sobota, 15 października 2016

Jacek Bartyzel: Kto się boi nacjonalizmu?


       Ascetyczna czerń okładki, pośrodku biało-czerwony płomień w funkcji emblematu, z którego prawie wykwitają „bezwstydne” słowa: POD ZNAKIEM NACJONALIZMU. To wystarczy, aby doprowadzić do spazmów oburzenia każdy umysł wyćwiczony w politycznie poprawnym reagowaniu na „złe”, „zionące nienawiścią”, „ksenofobiczne” i jakie tam jeszcze słowa. I nie dziwota: kto wzrastał w przeświadczeniu, że prawdziwym wrogiem wolności i prawdy nie jest komunizm czy w ogóle socjalizm, tylko „totalitarny nacjonalizm, którego przedstawiciele znajdują się zarówno w partii komunistycznej, jak i w antykomunistycznej opozycji” (dogmat ogłoszony i podany do wierzenia przez p. Jacka Kuronia bodajże w 1978 r.), ten wprost nie mógłby reagować inaczej niż odrazą i negacją na treści zawarte w antologii tekstów „Prawicy Narodowej” przygotowanej przez pp. Krzysztofa Kawęckiego i Rafała Mossakowskiego. Ów odruchowy antynacjonalista wie przecież z góry i raz na zawsze, że nacjonalizm, każdy nacjonalizm, to pestis perniciosissima, zło najgorsze, przy którego ocenie niepotrzebne jest nawet wysłuchanie argumentów przeciwnej strony. Co innego w stosunku do komunizmu. O, tu można i trzeba prześcigać się w dialektycznych cieniowaniach, w dystynkcjach tak subtelnych, że chyba zrozumiałych już tylko dla tych, którzy je wymyślili; aby tylko przypadkiem nie popaść w błąd na równi z nacjonalizmem ohydny: błąd „zoologicznego antykomunizmu”. Finezja anty-antykomunistów nie zna granic: jeszcze niedawno (w 1989 r.) słyszeliśmy na przykład p. Michnika głoszącego z przejęciem, że skompromitował się na zawsze komunizm „typu koszarowego”. Logicznie zatem biorąc, komunizm „typu niekoszarowego” może uchodzić nadal za powabny jak Primavera Botticellego!

Pozostawmy jednak anty-antykomunistów ich upodobaniom i dyzgustom, a zapytajmy, do jakich to wędrówek umysłowych zapraszają nas ci reakcjoniści z czarnym podniebieniem z „Prawicy Narodowej” (dla wyjaśnienia dodajmy, że jest to tytuł niskonakładowego pisma redagowanego przez K. Kawęckiego w latach 1990-1991 i z niego pochodzi większość zamieszczonych w antologii tekstów). Wypada tedy naprzód rozszyfrować prawdziwy sens ideowy pojęcia „nacjonalizm” w tym rozumieniu, jakie ponad wszelką wątpliwość afirmują autorzy antologii. Szczęśliwie, nie jest to zadanie trudne, ponieważ klarowna odpowiedź na powyższe zagadnienie dana została na pierwszych stronach przedmowy, obudowana nadto równie wyrazistym wskazaniem patronów tego nacjonalizmu.

Dowiadujemy się tedy, po pierwsze, że NACJONALIZM oznacza doktrynę o życiu narodowym, jego źródłach, obowiązkach, zakresie, słowem o roli, jaka w planie Bożej Opatrzności przysługuje obyczajom, które są istotnym wiązadłem jedności narodowej […]. Nacjonalizm jest doktrynalnym uzasadnieniem cnót składających się na patriotyzm i jako taki nie może mu się przeciwstawiać. Powyższy cytat, użyty jako motto książki, wyszedł spod pióra wybitnego teologa i etyka katolickiego, o. Jacka Woronieckiego OP, i nie trzeba chyba zużywać wiele atramentu na dowodzenie, iż odwołanie się z punktu do takiego patrona oraz do takiego ujęcia odsłania nam podstawową intencję autorów w rozwiązywaniu relacji pierwiastka nadprzyrodzonego i doczesnego, uniwersalnego (katolickiego) i partykularnego (narodowego). Innymi słowy: trudno o czytelniejszą deklarację w kwestii podstawowego wyboru nacjonalisty, który nie może być (w rozumieniu autorów) inny, jak opcja za NACJONALIZMEM CHRZEŚCIJAŃSKIM, uznającym prymat Bożej woli nad światem, a nakaz służby narodowi (nieuważanemu za absolut) wyprowadzającym z czwartego przykazania.

