piątek, 17 marca 2017

Witczak: Bo z kim przestajesz…

 
         „…niech ci będzie jako poganin i celnik” – czytamy w Ewangelii Mateusza (Mt 18, 17). Znamienne to słowa, szczególnie w czasach, w których coraz częściej słyszymy z ust pewnych siebie ludzi, że „Jezus nikogo nie odrzucał”, „Jezus nikogo nie potępiał” i „każdemu podawał rękę”. A jednak to właśnie Chrystus przedstawia nam sytuację, w której powinniśmy się od kogoś odsunąć, wręcz zerwać z nim. Syn Boży omawia tu problem braterskiego upomnienia, co jednak wiąże się pośrednio z tematem, który chciałbym poruszyć – a mianowicie z kwestią doboru odpowiedniego towarzystwa. W rozmaitych pismach wielkich ludzi Kościoła znaleźć można rozważania temu poświęcone. Niekiedy zachęca się w nich do nieprzestawania z ludźmi pewnego rodzaju, a nawet do otwartego wykluczania ich (przynajmniej w pewnym zakresie) z grona bliskich i znajomych.
 
Na pozór wydawać się może, że postawę taką trudno pogodzić z cnotą miłości bliźniego, a tym bardziej – z ewangelicznym nakazem „pójścia na cały świat i nawracania”. W jaki sposób praktykować miłość względem bliźniego, jeśli oddalamy się od niego, jak go nawracać, skoro mamy z nim nie rozmawiać?
 
Wszystko to, jak zwykle, jest kwestią właściwego rozumienia słowa „miłość” – i ustalenia właściwych proporcji oraz priorytetów. Błędna interpretacja chrystusowego otwarcia na ludzi jest wynikiem przyjęcia zafałszowanego pojęcia miłości. Współczesny człowiek notorycznie sprowadza miłość do sfery emocjonalnej, wręcz utożsamia ją z uczuciem, a jednocześnie wyobraża sobie, że z miłością wiązać powinno się tylko to, co miłe, sympatyczne, gładkie i przyjemne. Stąd wynika koncepcja takiego ułożenia stosunków pomiędzy jednostkami i grupami społecznymi, by w miarę możliwości uniknąć spięć i konfliktów, by przemilczeć kwestie niewygodne i problematyczne, by wzajemnie się zaakceptować, rozgrzeszyć i pobłogosławić.

Oczywiście Chrystus rozmawiający z podatkowymi zdziercami (celnikami), cudzołożnicami i wyrzutkami społecznymi – jest dla zwolenników opisanej wyżej wizji świata figurą nader atrakcyjną. Wskazując na Chrystusa pochylającego się nad grzesznikami, ludzie ci mówią katolikom: „Postępujecie nikczemnie i obłudnie, zwalczając homoseksualistów – Jezus kochał wszystkich ludzi”, „To, co mówicie o zwolennikach aborcji, jest przerażające – Ewangelie uczą innego podejścia do bliźnich”, „Jak możecie domagać się, by pewnych poglądów nie prezentowano publicznie? Chrystus rozmawiał przecież z każdym”, „Dlaczego ciągle chcecie kogoś zmieniać? Jezus akceptował każdego takim, jakim on był”.
 
Wystarczy chwila refleksji, by obnażyć całą miałkość i fałszywość owych argumentów. Ludzie stosujący te sentymentalne chwyty próbują sprawić wrażenie, że Jezus (a za nim apostołowie i święci) spotykał się z grzesznikami bądź to celem odbycia towarzyskiej, niezobowiązującej pogawędki o życiu, bądź po to, by zapoznać się z ich „alternatywnym”, „równoprawnym” stylem życia. Jest to oczywiście nieprawda. Owszem, Jezus odwiedził celnika i uratował ladacznicę – ale sens tych czynów zawiera się w słowach: „idź i nie grzesz więcej”. Dzisiejsi rzecznicy „otwarcia się Kościoła” (na gejów i lesbijki, na ateistów czy feministki) poprzestają na „idź”. Idź i postępuj, jak uważasz za słuszne, idź i „realizuj siebie”, bo to jest najważniejsze. Każdy z nas ma swoją rację i to jest w porządku, jeśli tylko czuje się wewnętrznie spełniony. Nie ma sensu się kłócić, nie ma sensu się wzajemnie oceniać. Nie naruszajmy błogiej równowagi.
 
