poniedziałek, 17 lipca 2017

prof.Jacek Bartyzel: Teoria dyktatury Carla Schmitta

 
Problem dyktatury to problem konkretnego wyjątku.

         Ukazanie się po niemal stu latach od pierwodruku oryginału (1921) polskiego przekładu Dyktatury Carla Schmitta jest czymś więcej niż tylko zaczernieniem kolejnej białej plamy w zakresie obecności fundamentalnych dzieł współczesnej filozofii politycznej w naszym obiegu naukowym i czytelniczym. To bowiem również szansa na rozjaśnienie pojęcia wszechobecnego wprawdzie w dzisiejszym języku politycznym, wszelako zasługującego raczej na to, aby nazwać go paplaniną, szczególnie gdy weźmie się pod uwagę jego banalność, mętność i rozliczne symplifikacje. Możemy być przecież pewni, że kiedy z ekranu telewizora czy portalu – albo z płachty gazety – krzyczy do nas słowo dyktatura, to chodzi o jakiegoś prymitywnego żołdaka „gazrurkę” czy na poły obłąkanego ideologa, a w tle skojarzeniowym zawsze czaić się będą personifikacje zła – Hitler lub Stalin, w zależności od tego, co dla kogo stanowi pestis perniciosissima: nazizm czy komunizm. Z tą inflacją „dyktatur” bardzo kontrastuje niezwykle słaba frekwencja pojęcia, które mogłoby się zdawać bardziej adekwatne w takich przypadkach, czyli tyranii. Na rynku księgarskim półki uginają się od książek o tych lub uważanych za pokrewne im postaciach, tytułowanych jako „dyktatorzy”, ale w poważnej literaturze historycznej i politologicznej chyba tylko jedno sławne dzieło o Hitlerze – Alana Bullocka – nosi podtytuł Studium tyranii. W najlepszym zaś wypadku oba pojęcia – tyran i dyktator – stosowane są zamiennie. Wszystko to na domiar wciśnięte jest w prokrustowe łoże prostackiej, a przede wszystkim fałszywej antynomii, w której dyktatura stanowi antonim demokracji.

Wielkość dzieła Schmitta upatruje się najczęściej w tym, że zdołał on uchwycić i zanalizować fenomen będący w chwili jego napisania jeszcze niejako in statu nascendi, co unaocznia już sam podtytuł: wszakże między ustanowieniem przez bolszewików dyktatury proletariatu a ukończeniem dzieła minęły zaledwie trzy lata. Ale jest w tym też pewien paradoks. Mówi się bowiem niekiedy, że jakieś dzieło jest wprawdzie wybitne, lecz niestety z różnych powodów, najczęściej od autora niezależnych, ukazało się za późno. O książce Schmitta można natomiast powiedzieć, że w pewnym sensie ukazała się za wcześnie. Dlaczego? Spróbujemy to wykazać w rekapitulacji, teraz zaś przyjrzyjmy się tezom autora.

Schmitt zaczyna od postawienia mocnej tezy, iż dyktatura stanowi centralne pojęcie nauki o państwie i konstytucji, a mimo to rozmaite dyscypliny traktujące o polityce, w szczególności zaś prawoznawstwo państwowe, rozprawiają o nim niechętnie i mało precyzyjnie, spychając je na obrzeża, co kontrastuje z jego popularnością w potocznym dyskursie politycznym, atoli przyczyna tego jest taka sama: niejasność i hasłowość pojęcia, nadające się w sam raz do posługiwania się nim jako maczugą dyskredytującą politycznego wroga. Co bardzo znamienne, autor dokonuje wstępnego posegregowania dostępnej mu literatury przedmiotu na burżuazyjną oraz proletariacką (marksistowską), analizując jedną i drugą z całą powagą. Zauważa, że w literaturze burżuazyjnej sens polityczny pojęcia dyktatury zawiera się w rozpoznaniu osobistego panowania jednostki, opierającego się na uzyskanej w sposób dowolny lub po prostu na domniemanej zgodzie ludu – a zatem na podstawie demokratycznej, oraz w posługiwaniu się przez dyktatora silnie scentralizowanym aparatem rządzenia, charakterystycznym dla państwa nowożytnego (narzucającym się prototypem dyktatora staje się z tego punktu widzenia Napoleon I Bonaparte). Chociaż Schmitt nie mówi tego wprost, to wynika z tej przesłanki pierwsza ważka konkluzja: w świecie nowożytnym dyktatura i demokracja stanowią w pewnym sensie parę syjamskich bliźniąt, dwugłowe Lelum-Polelum pozostające w ambiwalentnym, miłosno-nienawistnym zwarciu. Dyktatura znosi demokrację, ale bez uprzedniego uznania zasad demokratycznych za źródło autorytetu zdolnego dać dyktatorowi upoważnienie do działania w charakterze jej komisarza, inaczej mówiąc – autoryzować go, dyktatura nie mogłaby zaistnieć. By tak rzec, łono, z którego na świat wychodzi nasciturus-dyktator, nazywa się demokracją i jest zgodą ludu. Schmitt zauważa natomiast, że powiązanie osobistego panowania, demokracji i centralizmu występuje w każdej silnej egzekutywie, czego skutkiem jest tak niefrasobliwe rozdęcie ususu tego pojęcia, iż jakiekolwiek osobiste wystąpienie prezydenta może skłaniać do mówienia o dyktaturze, do czego asumpt daje zresztą sama etymologia słowa dyktator: ten, kto coś „dyktuje” (dictator est qui dictat).

Sprawa komplikuje się nieco, jeśli sytuacją wyjściową dla dyktatury jest nie państwo demokratyczne „bezprzymiotnikowo”, tylko demoliberalne (nigdy nie powinniśmy zapominać, że jeden z leitmotivów schmittianizmu stanowi staranne przestrzeganie dystynkcji – tak skwapliwie zacieranej przez gorliwych akolitów demokracji liberalnej – pomiędzy demokracją a liberalizmem, które mogą wprawdzie zawiązywać i faktycznie zawiązują ustrojowo-polityczny konkubinat, niemniej zawsze pozostaje w nim przynajmniej in potentia, a w sytuacjach kryzysowych aktualizuje się, sfera tarcia pomiędzy obu elementami). Jeżeli bowiem konstytucja państwa jest po prostu demokratyczna, czyli ufundowana na zasadzie suwerenności ludu, i jeżeli ta zasada ma status powszechnie obowiązującego ideału politycznego, to dowolne zniesienie zasad demokratycznych występujące w drodze wyjątku może być uznane za dyktaturę. Jeżeli natomiast tę samą rangę ideału posiada w państwie demokratycznym również liberalna zasada niezbywalnych praw i wolności, to dyktaturą może być określony także każdy wyjątek od owej zasady liberalnej, nawet jeśli ma on sankcję woli wyrażonej demokratycznie.