Ale — powiedzą sceptyczni i nieufni — nacjonalizm, jakby się sam nie zwał i jakich by szat nie ubierał, zawsze pozostanie agresją lub przynajmniej niechęcią do obcych nacji, bo jego „prafenomenem” jest psychiczny osad ksenofobicznej wrogości do „Innego” oraz „prymitywna” więź biologiczna, negująca na domiar suwerenność duchową jednostki redukowanej do kolektywnego „my”. Na taki zarzut odpowiadają autorzy „Prawicy Narodowej” słowami innego autorytetu minionej doby, Maurycego Barresa: Nacjonalizm, jak ja go rozumiem, to tradycja odnaleziona przez analizę własnego ja. […] Żyję pośród zbiorowości starszej niż ja sam. Początkowo dumny ze swej wolności dochodzę jednak do przeświadczenia, że w ogromnej mierze zależę od tej ziemi i jej zmarłych, którzy przez tyle wieków przede mną tworzyli ją i kształtowali tak w rzeczach oczywistych, widzialnych, jak i w najsubtelniejszych imponderabiliach […]. Jesteśmy mimo naszej indywidualnej wolności tylko „dalszym ciągiem”. Człowiek wolny to w istocie nie ten, który zrywa z własną przeszłością i tradycją, ale ten, który uświadamia sobie pełnię swego zakorzenienia w rodzinie, w narodzie, w kulturze. […]

Nacjonalizm jest rozwiązywaniem kwestii społecznych przez odnoszenie ich do konkretnego narodu, do jego żywotnych interesów […]. Nacjonalizm jest odczuciem odrębności i wyjątkowości jego kultury bez umniejszania odrębności i wyjątkowości kultur innych narodów. Nacjonalizm nie kieruje się przeciw innym narodom, kieruje się do wewnątrz własnego narodu […] [podkr. moje J.B.].
Chciałoby się, przywołując nieco inny krąg skojarzeń, dodać: w zdrowo pojętym, tzn. powodowanym spokojem ducha i słuszną dumą, a nie chorobliwym, niespokojnym resentymentem, nacjonalizmie nie chodzi o to, aby więcej jako naród „mieć”, ale bardziej, dostojniej, piękniej „być”. A „być” można tylko tam, gdzie jest z czego „brać”, to znaczy dziedziczyć, po to, żeby dalej móc tworzyć – „kultywować”.

Wszelako — odezwą się znów nieprzejednani — nacjonalizm nie ukontentuje się wcale troską o tożsamość i pielęgnacją skarbów duchowych narodowej wspólnoty, tylko ulegnie, prędzej czy później, tkwiącej w nim, niechby i tylko potencjalnie, „sile fatalnej” prowadzącej do rzezi, takich jak choćby „czystki etniczne” w b. Jugosławii. Czy nie słuszniej zatem „narodowi”, bytowi o tak „niebezpiecznych” formach egzystencji, przeciwstawić „racjonalne”, stowarzyszone tylko dobrowolnym i warunkowym kontraktem „społeczeństwo”, najlepiej „obywatelskie”? Posłuchajmy repliki trzeciego koryfeusza nacjonalizmu, Karola Maurrasa: Społeczeństwo nie jest „uzgodnioną wolą”, „umową społeczną”, kontraktem wolnych jednostek. Społeczeństwo jest naturalnym skupiskiem, naturalną zbiorowością. […] Naród jest najszerszym i najgłębszym spośród kręgów wspólnotowych, naród okazuje się otuliną najbardziej trwałą i solidną, najbardziej też kompletną. Nie czynię z narodu jakiegoś metafizycznego absolutu, bóstwa, złotego cielca. […] Nie da się sztucznie stworzyć narodu. Więc niech nam nie mówią: zło pochodzi od nacjonalizmu, od idei narodowej. Zasadnicze zło pochodzi od człowieka. Zagrożeniem nie są narody, ale demoplutokracja, złe rządy ludowe, idea nacjonalitaryzmu, która nie jest nacjonalizmem [podkr. moje J.B.]. Nacjonalizm odpowiada mi, bo jest obroną ludzi, ich dzieł, ich nierówności, więc ich sztuki, ich myśli, ich dóbr; Ojczyzna, naród to nie abstrakcja: to konkret każdego dnia. […] Jeśli mówimy o zjednoczonej Europie, to pamiętajmy, że to chrześcijaństwo było w przeszłości Stanami Zjednoczonymi Europy i pozostaje nadal fundamentem takich możliwych Stanów.

