notował hiszpański chargé d’affaires, książę Parcentu Casimiro Florencio
Granzow de la Cerda - którzy ukryli się w piwnicach, zostali
odnalezieni utopieni na skutek zalania schronienia wodą z uszkodzonego
wodociągu''.
Niestety, Sowietom udało się zaskoczyć śpiące miasto. Syreny włączono
już po tym, gdy spadły pierwsze bomby. Niemiecka artyleria
przeciwlotnicza była w Warszawie dopiero w powijakach i nie była w
stanie unieszkodliwić bolszewików. W efekcie w nalocie zginęło blisko
300 cywili, a około tysiąca zostało rannych. Kolejne 2,5 tys. zostało
pozbawionych dachu nad głową. Straty niemieckie były znikome. ''Pewne
uszkodzenia w sieci kolejowej nastąpiły, ale wydaje się, że dość
niewielkie, niewspółmierne z rozmiarami nalotu, który był ogromny.
Takiego od września 1939 roku Warszawa nie miała - zapisał w swojej
kronice okupowanej Warszawy Ludwik Landau. - Niektóre ulice, jak
Grójecka, Marszałkowska koło placu Zbawiciela, wyglądem swym
przypominały obrazy z dni wrześniowych. Kto może, spieszy się przenosić
za miasto, szosy podwarszawskie zaroiły się od wozów z rzeczami tych
specyficznych letników''.
Barbarzyństwo
Sprawa wywołała oburzenie w warszawskim podziemiu. 25 maja 1943 r. w
''Rzeczpospolitej Polskiej'', organie Delegatury Rządu na Kraj, ukazał
się artykuł o trafnym tytule ''Nowe zbrodnicze barbarzyństwo
sowieckie''. W podobnym tonie utrzymane były artykuły prasy gadzinowej,
której redaktorzy tym razem mieli świętą rację.
Skala nalotu rzeczywiście była bowiem wielka. Ludzie zginęli pod bombami
w Śródmieściu, na Ochocie, Woli i Pradze. Uszkodzone zostały Filtry, co
pozbawiło warszawiaków na pewien czas wody, a także główne Hale
Targowe, co utrudniło zaopatrzenie w żywność. Zdemolowana została
infrastruktura Tramwajów Warszawskich, a wywołane przez bombardowanie
pożary gaszono do 14 maja. ''Prawdziwie symboliczny wymiar nadały
sowieckiej akcji bomby zrzucone na ruiny getta, w którym dogasał właśnie
opór ostatnich żydowskich powstańców'' - pisał historyk dr Tymoteusz
Pawłowski.
Bombowce B-25 Mitchell, których użyto
podczas nalotów na Warszawę, radziecka Rosja otrzymała od USA. Na
zdjęciu samolot z oznaczeniami amerykańskimi fot. Wikimedia Commons
Co ciekawe, bolszewicy przeprowadzili nalot przy użyciu amerykańskich
bombowców B-25 Mitchell, podarowanych Stalinowi przez naszych
anglosaskich ''przyjaciół''. Narzędzia zbrodni dostarczyła więc Ameryka.
Samym Sowietom trudno zaś nie odmówić ponurego poczucia humoru. Otóż
oprócz bomb zrzucili na głowy warszawiaków ulotki… ''Do braci Polaków'',
w których wzywali do wzmożenia oporu wobec Niemców.
Niewykluczone, że cele sowieckim lotnikom wskazywali renegaci z PPR. Tak
było w przypadku jednego z poprzednich bombardowań. Jak wynika z
opublikowanego przez Krzysztofa Jaszyńskiego ''Sprawozdania z nalotu na
Warszawę w noc z 20 na 21 VIII 1942 r.'', w momencie, gdy bolszewicy
nadlecieli, nad miastem miejscowi komuniści wystrzelili w powietrze
zielone rakiety. Podobna informacja znalazła się w ''Sprawozdaniu z
nalotu na Warszawę w noc 1 na 2 września 1942 r.''. ''Informatorzy
stwierdzają z całą pewnością współdziałanie z lotnictwem ludności
miejscowej – napisano w dokumencie. – Wypuszczono czerwoną rakietę z
rejonu parkingu samochodów w Wawrze oraz z rejonu przyczółka mostowego
mostu Poniatowskiego. O nalocie wiedziały koła posiadające łączność z
Moskwą. Ze sfer komunistycznych zapowiedziano dokładnie nalot''.