Odmienne podejście do zagadnienia dyktatury znamionuje literaturę marksistowską, której differentia specifica jest ujmowanie kwestii w perspektywie konfliktowych stosunków między społecznymi klasami, wszelako wewnętrznie rozbiegunowane w – znanym już Schmittowi – sporze, który po rewolucji 1917 roku w Rosji rozgorzał pomiędzy bolszewikami a ich „ortodoksyjnie” socjaldemokratycznymi oponentami. O ile bowiem teza socjaldemokratycznego krytyka bolszewickiego modelu dyktatury proletariatu, czyli Karla Kautsky’ego, że istotą dyktatury jest nieuznawanie demokracji parlamentarnej i rezygnacja z formalnych podstaw demokratycznych, w swojej ogólnej osnowie nie była kwestionowana przez replikujących mu bolszewików (Lenin, Trocki, Radek), to jednocześnie próbowali oni dowodzić, że ustanowienie dyktatury proletariatu nie oznacza definitywnego porzucenia form demokratycznych, a jedynie wybór odpowiedniej do sytuacji metody, która najskuteczniej i najszybciej może doprowadzić do osiągnięcia celu komunizmu. Jeżeli zatem demokracja – z tego punktu widzenia urzeczywistnialna naprawdę dopiero w komunizmie – pozostaje owym niezmiennym celem, a dyktatura proletariatu stanowi tylko techniczny środek do jego przyszłościowej implementacji, to nasuwa się tu (niewypowiedziany, lecz implicytny) wniosek, że dyktatura proletariatu dyktaturą sensu proprio wcale nie jest. Ale Schmitt, który do tego momentu referuje wiernie literę bolszewickiej wykładni pojęcia, bynajmniej takiej konkluzji nie wyciąga, lecz przeciwnie – zauważa, że skoro dyktaturą (nieważne już, czy i jaką przydawką jest dookreślana) nazywa się nie tylko zwalczany porządek polityczny, ale także własną władzę polityczną, do której się dąży, to w istocie tego pojęcia dokonuje się kolejna zmiana, i to konstytutywna: teraz to własne państwo jako całość oznacza dyktaturę, będącą narzędziem, dzięki któremu przechodzi się do pożądanego i właściwego stanu rzeczy; dyktaturę, której uzasadnieniem jest norma nie polityczna lub prawna, lecz odnosząca się do filozofii historii koncypowanej w marksizmie.

Rozprawa Schmitta ma za cel główny możliwie najbardziej precyzyjną teoretyzację problemu dyktatury, przy czym autor już we wstępie wyjawia, że fundamentalne będzie w tym zakresie rozróżnienie pomiędzy dwoma zidentyfikowanymi przezeń typami dyktatury: komisaryczną i suwerenną. Zważywszy jednak, że w chronologicznie starszej odmianie komisarycznej treść upoważnienia, jakie dyktator-komisarz otrzymuje od autorytorialnego organu upoważniającego go do działania, zawsze odnosi się do konieczności względem konkretnych stanów rzeczy i tak samo konkretnych rezultatów, które należy osiągnąć, teoria nie może obyć się bez analizy historycznej. Stąd też wynika struktura tej książki, w której występuje przemienność rozważań teoretycznych oraz historycznego przeglądu instytucji i działań odpowiadających stanowi refleksji nad dyktaturą w danej epoce (wyobrażenie rzymskiej dyktatury prawnej w myśli wczesnonowożytnej, spór dotyczący dyktatury i suwerenności w teorii Bodina i siedemnastowiecznych jusnaturalistów, przejście do dyktatury suwerennej w myśli osiemnastowiecznej). Można zauważyć, że korelujące z tymi koncepcjami analizy działań komisarzy królewskich i cesarskich do XVIII wieku, komisarzy ludowych w czasie rewolucji francuskiej oraz ujęć stanów wyjątkowych w ustawodawstwie dziewiętnasto- i dwudziestowiecznego państwa konstytucyjnego są w lekturze poniekąd nużące swoją drobiazgowością, niemniej dostarczają obfitego materiału empirycznego wspierającego stawiane tezy.