A zatem, to nie nacjonalizmy i nie narody są winne szaleństwom ogarniającym niekiedy jednostki i społeczności, tylko konstruktywistyczne i egalitarne ideologie, traktujące żywe, konkretne wspólnoty jako surowiec, materiał do eksperymentów. Także dzisiejsze międzyplemienne rzezie w Bośni to nic innego jak wynik wcześniejszego zanegowania narodowych tożsamości, tworzenia sztucznego „narodu jugosłowiańskiego” (a potem jeszcze „socjalistycznego”) i zarazem groźne preludium do tego, co może i wprost musi się stać, jeżeli nie zostanie powstrzymany szaleńczy proces konstruowania nowej Wieży Babel; zuniformizowanej, antynarodowej i antypersonalistycznej Europy „Maastricht”.

* * *

Chociaż omawiana książka stanowi antologię tekstów różnych autorów, to jednak w pełni usprawiedliwione wydaje się traktowanie jej jako dzieła autorskiego dr. Krzysztofa Kawęckiego, i to nie tylko dlatego, że ponad 1/3 zamieszczonych artykułów wyszła spod jego pióra, a pozostałe stanowią plon jego działalności redakcyjnej. Uznajemy tak przede wszystkim dlatego, że ten młody jeszcze (rocznik 1960) historyk i polityk daje się poznać w swoich wypowiedziach jako jeden z najciekawszych publicystów prawicowych, dysponujący nadto dobrze przemyślaną i umotywowaną wizją celu, ku któremu zmierzać winien ten kierunek polityczny, z którego autor wyrósł, tj. narodowo-demokratyczny. I w istocie, rozważania K. Kawęckiego sygnalizowane tytułem jednego z artykułów: Endecja – co dalej?, uznać trzeba za politycznie w tej książce najdonioślejsze.

Terapia zalecana przez K. Kawęckiego ruchowi narodowemu ma swój początek w diagnozie postawionej jeszcze na przełomie lat 70. i 80. przez człowieka przystępującego do „nielegalnych”, jak wszystkie inne niekoncesjonowane przez reżim, grup neoendeckich (w tym wypadku: Komitetu Samoobrony Polskiej kierowanego przez Mariana Barańskiego) z pełną samowiedzą dokonywania wyboru nie tylko przeciwko panującemu systemowi, ale także dominującej w „opozycji demokratycznej” lewicowej „dysenterii”. Dla nas — wspomina K. Kawęcki — młodych narodowców, endecja kojarzyła się z prawicą, bezkompromisowym antykomunizmem, przywiązaniem do katolicyzmu. Wyobraźnię polityczną kształtował etos Narodowych Sił Zbrojnych, wielkość historycznego ruchu narodowego, postać Romana Dmowskiego.

Rychło jednak bystry umysł młodego narodowca dostrzegł, że „źle się dzieje w państwie neoendeckim”, co zresztą stanowiło tylko potwierdzenie reguły tyczącej wszystkich nazbyt literalnych przedsięwzięć wskrzeszających stronnictwa „historyczne” (chadecja, neopiłsudczycy, PPS). Kłopoty trapiące neoendecję były jednak nie tylko właściwe wszystkim epigonom, ile też specjalnej natury.