W nocy nalot…
W sumie w okupowanej stolicy ogłaszano około 100 alarmów
przeciwlotniczych. Sowieckie bomby na Warszawę spadły zaś kilkanaście
razy. Trzy naloty były nalotami dywanowymi. Jak wyliczył Tymoteusz
Pawłowski, w sumie w bolszewickich bombardowaniach zginęło około 1 tys.
warszawiaków, a kilka tysięcy zostało rannych. Całkowitemu zniszczeniu
uległo 300 budynków, a kilkaset innych zostało poważnie uszkodzonych.
Ucierpiało około 3 proc. zabudowy Warszawy. Słowa słynnej okupacyjnej
piosenki: ''W nocy nalot, w dzień łapanka'' odnosiły się właśnie do
nalotów sowieckich.
Bombowiec Pe-8 wykorzystywany w nalotach na Warszawę fot. Wikimedia Commons
Po raz pierwszy samoloty z czerwoną gwiazdą na skrzydłach zrzuciły bomby
na Warszawę zaraz po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej - wieczorem 23
czerwca 1941 r. Oficjalnie sowieccy lotnicy mieli zniszczyć mosty na
Wiśle, ale bomby spadły na miasto. Trafiły między innymi w Teatr Wielki i
tramwaj pełen warszawiaków. Zginęło co najmniej 34 ludzi. Kolejny nalot
odbył się jesienią - tym razem straty cywilne były jeszcze większe.
Zginęło ponad 50 osób po tym, gdy bomby spadły na kamienice.
Pierwsze dywanowe bombardowanie Warszawy przeprowadzono w nocy z 20 na
21 sierpnia 1942 r. Teraz już nikt nie mógł mieć wątpliwości, że celem
nalotu była ludność cywilna. Bomby posypały się na Żoliborz, Wolę,
Mokotów, Grochów. Obiektów wojskowych nie zaatakowano. ''Staliśmy w
oknie wpatrzeni w scenerię nocnego nalotu – wspominał siedmioletni
wówczas Janusz Wałkuski. - Na spadochronach opadały świetlne race. Było
prawie tak widno jak w dzień. Słyszeliśmy warkot samolotów, eksplozje
bomb. Zginęło dużo ludzi. Tak zaczynał się rok szkolny. Dwóch kolegów z
sąsiedniej klasy zabiła bomba na Krochmalnej...''.
Polskie podziemie szacowało, że w nalocie tym zginęło około 200
warszawiaków. Kolejny potężny nalot odbył się 10 dni później. Tym razem
bolszewicy trafili w Szpital Praski pw. Przemienienia Pańskiego i
Szpital Dzieciątka Jezus. Część pocisków spadła na getto, zabijając
wielu Żydów. ''Czerwoni piraci z przestworzy - pisał 'Nowy Kurier
Warszawski'. - Walili bomby, gdzie się dało, kościół, szpitale, baraki.
Czerwoni nie wybierają. Rzucają śmiertelne pociski z logiką przypadku''.
Bolszewicy nie oszczędzili nawet Cmentarza Powązkowskiego. Zniszczyli
na nim Bramę św. Honoraty oraz dwie kwatery po lewej stronie kościoła
pw. św. Karola Boromeusza. Ostatnie sowieckie naloty odbyły się w lipcu
1944 r., na krótko przed wybuchem powstania.