Cała historia nowożytnej nauki o państwie nie pozostawia żadnej wątpliwości co do tego, że dyktatura jest fenomenem genetycznie i esencjalnie związanym z republikańską formą rządu. Monarchia – oczywiście monarchia tradycyjna, stanowo-korporacyjna, dziedziczna i związana tak prawem boskim, jak zwyczajowymi prawami fundamentalnymi, regulującymi zasady sukcesji, więc ograniczona – wyklucza dyktaturę, ponieważ nie ma w niej miejsca na rozróżnienie pomiędzy normą a wyjątkiem, zarówno jeśli chodzi o osobę panującego, jak i o sposób sprawowania władzy zwierzchniej. Dlatego nie jest przypadkiem zupełna nieobecność tego pojęcia w teologicznej bądź filozoficzno-politycznej refleksji w średniowieczu, a więc w epoce, w której monarchia tradycyjna narodziła się i rozwinęła, nie mając nawet żadnej alternatywy. Namysł nad dyktaturą pojawia się natomiast dopiero tam, gdzie – z jednej strony – splot pewnych szczególnych okoliczności doprowadził do faktycznego zaniku formy monarchicznej i powstania pluralistycznej rzeczywistości walczących ze sobą na śmierć i życie oligarchicznych republik miejskich (choć teoretycznie nadal były one członami Królestwa Italii, a ono – jedną z baz terytorialnych ekumenicznego Świętego Cesarstwa Rzymskiego), w których raz po raz przechwytywali rządy „książęta nowi”, czyli kondotierzy lub plutokraci, nielegitymizowani tradycją, z drugiej zaś strony – kiedy ruch umysłowy humanistycznych litterati, zafascynowanych dziedzictwem antyku, naturalną koleją rzeczy zwracał się ku percepcji najstarszej (i dotąd jedynie znanej) instytucji dyktatury, jako formy władzy republikańskiej, nadzwyczajnej, nieograniczonej w środkach i niezwiązanej ustawami, ale „konstytucyjnej”, gdyż założonej w ustroju rzeczypospolitej, ustanowionej legalnie i tymczasowo oraz do zrealizowania określonego celu stanowiącego powód jej ustanowienia, czyli do dyktatury w klasycznej fazie republiki rzymskiej. Renesansowi humaniści żywili nadzieję, że wskrzeszenie tej instytucji pomoże młodym republikom uporać się z tymi samymi problemami, z którymi borykała się republika rzymska po obaleniu monarchii: uśmierzyć zewnętrzne lub wewnętrzne zagrożenia, wynikające bądź z najazdu, bądź z niepokojów wszczynanych przez tych, którzy nie są (in plus lub in minus) na miarę Miasta. Dyktatura nie jest więc bynajmniej w oczach humanistów – na czele z Machiavellim – tyranią ani formą rządów absolutnych, tylko wyjątkowym urzędem powołanym dla ocalenia republikańskiej wolności ludu (oczywiście tak w Rzymie, jak w republikach nowożytnych chodziło raczej o stabilizację władzy i obronę patrycjatu przed wygórowanymi roszczeniami plebsu; jak przypomina Schmitt, jeszcze dla francuskich, hugenockich monarchomachów, a nawet dla Locke’a, rzecznika oligarchii wigowskiej, „lud” to tylko „najlepsi z ludu”). Dyktator nie jest suwerenny, nie może zmienić istniejącej formy rządu ani znosić lub uchwalać nowych praw. Jest więc w klasycznym sensie dyktatorem komisarycznym, „komisarzem Republiki”, jej capitano, jak rzymski konsul.

Pomimo republikańskiej genezy i esencji dyktatury namysł nad tą postacią władzy ugrzązłby w „antykwaryzmie” włoskich humanistów, gdyby zignorował realia wczesnonowożytnej, więc monarchicznej Europy, jak również dokonujące się od schyłku średniowiecza przeobrażenia monarchii pod wpływem rozwoju idei suwerenności, prowadzące do wykształcenia się jej odmiany znanej jako monarchia absolutna (poprzedzone zresztą przekształceniem organizacji kościelnej w scentralizowaną monarchię papieską, dysponującą plenitudo potestastis i obecną wszędzie, dokąd sięga ta organizacja, za pomocą „komisarycznych” legatów1), która pomiędzy XVI a XVIII wiekiem zapanowała powszechnie w Europie poza „republikańską monarchią” polsko-litewską oraz Hiszpanią Habsburgów2. Odtąd zatem refleksja nad dyktaturą dokonywana jest w tym kontekście ustrojowym suwerennej monarchii absolutnej i jej praktyki (działania komisarzy królewskich) oraz w polu semantycznym trzech pojęć: suweren – komisarz – dyktator. Pozwala to jednocześnie wyartykułować dystynkcję pomiędzy (monarchicznym) suwerenem a dyktatorem i doprecyzować definicję dyktatury, aczkolwiek zasadniczo jedynie w kształcie dyktatury komisarycznej, choć i tu Schmitt odnajduje pewne antycypacyjne rudymenty dyktatury suwerennej. Zasługę pierwszego wielkiego teoretyka nowożytnej, absolutnej la monarchie royale, Jeana Bodina, upatruje on nie tylko w uzasadnieniu pojęcia suwerenności, ale także w rozpoznaniu związku problemu suwerenności i dyktatury oraz podaniu definicji tejże, chociaż tylko w wariancie komisarycznym. Rzecz w tym, że nawet gdy pojedynczy człowiek lub jakiś urząd otrzymują w państwie monarchicznym dyktatorskie uprawnienia, nie jest to władza suwerenna, ponieważ nie jest stała i pochodzi od kogoś innego. Suwerenność jest koniecznie nieustająca (perpetuelle) i nie zna żadnego – prócz Boga – zwierzchnika nad sobą; dyktatura jest tymczasowa (ograniczona w czasie wolą suwerena) i delegowana. Mamy tu więc do czynienia z nieprzezwyciężalną dysjunkcją: suweren nie jest dyktatorem ani komisarzem (bo nie może „komisarycznie” reprezentować samego siebie3); dyktator nie jest suwerenem, tylko komisarzem (commissaire), bo posiada wyłącznie uprawnienia pochodne, acz przewyższające zakresem uprawnienia zwykłego urzędnika (officier), działającego w ramach normatywnej pragmatyki służbowej.

Znacznie dalej posuwa się wiek później Thomas Hobbes, co wynika zarówno z jego partycypacji w zrewolucjonizowaniu siedemnastowiecznego jusnaturalizmu przez oderwanie go od idei sprawiedliwości (a tejże od moralnej słuszności), jak z okoliczności zewnętrznych, zaistniałych w dobie pierwszego kryzysu „monarchii prawa Boskiego” (rewolucja purytańska w Anglii) i ustanowienia pierwszej de facto – acz jeszcze tak się nie samodefiniującej – nowożytnej dyktatury suwerennej lorda protektora Olivera Cromwella4. Z uznania, iż państwo z samej natury rzeczy nie może dopuszczać się bezprawia, ponieważ prawo nie istnieje przed i poza nim, wynika, iż w samej swojej konstytucji państwo jest decyzjonistyczną dyktaturą, w której decyzja, zapisana w prawie państwowym, z normatywnego punktu widzenia rodzi się „znikąd”5. Ostatecznych konsekwencji dyktatury suwerennej Hobbes unika wyłącznie wskutek rozróżniania pomiędzy suwerennością per se a jej wykonywaniem, mimo to Schmitt wyraźnie przychyla się do stanowiska tych komentatorów Hobbesa (Tönnies, Horn) – i naszym zdaniem słusznie – którzy uważają, że autor Lewiatana odstaje od teoretyków monarchii dziedzicznej, a jego „najgłębsza linia argumentacji” prowadzi do demokratycznego (gdyż suwerenność powstaje u niego z konstytuowania władzy absolutnej przez lud) cezaryzmu lub oświeconego (racjonalistycznego) absolutyzmu. Teoria Hobbesa jest zatem w gruncie rzeczy wywrotowa wobec porządku monarchicznego, gdyż podstawą państwa czyni wolę pojedynczych jednostek. Dostrzegli to już zresztą angielscy rojaliści, którzy Hobbesowi nie ufali.