Pierwszym zagrożeniem był, w opinii K. Kawęckiego, nurt postendeckiego „rewizjonizmu”, inspirowany przez niektórych działaczy emigracyjnego Stronnictwa Narodowego, takich jak Albin Tybulewicz czy (niedawno zmarły) Wojciech Wasiutyński, a sprowadzający się do tego rodzaju operacji „selekcyjnej” na myśli staroendeckiej, która prowadziła do amputowania prawie wszystkiego, co było w niej integralnie prawicowe. Emigranci, żyjący od dziesiątków lat w samym epicentrum cywilizacji demoliberalnej i laicko-permisywnej, zaczęli wystrzegać się wszelkich wątków pachnących jakimkolwiek „fundamentalizmem” czy autorytaryzmem, a prezentować się jako „cywilizowane” prawe skrzydło demokracji parlamentarnej.

Niektórzy (jak na przykład prof. Adam Bromke) szli tak daleko, że z tradycji endeckiej pozostała już u nich właściwie tylko (dość zresztą banalna) analiza geopolityczna, wiodąca w konkluzji ku „prorosyjskości” i powielaniu stereotypów urzędowej amerykańskiej sowietologii. Obawa przed posądzeniem o „faszyzm” czy „ekstremizm” prowadziła „rewizjonistów” nie tylko do ignorowania odradzającej się w latach 70. zachodnioeuropejskiej prawicy narodowej (co kompletnie zamilczano w emigracyjnym organie SN „Myśl Polska”), ale nawet do wyciszania samego pojęcia „prawica”. A jak mówi „spiżowe prawo polityki”, kto neguje ważność kategorii „lewica – prawica”, ten albo jest kryptolewicowcem, albo został od lewicy w ten lub inny sposób uzależniony. I nic dobitniej nie potwierdza, iż zasadna była nieufność żywiona wówczas przez K. Kawęckiego i jego kolegów do „rewizjonistów”, jak perypetie tych krajowych adeptów rewizjonizmu, którzy zgodzili się (ku zaskoczeniu ludzi z nimi wcześniej współpracujących) na odgrywanie roli prawicowego listka figowego dla przechwytującej po 1989 r. władzę formacji postkorowskiej (przypadek Forum, potem Frakcji Prawicy Demokratycznej A. Halla).

Zupełnie przeciwstawne powyższemu, acz kompromitujące i wprost samobójcze dla idei narodowej zagrożenie wyszło w tym samym czasie ze strony nurtu, który śmiało można określić mianem „narodowego bolszewizmu”, reprezentowanego przez nieprzypadkowo bardzo nagłaśniane i w mediach oficjalnych, i w propagandzie korowskiej (jako bardzo dla tej ostatniej wygodny przeciwnik) Zjednoczenie Patriotyczne „Grunwald”. Kusiło ono spadkobierców endecji swoją retoryką „antystalinowską” i „antysyjonistyczną” oraz jakimś dziwacznym „socjalistycznym patriotyzmem”. I chociaż „Grunwald” z pewnością nie był przedsięwzięciem genetycznie wyrastającym z autentycznej endecji, tylko wylęgłym w zakamarkach PRL-owskich służb specjalnych, wyrażających kalkulacje „nacjonalistycznej” frakcji w PZPR, to jednak uczciwie przyznać trzeba, że niejeden narodowiec dał się tej retoryce skusić. (Dla ścisłości dodajmy, że nie dotyczy to wyłącznie „endeków”; wszakże jednym z najczynniejszych „grunwaldczyków” był Kazimierz Studentowicz, przed wojną publicysta gospodarczy neokonserwatywnego i propiłsudczykowskiego „Bunt Młodych”, a czasu wojny działacz katolickiej Unii z historyczną endecją niemający nic wspólnego).

