sobota, 31 grudnia 2016

Mateusz Ambrożek: O końcu historii – refleksyjnie i konserwatywnie


kaspar_david_friedrich_mezczyzna_i_kobieta_zapatrzeni_w_ksiezyc
       Mit końca historii wiernie okupował rzesze umysłów liberalnych orędowników, starając się zaciemnić to, co w życiu publicznym jest nieodzowne i konieczne – wszelkie namiętności, chęć utożsamienia się, walkę z innymi. I mimo iż po raz kolejny ci, którzy żyją historią i przyjmują za swoje dzieje, zatriumfowali, to liberałowie nadal nie potrafią zrozumieć tego, że tak, jak ich wizja uporządkowania życia przegrała, tak ich wizja ulegnie zmianie i nigdy nie będzie już taka sama. Nawet jeśli, nie daj Boże, kiedyś z powrotem wróci na piedestały.
 
Pisząc te słowa zdaję sobie sprawę, że podobnie mógłby napisać niejeden konserwatysta. Nostalgia, która dziś ogarnia odchodzący w niebyt świat jest podobna do tej z przełomu XIX  i XX stulecia, kiedy zapowiadano upadek wszelkich zasad i kreowanie się nowego życia. Czytając pewien tekst na stronie Kultury Liberalnej wyczytałem nawet, że konserwatyści są sojusznikami liberałów i razem z nimi powinni stanąć w obronie przemijającego porządku. Jak łatwo sobie uzmysłowić, konserwatyzmem według nich był czysty ewolucjonizm, zatem to, co de facto konserwatyzmem, a już na pewno zachowawczością, nie jest. Czy takie wizje można traktować poważnie?

Każdego człowieka w pewnym momencie życia ogarnia żal, smutek, ponurość. Kiedy uświadamiamy sobie, że coś się kończy, nagle stajemy się bardziej refleksyjni, bardziej przenikliwi, myślący szerzej. Jest to spowodowane tym, że odchodzi coś, co nas kształtowało, osadzało w świecie, czyniło nas pewnymi. Jak sobie poradzimy z nowym? Czy odnajdziemy się w nim i czy nasza tożsamość pozwoli nam żyć w zgodzie z nowym światem? Konserwatyści w większości odpowiadają na to pytanie przecząco, toteż z tego wynika nasza słabość esencjonalna, nasza tragedia i tylko pokorne kwilenie o chęć zmiany wydostaje się  z naszych ust. Utrwalanie takiej postawy wykształciło w następnych pokoleniach stopniowy zanik naszej idei i strach o to, co będzie dalej. Patrząc na dzisiejszą perspektywę, zanikł już nawet ten cieniutki głosik wzywający do powrotu zasad…
 
Ten powyższy patos, przesadny być może, miał uzmysłowić Państwu jedną rzecz – życie to nieustanna zmiana, pęd, bieg i wszystko musi przeminąć. I choć to życie, przeze mnie tutaj utożsamiane z czasem, nie stanowi całości, że zawsze istnieje jakiś element stały, to musimy przyjąć z pokorą, że przeszłości już nie ma. Nie mówię o tym, by się jej wyzbyć – wręcz przeciwnie! Im bardziej przeszłość ucieka z rzeczywistości, tym większą powinna być inspiracją. Wnioski, jakie nasuwają się z chłodnej analizy tego, co było, prędzej czy później okazują się zbawienne. I nawet jeżeli nie przyjmiemy, że to, co było kiedyś, było lepsze, to zawsze znajdziemy jakieś elementy rzeczywistości, które zdołają naprawić teraźniejszość.
 
Takim wnioskiem może być odrzucenie wizji końca historii, choćby z tego powodu, że wszystko przemija. A skoro wszystko przemija, to nic się nie skończy. Tylko Wszechmoc będąca nad nami musi podjąć taką decyzję – wtedy dopiero powiemy o końcu. Jeżeli nic takiego nie będzie mieć miejsca, to wtedy sami, ograniczeni i bezsilni, będziemy trwać dalej.
 