Pierwszy etap nowożytnej refleksji nad dyktaturą unaocznia zatem, zdaniem Schmitta, ewolucję porządku politycznego ku państwu, które powstaje z „technologii politycznej” (aus einer politischer Sachtechnik). Jako że w dyktaturze rządzi ostatecznie cel pozbawiony hamulców prawnych i określany tylko przez konieczność – cel, którym jest zaprowadzenie konkretnego stanu, to dyktatura jest wyrazem całkowicie technicznej wizji państwa, czyli czystej egzekutywy. Treść działania dyktatora polega wyłącznie na tym, by zaprowadzić określony wynik, by czegoś „dokonać”: wróg ma być pokonany, przeciwnik polityczny przezwyciężony lub stłumiony. Trzy elementy, które koegzystują w nastawieniu na dyktaturę: racjonalizm, techniczność i egzekutywa, są właśnie kwintesencją państwa nowożytnego. Socjologiczno-praktyczną technologię państwa zarządzanego przez coraz bardziej specjalizującą się biurokrację dobrze oddaje w nowym języku politycznym, „wyzwalającym się” od teologii, kariera rozmaitych derywatów pojęcia arcanum odniesionego do rządzenia: arcana imperii, arcana reipublicae, arcana dominationis. Owocuje to nie tylko ciągle wzrastającą rolą upełnomocnionych komisarzy królewskich, ale również zróżnicowaniem ich typów. Pośród zidentyfikowanych przez Schmitta typów komisarzy (służbowy, zadaniowy, negocjacyjny, nadzorujący etc.) wyróżnić należy tego, którego upoważnienie wynika z celu, jaki należy osiągnąć, i może być ono mniej lub bardziej określone przez listę konkretnych pełnomocnictw oraz ogólne upoważnienie, by w razie potrzeby czynić to, co konieczne wedle stanu rzeczy. W tym wypadku akcent pada na rezultat, który jest tak ważny, że komisarz jest upoważniony do usuwania przeszkód prawnych, jeżeli te nie pozwalają osiągnąć celu. Ujmując kwestię z przeciwnego końca, komisarz tego typu ma moc czynienia wyjątków od normy prawnej „z racji stanu rzeczy”, a jest to pojęcie sprzeczne z logiką prawa. Tylko taki komisarz, nazwany przez Schmitta „komisarzem operacyjnym”6 (Aktionkommisar), może być rozpatrywany jako dyktator.

W rozpoznaniu niemieckiego jurysty intelektualne przejście od dyktatury komisarycznej do suwerennej dokonało się w osiemnastowiecznej, głównie francuskiej, nauce o państwie. Co szczególnie warte podkreślenia, równoczesnymi sprawcami tego są przedstawiciele dwóch kierunków politycznie ze sobą zantagonizowanych, których łączy jedynie ogólne usytuowanie w nurcie oświecenia oraz wrogość do tradycyjnego ustroju, a mianowicie zwolennicy oświeconego absolutyzmu (od Woltera po fizjokratów) z jednej strony oraz radykalni egalitaryści ekonomiczni i polityczni, na czele z Mablym i Rousseau, z drugiej. Zdecydowany opór tej tendencji stawiał natomiast Monteskiusz, interpretowany przez Schmitta nie jako liberał, lecz par excellence konserwatysta przywiązany do tradycji stanowej i arystokratycznych ciał pośrednich, w których widział zaporę przed centralizmem monarszym, mogącym „jednym drążkiem” kierować całą maszyną państwową. Zdaniem Schmitta bowiem w odczytywaniu Monteskiusza przeszacowuje się znaczenie teorii tzw. podziału władz, będącej jedynie schematem doktrynalnym, podczas gdy naprawdę kluczowa jest u autora Ducha praw idea balance (równowagi), czyli złożonego systemu wzajemnej harmonii, hamowania i powiązania (enchaîner) zróżnicowanych ciał, tak aby każda władza mogła powściągać inną władzę (le pouvoir arrête le pouvoir), pętać (lier) ją i przeszkadzać (empêcher) jej. Zniszczenie którejkolwiek z władz przez inną, tym samym zaś zniesienie właściwej balance, oznaczałoby despotyzm, czyli w naszym rozumieniu dyktaturę. Dla Monteskiusza nie istnieje déspotisme légal, którego domagał się osiemnastowieczny racjonalizm, przez Woltera na przykład – mającego tradycyjne korporacje i parlamenty za barbarzyńską („gotycką”) bzdurę, naruszającą racjonalny schemat – uzasadniany na sposób deistyczny: prawodawca powinien składać maszynę państwową tak, jak deistyczny Bóg stworzył wszechświat.