Zmiana sytuacji politycznej po przejęciu w 1989 r. władzy przez obóz solidarnościowej lewicy nie wpłynęła zasadniczo na zniwelowanie opisywanych zagrożeń, a tylko przesunęła ich proporcje. Wprawdzie „rewizjoniści” utracili swą odrębność i tożsamość poprzez zagranie w OKP-owskiej orkiestrze pod batutą prof. Geremka, po „grunwaldczykach” słuch zaś zaginął, to jednak pojawiły się nowe kłopoty. I nie idzie tu wcale o takie bandycko-folklorystyczne zjawiska jak „Samoobrona” A. Leppera, subkultura skinheadów czy neopogańska grupa dawniejszego rewolucjonisty PZPR-owskiego (i współpracownika J. Kuronia) B. Tejkowskiego, ponieważ ich związek z endecją istnieje tylko w wyobraźni źle poinformowanych bądź „prawdomównych inaczej” dziennikarzy.

Te kłopoty, które po 1989 r. trapiły i trapią naprawdę neoendecję, są znów dwojakiej natury. Pierwszy z nich oznacza pogłębienie tendencji zauważalnej już od końca lat 70., a określonej przez K. Kawęckiego jako nostalgiczno-archiwalna. Zrozumiały do pewnego stopnia (psychologicznie) odruch czysto konserwacyjny w stosunku do wypracowanej przez kilka pokoleń i imponująco spójnej doktryny politycznej oraz poczucie zagrożenia przez jawnie nieprzychylną propagandę mediów, upowszechniającą „czarną legendę” endecji, miały jednak niekorzystny skutek w postaci dobrowolnego zamknięcia się w ideologicznej reducie, której obrońcy nie tylko że porzucili nawet myśl o wycieczce poza mury, ale pogrążyli się w sporach pomiędzy sobą o kwestie interesujące wyłącznie ich samych. Kto styka się z publicystyką pism takich jak „Szczerbiec”, ten spostrzeże bez trudu, że dla jej protagonistów zegar dziejów zatrzymał się najpóźniej w 1939 r., skoro najbardziej zdaje się ich zajmować spór o to, kto faktycznie dowodził w Bitwie Warszawskiej podczas wojny polsko-bolszewickiej… Konsekwencje „talmudyzmu” historyczno-ideowego (przed którym przestrzegał ongiś Dmowski) są łatwe do przewidzenia: nieobecność neoendecji w gronie liczących się ugrupowań politycznych i w ogóle w horyzoncie świadomości przeciętnego Polaka, nawet tego interesującego się polityką. Owa marginalność społecznie zobiektywizowanej egzystencji jest zresztą odwrotnie proporcjonalna do liczby instytucjonalnych podmiotów partyjnych wywodzących się z pnia endeckiego: Stronnictwo Narodowe („senioralne”), Stronnictwo Narodowe „Szczerbiec”, Stronnictwo Narodowe „Ojczyzna”, Narodowa Demokracja, Stronnictwo Demokratyczno-Narodowe, Stronnictwo Narodowo-Demokratyczne… (a nie jest to lista kompletna).

Zdecydowany sprzeciw (i słusznie!) K. Kawęckiego budzi tzw. trzecia droga, obrana przez wpierw lewicową frakcję w łonie SN, a później, po rozłamie, samodzielną już organizację: SN „Ojczyzna”. Jej animatorzy, określający się sami jako endecja „różowa” (w przeciwieństwie do „błękitnej”), oferują niewiarygodnej mętności koktajl, w którym przemieszane zostały odruchy już bez cudzysłowu ksenofobiczne z demagogicznym antykapitalizmem i ultrademokratyzmem ustrojowym (m.in. koncepcja jednoizbowego parlamentu). Populizm SN „Ojczyzny” to zatem kompletne zboczenie z prawicowego pionu ND w narodowo-socjalistyczne grzęzawisko.