Chrystus nigdy jednak nie prezentował sobą takiej postawy. Jeśli zwracał się ku grzesznikom – to w celu ich nawrócenia. Taka była też zawsze nauka chrześcijaństwa. Oczywiście są to sprawy subtelne – nikt nie twierdzi, że z naszymi błądzącymi znajomymi mamy rozmawiać wyłącznie o sprawach wiary i moralności, że powinniśmy zarzucać ich religijnymi broszurami i świętymi obrazkami, straszyć piekłem i wyliczać przykazania, które w ten lub inny sposób łamią. Sposób dotarcia do człowieka jest rzeczą indywidualną i bardzo złożoną. Nie zmienia to jednak zasadniczej kwestii, jaką jest nasza intencja. Istnieje ogromna różnica, zgoła przepaść, pomiędzy chrystusowym potępieniem grzechu przy jednoczesnym prowadzeniu grzeszników ku nawróceniu – a współczesnym relatywizowaniem zła i nawoływaniem do powszechnej jego akceptacji.
 
Okazuje się jednak, że w niektórych okolicznościach kryteria kontaktu z osobami jednoznacznie odległymi od chrześcijaństwa i pogrążonymi w poważnych grzechach mogą ulec większemu zaostrzeniu. Czytamy przecież nawet w niektórych rachunkach sumienia: „Czy przebywałem w złym towarzystwie? Czy narażałem się przez to na utratę wiary?”. Ba, w dawniejszych czasach pobożni księdza zalecali (znacznie bardziej stanowczo niż teraz), by ograniczać kontakty z liberałami, ateistami czy innowiercami – nie z powodu ich osobistej moralnej degeneracji, ale ze względu na głoszone przez nich poglądy.
 
Ktoś może powiedzieć: jakież to małostkowe podejście! Ludzie są przecież bardzo różni, losy naszych znajomych rozmaicie się toczą, poznajemy nowe osoby w pracy, na uczelni, w kręgu kolegów. Wszyscy oni mają swoje wady i zalety, ale pozory bardzo często mogą mylić. Jak w ogóle można oceniać ludzi na podstawie ich wyznania, poglądów czy podejścia do życia? Liczy się przecież ich „wnętrze”, „serce” i charakter. „Mój najlepszy przyjaciel jest wojującym ateistą, ale świetnie się rozumiemy”, „Moja koleżanka żyje z mężczyzną bez ślubu, ale mają dzieci i są tacy szczęśliwi, jak mogłabym mieć cokolwiek przeciwko nim?” – i tak dalej. Współcześnie często można usłyszeć tego rodzaju sformułowania.
 
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że takie podejście jest racjonalne i nowoczesne, a wspomniane wcześniej przestrogi przed spoufalaniem się z niekatolikami to pozostałość czasów integryzmu i prowadząca donikąd próba budowy katolickiego getta. Zastanówmy się jednak nad kilkoma rzeczami.
 
Po pierwsze: czy naprawdę jesteśmy w stu procentach pewni naszej wiary? Otóż jest wielkim złudzeniem, gdy człowiek zbytnio ufa sam sobie – nawet w kwestii wiary. Zwłaszcza w tej kwestii! Między innymi z tego powodu inny punkt wielu rachunków sumienia brzmi: „Czy narażałem się na utratę wiary przez czytanie, oglądanie…” itd. Wydawać może się, że nasza wiara jest tylko kwestią naszej woli, że można ją wręcz wystawiać na próbę, podważać na wszystkie sposoby, o wszystkim dyskutować, z wszystkiego czerpać. Tradycyjna nauka Kościoła przeczy jednak takiemu podejściu – i jakkolwiek „wstecznie” by to dziś brzmiało, nakazuje wiarę chronić przed tym, co może jej zaszkodzić, co może ją osłabić.
 