Nawet Wolter nie rozwinął jednak w sposób konsekwentny teorii dyktatury oświeconego rozumu. Dopiero w umysłach fizjokratów zrodziła się myśl, że oświecony despotyzm władny jest stworzyć obowiązujący uniwersalnie porządek polityczny i społeczny oraz wychować lud środkami przymusu. Najbardziej konsekwentną formułę i nazwę temu ujęciu państwa dał pośród nich Pierre-Paul Le Mercier de la Rivière7, który od despotisme arbitraire, mającego na celu uczynienie z ludzi niewolników, odróżnił system despotisme légal, oparty na zasadach rozumu i pragnący przynieść ludziom „prawdziwą” wolność oraz culture. Brzmi to niemal podniośle, niemniej otwarta pozostaje kwestia despotyzmu osobistego – tego, kto rozpoznał ową ewidentną prawdę. Kto posiada prawdziwy, naturalny i istotny wgląd, ten ma prawo być despotą w stosunku do każdego, kto go nie posiada lub się na niego zamyka. Dla okiełznania namiętności stojących na przeszkodzie panowaniu rozumu samo prawo dyktowania ustaw (de dicter les lois), pozbawione przemocy fizycznej, nie wystarcza. Niecny i bezsensowny jest również – z tego punktu widzenia – rozdział legislatywy od egzekutywy, albowiem „dyktować prawa pozytywne, to rządzić”. W interesie rozumnego działania usuwa się więc wszystkie stojące na przeszkodzie hamulce i ustanawia władzę, której nie można się oprzeć – autorité irrésistible. Uprawniony i inteligentny despotyzm ma prawo i powinien zlikwidować ciała pośredniczące, szkodliwe byłyby jedynie ingerencje państwowe w handel i przemysł. Według fizjokratów państwo musi podporządkować się tylko prawom rozwoju gospodarczego, poza tym może wszystko. Jak widać, leseferystyczny czy wręcz libertariański despotyzm nie jest jakimś absurdalnym oksymoronem: wystarczy tylko umiejętnie zestroić tyranię „praw rynku” z „ultraminimalną” władzą polityczną, „ograniczającą się” do niszczenia wszystkiego, co stoi pomiędzy nią a jednostką. Być może Schmitt zgodziłby się ze stwierdzeniem, że „inteligentny despotyzm” jest komisarycznym dyktatorem ustanowionym przez suwerenny Rynek.

Z kolei egalitaryści (Morelly, Mably, Rousseau) przekonanie o konieczności silnej władzy centralnej wyprowadzali, na pozór paradoksalnie, z wiary w naturalną dobroć człowieka. Człowiek atoli, choć dobry, został zepsuty przez prawo własności oraz stosunki społeczne i państwowe. Aby przeto choć zbliżyć aktualny état corrompu do état de la nature, należy ich zdaniem wykorzystać silne państwo, wyposażone w „absolutną władzę rozkazodawczą” czynienia co dobre (Morelly), do ustanowienia powszechnej równości, która zniesie własność prywatną. Gabriel Mably wydaje się prima facie bardziej umiarkowany, ponieważ wątpił w oczywistość słuszności dyktującego rozumu, a z odwrócenia tezy zwolenników oświeconego despotyzmu o złej naturze człowieka wyprowadzał pogląd, iż rząd i państwo stanowią zło konieczne, które należy ograniczyć do minimum i wprowadzić system wzajemnej kontroli i zależności, czyli jakby monteskiuszowski. Wygnana drzwiami z obawy przed despotyzmem potencjalność dyktatury, i to nowego typu, bo rewolucyjnego, powraca jednak oknem i, by tak rzec, z nadmiaru ostrożności. Mably bowiem najbardziej obawiał się silnej egzekutywy, a żeby zapobiec tyranii z jej strony, wysunął postulat poddania władzy wykonawczej regularnej kontroli przez specjalne komisje legislatywy, czyli czegoś, co w Polsce po 1918 roku nazywano „sejmokracją”. Mably jednak, jak podkreśla Schmitt, nie zauważył, że w chwili, kiedy kontrola legislacyjna zostaje faktyczną kontrolą przeprowadzaną w perspektywie osiągnięcia celu, instancja kontrolująca zmienia się w egzekutywę i znów pojawia się despotyczne nagromadzenie władzy, któremu chciał zapobiec. Na gruncie praktyki dowodu na to dostarczyła rewolucja francuska, zwłaszcza po ustanowieniu republiki i rozpoczęciu działalności przez Konwent Narodowy. Działalność jego komisarzy też rozpoczęła się od zadań kontrolnych, czyli faktycznej ingerencji prawodawstwa w sprawy egzekutywy, ale kierowana celem, którym było zagwarantowanie określonego efektu, rozszerzyła się od nadzoru do całkowitego wchłonięcia nadzorowanej działalności. Mably okazał się więc zwiastunem dyktatury nowego typu, czyli suwerennej dyktatury rewolucyjnej, będącej absolutnym pełnomocnictwem, wobec którego znikają wszelkie istniejące kompetencje, a posiadającej nieograniczone pełnomocnictwa w stosunku do całej ukonstytuowanej organizacji państwowej.

Dowodząc, iż to Mably wywarł bezpośredni wpływ na praktykę rewolucyjną, Schmitt uważał jednocześnie za przesadzoną obiegową opinię przyznającą taką rolę „biblii jakobinów”, czyli Umowie społecznej J.-J. Rousseau. Przyznawał niemniej, że zawarta w tym dziele konstrukcja dyktatury z innego powodu stanowi przejaw nowego, a więc suwerennego, jej pojęcia. Stało się tak z powodu sprzeczności russowskiego indywidualizmu. Koncepcja wyłożona w Umowie społecznej jest wewnętrznie sprzeczna i niejasna oraz bynajmniej nie „russoistyczna”, bo nie głosi wyższości afektów nad rozumem. Schmitt wyciąga z tego wniosek, że dopiero stwierdzenie z innych pism8, że lud, czyli rządzeni, w przeciwieństwie do rządzących, jest dobry z natury, zmienia system Rousseau w ideologię rewolucyjną. Punktem wyjścia tej koncepcji jest wprawdzie bez wątpienia bezwarunkowa, naturalna i niezbywalna wolność jednostki posłusznej jedynie samej sobie, ale celem – tylko rzekomo. Słuchająca jedynie siebie jednostka staje bowiem wyłącznie i bezpośrednio wobec volonté générale, ale skutek polityczny takiej konfrontacji zależy od tego, w jakim stopniu indywidualistycznemu punktowi wyjścia przyznano treść substancjalną. Skoro jednak społeczeństwo przyjmuje jednostkę jako „niepodzielną część całości” (partie indivisible du tout), to jest przecież oczywiste, że owa całość nie pozostawia jednostce konkretnej substancji. Rousseau nazywa ją „wspólnym ja”, które przejmuje absolutnie wszystko, co posiada każda jednostka. To kolektywne, suwerenne „ja” wchłania w siebie wszystkie „ja” jednostkowe. Podniesiona do godności boskiej volonté générale unicestwia każdą partykularną wolę. Wobec tego pytanie o niezbywalne prawa jednostki traci sensowność: jednostce pozostaje albo zgodzić się z tym, co powszechne – i wówczas zostaje dowartościowana, albo się z volonté générale nie uzgodnić, ale to oznacza jej korupcję moralną i prawną.