Jakie jest wyjście z tej pułapki, w której znaleźli się neoendecy, uwięzieni pomiędzy antykwaryzmem a pokusą populizmu, i chyba już sami tracący nadzieję na przeniesienie dorobku najpotężniejszej niegdyś w Polsce szkoły prawicowego myślenia i działania w rzeczywistość XXI stulecia? Odpowiedź K. Kawęckiego jest jasna i bezkompromisowa: jedynym rozwiązaniem jest przyjęcie orientacji prawicowej; Walkę o Polskę wygrać może tylko konsekwentny w swym działaniu, zjednoczony obóz prawicy narodowej.

* * *

Zauważmy naprzód, że proponowana przez K. Kawęckiego terapia jest w zasadniczych liniach zbieżna z działaniami wychodzącymi z różnych ośrodków politycznych. Największe nadzieje wzbudzała zrazu formuła Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego (sam K. Kawęcki uczestniczył czas jakiś w jej realizacji), ale dziś (1994 r.) już wszystko wskazuje na to, że jego skrzydło szczerze prawicowe, personifikowane przez b. prezesa Rady Naczelnej Marka Jurka, przegrało batalię o kształt ideowy tego stronnictwa z odłamem centrowo-chadeckim. Konieczność wyjścia z izolacji oraz potrzebę jednoznacznej opcji prawicowej (tak w sprawach ustrojowych, jak gospodarczych) zrozumiało kierowane przez Jana hr. Zamoyskiego Stronnictwo Narodowo-Demokratyczne. Wykazuje ono w tym kierunku godną uznania konsekwencję, współtworząc m in. Porozumienie 11 Listopada oraz przedstawiając (zwłaszcza piórem Bogusława Kowalskiego, redaktora „Myśli Polskiej”) poważną koncepcję interprawicowego Obozu Polityki Polskiej. Warto także odnotować (już z ostatnich tygodni), że również SN „senioralne” (prof. Maciej Giertych) zdecydowało się przełamać splendid isolation, powołując, wraz z częścią ZChN-u, Komitet Narodowy.

Nawet i na tle tych pozytywnych przykładów koncepcja K. Kawęckiego wyróżnia się śmiałością i szerokością horyzontów, nie ogranicza się bowiem do zadań polityki bieżącej, ale sięga też metapolitycznych fundamentów duchowych i kulturowych. Hasło wywoławcze „prawica” już znamy; pora zajrzeć, co się za tym hasłem kryje.

Pierwszym filarem, na którym wspiera się proponowana przez K. Kawęckiego prawica, jest narodowy tradycjonalizm. Oznacza to uwzględnienie całości dziedzictwa polskiej prawicy, bez ograniczeń partyjno-organizacyjnych (a przede wszystkim myśli konserwatywnej), i budowania z niego nowej jakości, w której tradycja narodowa (endecka) zajmuje, zwłaszcza w jej integralnie katolickiej formule wyznaczonej późnymi pismami Dmowskiego i „młodej” endecji z lat 30., miejsce zasadnicze, ale nie wyłączne. (Warto w tym miejscu zauważyć, że tytuł omawianej książki jest właśnie, wbrew pozorom, sygnałem otwarcia na nieendeckie formuły myśli prawicowo-narodowej, jako że przejęty został ze stałego nadtytułu prac wydawanych przed wojną przez środowisko tzw. narodowych piłsudczyków: Jana Hoppego, Wacława Budzyńskiego, Juliana Dudzińskiego i in. Szkoda może nawet, że wydawca nie ujawnił wprost tej, niekoniecznie czytelnej dziś dla każdego, aluzji.) W pierwszym zatem rzędzie prawica narodowa oznacza dążenie do zapanowania prawa naturalnego w życiu publicznym, ideę silnej, autorytarnej władzy na polu rozwiązań ustrojowych i konsekwentny antysocjalizm w gospodarce, bez pytania, spod jakich sztandarów historyczno-partyjnych kto przychodzi.