Bombowiec Jer-2 wykorzystywany w nalotach na Warszawę fot. Wikimedia Commons
Warto jednak odnotować ciekawą polemikę, do jakiej doszło kilka lat temu
między historykami dr. Tymoteuszem Pawłowskim i Krzysztofem Jaszyńskim.
Ten pierwszy nie miał wątpliwości, że celem sowieckich nalotów było
sterroryzowanie warszawiaków i była to zbrodnia z premedytacją przeciwko
niewinnym polskim cywilom. Według Jaszyńskiego było inaczej - sowieccy
lotnicy chcieli dobrze, tylko wyszło jak zwykle. Celem nalotów miały być
wybrane obiekty wojskowe i przemysłowe, ale sowieccy lotnicy wykazali
się nieudolnością. Zabrakło im precyzji i zrzucali bomby, gdzie popadnie.
Problem w tym, że sam Jaszyński przyznawał, iż nocne trafienie w cele
wojskowe na terenie Warszawy było niemal niemożliwe. ''Przy nocnym
nalocie z wysokości ok. 2500 metrów nie było to zadanie łatwe - pisał. -
Przy prędkości samolotu ok. 200 km/godz. pomyłka o jedną sekundę to
upadek bomby ponad 50 metrów od celu. Analiza trafień wykazuje, że w
większości przypadków bomby były zrzucane sekwencyjnie, jedna po
drugiej, co dawało rozrzut nawet od 200 do 500 m. Nie mogło więc być
mowy o precyzji trafienia w pojedynczy obiekt''.
A więc sowieccy oficerowie wydający rozkaz o przeprowadzeniu podobnych nalotów z góry wiedzieli, że ich główną ofiarą padną polscy cywile. O cynizmie Sowietów świadczyć może również odpowiedź na nieśmiały protest, jaki w sprawie bombardowań Warszawy zgłosił polski minister spraw zagranicznych Edward Raczyński. Otóż Moskwa odpowiedziała ostro, że bombardowania Warszawy odnoszą znakomity skutek, bo ''wzmacniają w społeczeństwie polskim przekonanie o zbliżającej się klęsce hitlerowców''…
Piszący te słowa nie ma wątpliwości, że naloty na Warszawę były kolejną zbrodnią sowiecką przeciwko narodowi polskiemu i należy je wymieniać razem z operacją polską NKWD, 17 września, deportacjami na Sybir, Katyniem i obławą augustowską. Czytając o bolszewickich bombach masakrujących warszawiaków w 1941, 1942 lub 1943 r., trudno się nie zadumać nad naiwnością polskich czynników przywódczych, które niezmiennie uznawały Sowiety za ''sojusznika'', a później ''sojusznika naszych sojuszników''. Za mrzonki te zapłaciliśmy w 1944 r. straszliwą cenę.
A więc sowieccy oficerowie wydający rozkaz o przeprowadzeniu podobnych nalotów z góry wiedzieli, że ich główną ofiarą padną polscy cywile. O cynizmie Sowietów świadczyć może również odpowiedź na nieśmiały protest, jaki w sprawie bombardowań Warszawy zgłosił polski minister spraw zagranicznych Edward Raczyński. Otóż Moskwa odpowiedziała ostro, że bombardowania Warszawy odnoszą znakomity skutek, bo ''wzmacniają w społeczeństwie polskim przekonanie o zbliżającej się klęsce hitlerowców''…
Piszący te słowa nie ma wątpliwości, że naloty na Warszawę były kolejną zbrodnią sowiecką przeciwko narodowi polskiemu i należy je wymieniać razem z operacją polską NKWD, 17 września, deportacjami na Sybir, Katyniem i obławą augustowską. Czytając o bolszewickich bombach masakrujących warszawiaków w 1941, 1942 lub 1943 r., trudno się nie zadumać nad naiwnością polskich czynników przywódczych, które niezmiennie uznawały Sowiety za ''sojusznika'', a później ''sojusznika naszych sojuszników''. Za mrzonki te zapłaciliśmy w 1944 r. straszliwą cenę.
Piotr Zychowicz