Wobec powyższego również podział władz byłby bezsensowny. Rząd jest ramieniem prawa (la force appliquée à la loi) i nie może stanowić niczego prócz realizacji volonté générale. Jak widać zatem, forma rządu jest w sumie kwestią drugorzędną: może być demokratyczna, ale również arystokratyczna czy monarchiczna; ważne jest jedynie to, aby przez ustrój przemawiała wola powszechna jak dyktat rozumu (dictamen rationis) i mająca na oku interes ogólny (utilité publique). Schmitt zwraca uwagę na to, że demokratyzm Obywatela Genewskiego jest przereklamowany. To prawda, że demokrację, i to bezpośrednią, uważał on za idealną formę rządu, ale jednocześnie wymagającą tak rzadkich do spełnienia warunków, że odpowiednią raczej dla bogów aniżeli dla ludzi, u których wola „właściwa” może zostać wyparta nawet u większości obywateli. Co więcej, w zniewolonym lub zepsutym ludzie nawet jednomyślność nie dowodzi istnienia volonté générale. Tylko ten, kto posiada cnotę (vertu), jest prawdziwie wolny, a zatem upoważniony do nazywania się ludem i współdecydowania o sprawach publicznych. Moralnie zepsutego, a więc zniewolonego, przeciwnika należy po prostu unieszkodliwić. Cnotliwa mniejszość stosująca wobec skorumpowanej większości środki przymusu w istocie rzeczy pomaga egoiście w odkryciu jego prawdziwej, własnej woli, budzi w nim obywatela (citoyen). W słynnym zdaniu: tego, który nie chce być wolnym, trzeba zmusić do wolności (on le forcera d’être libre), wyraża się formuła despotyzmu wolności, który problem zniewolenia rozwiązuje, likwidując zniewolonych. Mimo to Rousseau wzbrania się nazywać despotyzm cnoty dyktaturą, ponieważ pojęcie to tradycyjnie wiąże z przewidzianym konstytucyjnie nadzwyczajnym uprawnieniem do usunięcia trudnej sytuacji. Skoro jednak dyktatura polega jedynie na przejściowym zawieszeniu całego stanu prawnego, a volonté générale obowiązuje bez wyjątków i powszechnie, to – zauważa Schmitt – zagadką jest, jak ona sama się zawiesza w przypadku wyjątkowym, a także skąd organ egzekutywy (chef suprême) powinien wziąć uprawnienie do tego zawieszenia, jeśli stanowczo utrzymuje się, że egzekutywa nie ma czynić nic poza zastosowaniem ustaw. Węzeł ten rozwiązuje koncept intention du peuple („zamiaru ludu”) co do ochrony państwa i uniknięcia jego upadku. W takim razie jednak treść działania dyktatora ma charakter czysto faktyczny i niezwiązany z prawodawstwem. Russowskiej dyktaturze brak podstawy prawnej, ale ważne jest to, że określono ją jako „komisaryczne pełnomocnictwo”. Rousseau nie wzbrania się przyjąć wypracowanego przez absolutyzm pojęcia komisarza, tylko zamienia pozycje: książę staje się tu komisarzem, a lud – do niczego nie zobowiązany i czyniący wedle swego uznania to, czego pragnie – suwerenem.

Kontrapunktem dla dyktatora – komisarza ludu jest dość tajemnicza, dlatego kłopotliwa dla komentatorów Rousseau, figura Prawodawcy (Législateur). Nazwa ta9, jak zauważa Schmitt, właściwie wprowadza w błąd, bo Législateur nie posiada uprawnień legislacyjnych, lecz tylko pewnego rodzaju inicjatywę ustawodawczą, a układane przez niego mądre prawo sankcjonuje jedynie volonté générale. Prawodawca – filozof o wielkiej duszy (grande âme) – jest zlaicyzowaną wersją męża „przez Boga natchnionego” (a Deo excitatus) protestanckich monarchomachów i Cromwella. Jeśli zestawimy ze sobą obie figury: dyktatora i Prawodawcy, to ujrzymy, że pierwszy jest poza prawem, lecz w państwie, drugi zaś w ramach prawa, lecz poza państwem. Inaczej mówiąc, Prawodawca jest jeszcze nieukonstytuowanym, więc bezsilnym prawem, dyktator zaś już ukonstytuowaną, lecz bezprawną siłą. Przejście od dyktatury komisarycznej do suwerennej uzależnione jest przeto od możliwości powiązania, które umożliwi przyznanie Prawodawcy siły dyktatora oraz stworzenie dyktatorskiego prawodawcy i nadającego konstytucję dyktatora. I to właśnie powiązanie umożliwił Rousseau, wprowadzając w Umowie społecznej pojęcie szczególnej władzy – „konstytuującej” (pouvoir constituant), aczkolwiek ani on, ani Mably nie do końca, zdaniem Schmitta, zdawali sobie sprawę z tego, że są zwiastunami nadchodzącej dyktatury rewolucyjnej, bo żaden z nich nie był jeszcze w stanie wyobrazić sobie dyktatury funkcjonującej inaczej, jak w ramach uprzednio istniejącej władzy „ukonstytuowanej” (pouvoir constitué). Ideę pouvoir constituant rozpowszechnił dopiero jeden z głównych promotorów rewolucji – eksksiądz Emmanuel-Joseph Sieyès. W jego ujęciu władza ta nie podlega konstytucji, bo sama ją nadaje, nie może być zatem niczym ograniczona. Władzę tę piastuje sam lud – stający się tym samym organem państwa – który nie może się niczym związać i w każdej chwili może sobie nadać, zmienić lub znieść dowolną konstytucję. Lud, jak to filuternie wręcz ujął Sieyès, znajduje się względem własnych form konstytucyjnych oraz swoich funkcjonariuszy zawsze w stanie natury, to znaczy ma jedynie prawa, a żadnych obowiązków. Może nie tylko w każdej chwili zniszczyć każdy organ, który uprzednio powołał, ale nawet pragnąć czegokolwiek, a to jego pragnienie ma zawsze taką samą wartość prawną jak treść regulacji konstytucyjnych. Pouvoir constituant ludu posiada tylko prawa, a żadnych obowiązków; ustanowiona przez lud pouvoir constitué odwrotnie – ma jedynie obowiązki, a żadnych praw, dlatego Schmitt dostrzega w tej relacji systemową i metodyczną analogię do wyobrażenia stosunku natura naturans do natura naturata.