Po drugie, prawica narodowa w dzisiejszych realiach musi przekroczyć zdecydowanie horyzont partykularny i określić się wobec zagrożeń dotykających wszystkie narody europejskie będące dziedzicami średniowiecznej Rei Publici Christianae. Śmiertelne niebezpieczeństwo utraty tożsamości i substancji narodowej, już to z powodu szaleństw brukselsko-strassbourskiej inżynierii socjalnej, już to z racji rozkładającej moralnie amerykanizacji usymbolizowanej wszechobecnością MacDonalda, już to wreszcie z uwagi na demograficzny kryzys społeczeństw europejskich kontrastujący z witalistycznym impetem cywilizacji islamskiej skłaniać winny do solidarności wszystkich narodów cywilizacji łacińskiej, a więc i do solidarystycznego nacjonalizmu europejskiego. Trzeba tylko dokonać trafnego i zgodnego z naszym własnym interesem wyboru głównego sojusznika w owym „ruchu oporu” starych narodów Europy, którym nie może być ani neopogańska Nowa Prawica, ani nazbyt racjonalistyczno-materialistyczny neokonserwatyzm, tylko prawica katolicko-narodowa z krajów romańskich.

Wreszcie trzeci najgłębszy fundament prawicowej polityki to tradycjonalizm religijny, katolicki, który dzisiaj oznacza konieczność jeszcze wytrwalszej, w obliczu postępującej sekularyzacji, służby na dwóch „frontach”: kościelnym o zachowanie nieuszczuplonego o cokolwiek Depositum Fidei i jego obronę przed atakami liberalnego progresizmu; oraz politycznym ku zachowaniu duchowo-etycznych podstaw Rzeczypospolitej, która powinna otwarcie swą wiarę przed światem wyznawać. Albowiem polityka to, jak przypomina za wielkim papieżem Piusem XII K. Kawęcki, najwyższa po kontemplacji forma miłosierdzia; natomiast „Najpiękniejszą rzeczą dla polityka prawicy może być to, że gdy kiedyś przyjdzie złożyć ostatni raport przed księciem Wojska Niebieskiego, powie za św. Pawłem: W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiarę ustrzegłem”.

* * *

Książka zredagowana przez K. Kawęckiego i R. Mossakowskiego jest oczywiście w swojej podstawowej warstwie propozycją ideowo-polityczną i, jako taka, nie może liczyć na powszechny entuzjazm. Można jednak odczytać ją także z pożytkiem jako prezentację szerokiego spectrum przemyśleń i działań zachodnio-europejskiej prawicy narodowej, o dużych walorach informacyjnych; umożliwiającą na przykład zrozumienie korzeni przełomu, który teraz właśnie się tam rozpoczyna, rozkruszając sprawowaną przez pięćdziesiąt lat władzę chadecko-socjalistyczno-liberalnego establishmentu (by wspomnieć chociażby fenomen nowych Włoch Berlusconiego, Finiego i Bossiego). W pogrupowanych tematycznie działach Czytelnik znajdzie przeto m.in.: wypowiedzi polityków i publicystów prawicy, takich jak J.M. Le Pen, B. Megret, P. Vial, B. Pinar i K. Dillen; artykuły o Froncie Narodowym (i powodach przechodzenia do niego wielu gaullistów), MSI oraz Falandze Tradycjonalistycznej; bogato udokumentowane eseje o rekonkwiście gen. Franco, dyktaturze prof. Salazara i chilijskim eksperymencie gen. Pinocheta (nadto rewelacyjny na naszym gruncie tekst Deklaracji Ideowej Rządu Chile z 11 marca 1974 r.); wreszcie obszerny blok tyczący tradycjonalizmu w Kościele Katolickim, składający się ze wspomnień o kard. Mindszentym, zapisków księdza polskiego (L. Broel-Platera), który pozostał przy odprawianiu Mszy św. Piusa V, kazania śp. abpa M. Lefebvre’a oraz listu przełożonego (do niedawna) Bractwa św. Piotra, ks. Schmidbergera, o zasadach chrześcijańskiego ustroju społecznego.

Pod znakiem nacjonalizmu. Antologia tekstów Prawicy Narodowej. Wyboru dokonali: K. Kawęcki, R. Mossakowski. Oficyna Wydawnicza „FULMEN”, Warszawa 1994, str. 205.