Dalszą tendencją bijącą z tego wniosku będzie próba pogodzenia się ze zmiennymi stosunkami rzeczywistości i ubogacanie jej o te wartości, których brakuje dzisiaj – hierarchia, autorytet, historia, propaństwowość, religia. I te bardziej ludzkie – refleksja, umiar, spokój, antyimpulsywność. Oczywiście na drodze stoi nam ideologia, która zawsze próbuje zmniejszyć wymiar rzeczywistości, w skrajnych wypadkach także i przeszłości, i wymyślać wizje tłumaczenia stanu faktycznego, względnie przeszłego. To, że taka wizja będzie niekompletna, zawsze jest oczywistością. Nie ma narzędzia, dzięki któremu można by całkowicie, kompleksowo opisać wielość rzeczy nas otaczających, choć bardzo byśmy chcieli.
 
Teraz, kiedy już wiemy, że końca historii nie ma, może moglibyśmy wrócić do tego, co było kiedyś? To, że nie wymyślimy żadnej innej alternatywy już jest pewne – postmodernizm, dochodzący do granic indywidualizacji, pozwalający każdemu opisać świat według jego perspektywy, całkowicie spłycający to, co wspólne i przyczyniający się absolutyzowania naszych własnych uczuć określił już autonomię jednostki. Wyznaczając ją do granic możliwości i pozostawiając wszystko ludzkiej autopercepcji dał nam możliwość popisywania się samym sobą. Liberałowie myśleli, że w ten sposób my sami będziemy lepiej konstytuować się w rzeczywistości. A tymczasem? Okazało się, że jednak jesteśmy skłonni ku temu, by zatrzymać się, zaprzestać refleksji, przestać odkrywać własne wnętrza i oddać się przyziemnym bożkom. Dlaczego? Bo to namacalne, rzeczywiste, bliskie, naturalne. Bogactwa rozumu i jego emanacje na ziemi przyczyniły się do zatrzymania się w pół drogi. Bo nawet jeżeli przez chwilę przyjmiemy perspektywę liberalną i uznamy, że dążymy do uduchowienia jednostki, to nie przewidzieliśmy tego, że nie wszyscy będą chcieli dążyć w tym jednym kierunku.
 
Ktoś mógłby mieć pretensje do nas, że mimo krytyki innych rozwiązań, sami formujemy łańcuchy dla innych, choćby dzięki temu, że prezentujemy nasze rozwiązania. Otóż spieszę  z wyjaśnieniami, że my nic nie prezentujemy – my odkrywamy. Widzimy, że ludzie są zmienni w swej naturze, więc przedstawiamy punkty stałe w świecie, które ich powstrzymują, mimo iż oni nie zdają sobie z tego sprawy. Widzimy, że życie jest ciągłą ewolucją, ale jednocześnie wskazujemy na to, co niezmienne. Widzimy, że ludzie dążą do jeszcze większej demokratyzacji, a my pokazujemy, że ona jest zgubna i dążymy częściowo do centralizacji. Widzimy, że ludzie dążą do dzielenia się na partie, a my wskazujemy, że dzięki temu wszyscy wyniszczają się wzajemnie. Widzimy, że ludzie chcą równości, a my pokazujemy, że dzięki temu brakuje nam kierunku. Można tak mówić do woli, ja jedynie wymieniłem te przykłady najbardziej symptomatyczne. Resztę mogą dopowiedzieć sobie Państwo sami.
 
Zwolennicy końca historii pewnie powiedzą: może skoro my nie możemy nic nowego po tym końcu historii wymyśleć, to może rzeczywiście nie ma nic poza nim i bezrefleksyjnie wszyscy dążymy do niego? A my odpowiemy: czy to, że ja – jako jednostka – nie wiem, dlaczego Ziemia obraca się wokół Słońca oznacza, że tego nie ma? Mimo iż my nie potrafimy odkryć nowych stymulatorów, nowych kierunków, nowych idei, to nie oznacza, że tego nie ma! Platon mówił, że każda rzecz wywodzi się z idei, zatem tyle, ile mamy przedmiotów, to tyle samo mamy ich początków. Idei kierujących naszych życiem są jeszcze tysiące, tylko pewnie nie potrafimy ich odnaleźć. Trudno się dziwić – skoro automatycznie ograniczamy swoje pole widzenia, to nic dziwnego, że jesteśmy ślepi na nowe impulsy. A może jesteśmy tak zapatrzeni w dawne perspektywy, że przysłaniają nam nowe sygnały nowego? I choć ta ostatnia perspektywa jest zapewne najtrafniejsza, to aż smutno się człowiekowi robi, gdy uświadomi sobie, że mimo powiększającej się ilości wiedzy, nasze mózgi nieustannie się kurczą…
 
Mateusz Ambrożek