Funkcjonariusze republiki działający w imieniu ludowej pouvoir constituant są jedynie komisarzami, którzy otrzymali polecenie nieograniczone pod względem treści, będąc jednocześnie zależnymi od tej władzy bezwarunkowo pod względem formalnym. Ale ta wydumana konstrukcja była nie do utrzymania w praktyce, co pokazuje historia rewolucji. Zwołany po proklamowaniu republiki Konwent Narodowy formalnie stanowił nadzwyczajny organ pouvoir constituant, którego zadaniem było opracować konstytucję. Wynika z tego logicznie, że po wypełnieniu owego zadania oraz po przyjęciu opracowanej konstytucji przez lud w głosowaniu powszechnym wspomniane uprawnienie Konwentu wygasło. Stało się jednak inaczej, gdyż Konwent, powołując się na stan wyższej konieczności wynikający z prowadzenia wojny i zagrożenia kontrrewolucją, uchwalił, że tymczasowy rząd Francji będzie „rewolucyjny” aż do nastania wewnętrznego i zewnętrznego pokoju. Tym samym konstytucja została zawieszona – czego jej tekst nie przewidywał – a jak się wkrótce okazało, nigdy nie weszła w życie, Konwent zaś zmienił swój status: przestał być organem pouvoir constitué, jedynie chwilowo i do konkretnego zadania wyposażonym komisarycznie w pouvoir constituant, a stał się podmiotem tejże pouvoir constituant, czyli dyktaturą suwerenną. Przemyślnie uzasadnił to wnioskodawca utworzenia i członek Komitetu Ocalenia Publicznego – Bertrand Barère, oznajmiając, że w rzeczywistości to lud sprawuje przez Konwent dyktaturę nad sobą samym, a taką dyktaturę mogą ścierpieć również wolni i oświeceni ludzie.

Analiza procesów zachodzących zarówno w historii zdarzeniowej państwa nowożytnego i rewolucji, które nim wstrząsnęły, jak w towarzyszącej im refleksji polityczno-prawnej, pozwala Schmittowi uwypuklić kluczową dla jego teorii dyktatury dystynkcję pomiędzy jej komisaryczną a suwerenną odmianą. Trzeba podkreślić, że to rozróżnienie jest nie do końca jasne, a nawet niemożliwe do konsekwentnego rozgraniczenia przede wszystkim dlatego, że komisaryczność jako pojęcie ogólne, a przeto nadrzędne, występuje w obu typach dyktatury, nadto zaś – o czym była już mowa – stanowi, bądź przynajmniej może stanowić, modus operandi systemów niebędących dyktaturami, jak absolutna monarchia suwerenna czy nawet konstytucyjne demokracje i republiki parlamentarne. Schmitt jest oczywiście świadom tej komplikacji, skoro stwierdza, że każdą dyktaturę charakteryzuje komisaryczne pełnomocnictwo. Nie ułatwia zadania także nagminne mieszanie dyktatury z jakąkolwiek postacią każdego bezpośredniego – czyli niezapośredniczonego przez niezależne instancje pośrednie – sprawowania władzy państwowej, a zwłaszcza z systemami zbudowanymi na ścisłej dyscyplinie, do których adekwatne jest raczej pojęcie cezaryzmu. Jednak do pojęcia dyktatury musi wchodzić koniecznie coś więcej, a mianowicie wyobrażenie stanu, do którego ma doprowadzić działanie dyktatora. Ani pozycja absolutnego księcia, ani republikańskiego prezydenta nie zależą od wypełnienia określonego zadania, a ich uprawnienia nie stanowią upoważnienia wydanego z powodu celu, który trzeba osiągnąć. Ażeby mówić o dyktaturze, musi istnieć jakiś przedmiot działań dyktatorskich, a także wyobrażenie konkretnego przeciwnika (Gegner), którego usunięcie musi stanowić następny wyznaczony cel działania. Każda dyktatura to nie tylko akcja, ale i kontrakcja wobec działań tego przeciwnika, co do którego zakłada się, że nie stosuje się do norm uznanych przez dyktatora za miarodajną podstawę prawną. To zaś pokazuje, że każda dyktatura posiada kontekst prawny, pomimo iż norma prawna nie jest technicznym narzędziem operacji dyktatora; w tym wypadku należy mówić nie o „bezprawiu”, lecz raczej o przełamaniu kontekstu prawnego, które tkwi w nowo ustanowionym panowaniu10. To rozróżnienie jest jednak mocno zagmatwane, skoro chwilę wcześniej Schmitt oznajmia, że w ogóle nie da się zrozumieć tego procesu za pomocą kategorii prawnych. Z punktu widzenia „państwa prawa” dyktatura zawsze jest bowiem czymś „nienormalnym”, ponieważ w jej przypadku określenie uprawnień zależy od sytuacji, tj. od uznania tego, kto posiada upoważnienie, atoli zakres tego określenia jest niemożliwy do oszacowania.

Pomimo wyrażonych wyżej zastrzeżeń pewne dystynkcje rysują się klarownie i przekonująco. Dyktatura komisaryczna to taka, która uchyla konstytucję in concreto po to, aby tę konstytucję chronić przed dostrzegalnym jej zagrożeniem i w jej konkretnym działaniu. Pomimo zawieszenia konstytucja nie przestaje obowiązywać, ponieważ zawieszenie oznacza jedynie konkretny wyjątek, a nie uchyla przepisu ten, kto w uprawniony sposób czyni wyjątek. Wyjątek potwierdza siłę reguły i zakłada dalsze obowiązywanie normy, od której odbiega. „W pojęciu wyjątku mieści się to, że ingeruje, nie znosząc, i odbiega, nie uchylając”. Chociaż Schmitt o tym nie wspomina, ten argument nie jest zupełnie nowy, ponieważ wyłożył go już Joseph de Maistre w księdze drugiej traktatu O papieżu, dowodząc, że utrzymanie form odnoszących się do praw zasadniczych nie narusza ani istoty, ani przywilejów władzy, oraz uzasadniając w ten sposób „władzę zwalniającą” (od posłuszeństwa) papieży względem władzy politycznej, albowiem papież „uwalniając poddanych od przysięgi na wierność, nie wykracza przeciwko uznaniu Boskiego pochodzenia władzy; ale pokazuje, że władza, jako odziana pomocą Boską, jest święta, nie może być sądzona, ani podlegać kontroli, chyba że ze strony innej władzy także Boskiej, wyższego rzędu, która na wyłączność otrzymała od Boga ten przywilej, by użyć go w pewnych nadzwyczajnych sytuacjach”. Obaj myśliciele akcentują zatem wyjątkowość tych sytuacji, acz różnica między nimi jest taka, że de Maistre „dyktatorskie” uprawnienie do decydowania o nadzwyczajności stanu przyznaje władzy niebezpośredniej i pozapaństwowej, czyli papieskiej, u Schmitta zaś cały ten proces zachodzi wewnątrz organów państwa11.