Jaką korzyść odnosi nasza wiara z pogawędek z człowiekiem nastawionym do niej wrogo lub po prostu rozumującym w sposób zupełnie jej obcy? Można to zrozumieć, jeśli faktycznie naszym celem jest ewangelizacja – i jeśli ją realizujemy. Jakże często jednak katolicy biernie znoszą różnego rodzaju opinie i uwagi nieprzychylne ich religii, jakże często przebywają dla błahych przyczyn w rozkrzyczanym, radosnym towarzystwie, które o „religijnych ograniczeniach” całkowicie zapomniało.
 
Nam się często wydaje, że walka z grzechem oznaczać musi spotkanie z nim, „stawienie mu czoła”, sprawdzenie siebie. Nie do końca tak jest: w istocie „kto z ogniem igra, sparzy się”. O ile nie można swego upadku usprawiedliwiać intensywnością pokusy, o tyle szukanie okazji (czy też wystawianie się na nią) niczym dobrym nie jest. Z tego powodu bywają sytuacje, w których od grzechu należy po prostu uciec, odsunąć się.
 
Po drugie: warto zadać sobie pytanie: ile mamy czasu? Życie jest sztuką wyboru i określania priorytetów. „Należy czytać tylko książki najlepsze, bo na bardzo dobre nie starczy czasu”. Dlaczego starcza nam czasu na rozmowy, z których nic nie wynika, na puste i próżne żarty, plotki, jałowe dywagacje? Znajdujemy sobie towarzystwo, które niekoniecznie (abstrahując już nawet od tego, czy jest nominalnie katolickie, czy nie) wnosi cokolwiek istotnego do naszego życia. Czas, który moglibyśmy wypełnić czymś ważnym, wypełniamy stekiem bezużytecznych nonsensów. Trudno jest nam przerwać ten ciąg, ponieważ jesteśmy przyzwyczajeni do znajomych i kolegów, do niezobowiązujących tematów, niekiedy do wulgarnych żartów czy ustawicznego obmawiania jednych przez drugich. Mimowolnie ulegamy pewnym nastrojom, zwyczajom, trendom, przejmujemy błędne podejście do życia. Nie bez powodu przecież mówi się: „wpadł w złe towarzystwo”, a do takiego stwierdzenia nie trzeba nawet formacji katolickiej. Cóż dopiero, gdy spojrzy się przez jej pryzmat!
 
Po trzecie: czy nie jest tak, że spoufalając się zbyt mocno z ludźmi, których postawa jest drastycznie odległa od chrześcijańskiej, a jednocześnie rezygnując z wszelkiej oceny i krytyki ich postępowania (w imię wyrozumiałości) – nie uwiarygadniamy ich zachowania? Czy nie sprawiamy wrażenia (na nich i na osobach trzecich), że widocznie postępują prawidłowo – albo że wszelkie „problematyczne” kwestie są w istocie drugo-, trzeciorzędne…?
 
Nie istnieje oczywiście jedna recepta, która określałaby, z kim i na jakich zasadach wchodzić w zażyłość. Warto mieć jednak na uwadze, że kwestia ta – podobnie jak wiele innych życiowych problemów – nie powinna być sprowadzana jedynie do prostych odczuć „sympatii”, „wspólnego języka” i „dobrego samopoczucia”. Ponad tym wszystkim powinien górować rozum, który niekiedy musi przeciwstawić się zarówno naszym porywom serca, jak i gnuśności, a także chęci nieustannego „dialogowania” z każdym, nawet jeśli nic z tego nie wynika.
 
Adam Tomasz Witczak
 
Za: legitymizm.org

Za: http://myslkonserwatywna.pl/witczak-bo-z-kim-przestajesz/