Dyktatura suwerenna natomiast pragnie usunąć cały istniejący stan rzeczy. Nie da się jej pogodzić z konstytucją charakterystyczną dla państwa prawa. „Albo dyktatura suwerenna, albo konstytucja – jedno wyklucza drugie”. Dyktatura suwerenna nie zawiesza istniejącej konstytucji w zgodzie z jej przepisami dotyczącymi stanów nadzwyczajnych („oblężenia”, „wyjątkowych”, „wojennych”), lecz dąży do zaprowadzenia stanu umożliwiającego taką konstytucję, którą uznaje ona za „prawdziwą”. Jeżeli więc dyktatura komisaryczna posiada upoważnienie od ukonstytuowanego organu, a jej tytuł do działania znajduje się w istniejącej konstytucji, to dyktatura suwerenna wywodzi się jedynie quoad exercitum (w odniesieniu do praktyki) i bezpośrednio z pouvoir constituant. Jest ona suwerenna, lecz w zupełnie innym sensie niż suwerenność absolutnego monarchy czy suwerenność arystokracji, ponieważ zależy od zadania, które ma do wypełnienia. Reasumując: dyktator komisaryczny jest absolutnym pełnomocnikiem komisarycznym pouvoir constitué, dyktator suwerenny jest zaś komisarycznym pełnomocnictwem pouvoir constituant.

Zobowiązaliśmy się na początku wyjaśnić, dlaczego książka Carla Schmitta była pomimo swojej doniosłości w pewnym sensie przedwczesna. Brzmi to przecież nieomal jak nonsens, skoro teoretyczne nowatorstwo jest – i słusznie – szczególnie cenione, a bez wątpienia autor, wprowadzając rozróżnienie pomiędzy dyktaturą komisaryczną a suwerenną, odkrył nową jej postać, wskazał jej źródła i zdefiniował cechy dystynktywne. To prawda, atoli właśnie ze względu na czas publikacji i odpowiadającą mu rzeczywistość polityczną z przedstawionej analizy mogłoby wynikać, że dyktatura suwerenna nie tylko ma (co oczywiste) źródła rewolucyjne, ale jest ze swojej istoty i w każdej postaci dyktaturą rewolucyjną, której najbardziej wyrazistym przejawem jest bolszewicka dyktatura proletariatu. Tymczasem, od publikacji Dyktatury nie minęło wiele lat, a okazało się, że w Europie i poza nią nie tylko gwałtownie wzrosła „podaż” dyktatur – i to właśnie suwerennych, ale że przynajmniej znaczna część z nich ma charakter ideologicznie i politycznie nie rewolucyjny, lecz kontrrewolucyjny; że zostały one ustanowione właśnie po to, aby zatrzymać pochód rewolucyjnej dyktatury komunistycznej.

Szczególnie wyrazistym przykładem takiej dyktatury – suwerennej i kontrrewolucyjnej, a co więcej, ustanowionej w wyniku krwawej i przewlekłej wojny domowej, będącej pod każdym względem „wojną dwóch światów”, apokaliptycznym momentem starcia „falang katolickich i falang socjalistycznych”, jak wieścił to prawie sto lat wcześniej Donoso Cortés – była autorytarna i „narodowo-katolicka” (nacionalcatolicismo), acz zdaniem wielu raczej faszystowska, przynajmniej w pierwszej swojej fazie, dyktatura el Caudillo Francisco Franco w Hiszpanii. Nic dziwnego zatem, że we frankistowskiej Hiszpanii koncepcje Schmitta cieszyły się wielkim zainteresowaniem, aczkolwiek nigdy nie była to recepcja odtwórcza i bezkrytyczna. Za jej wspólne minimum można uznać tezę najbardziej konsekwentnego hiszpańskiego schmittiano (i zarazem „koronnego jurysty” frankizmu w jego wczesnej fazie) – Francisca Javiera Conde, iż system caudillaje („wodzostwa”) nie jest dyktaturą komisaryczną, ponieważ ani Franco, ani nikt inny w zwycięskim el bando nacional zarówno nie bronił demoliberalnej konstytucji republikańskiej z 1931 roku, jak i nie zamierzał do niej powrócić, toteż jest to dyktatura suwerenna, „wyposażona we władzę konstytuującą pochodzącą od narodu, który ujawnił swoją wolę, sięgając po broń”12. Tematy i motywy schmittiańskie analizowane były przez wielu teoretyków dyktatury frankistowskiej13 (Juan Beneyto Pérez, Luis Legaz y Lacambra, José Caamaño Martínez, Luis Sánchez Agesta, Jesús Fueyo, a nawet – choć ad modum recipientis – karlista Álvaro d’Ors, który studiował u Schmitta, a potem prowadził z nim wieloletnią korespondencję, kilkanaście lat temu opublikowaną), lecz w tym miejscu skonfrontujemy teorię Schmitta wyłącznie z najbardziej oryginalnym, naszym zdaniem, ujęciem tej samej problematyki w myśli autora, który zaczynał jako schmittiano (słuchał jego wykładów w Berlinie w roku akademickim 1938/39) oraz entuzjasta caudillaje i państwa narodowo-syndykalistycznego, lecz bardzo szybko odszedł od fascynacji zarówno schmittianizmem14, jak frankizmem, przechodząc na pozycje tradycjonalistyczne oraz monarchistycznego legitymizmu. Autorem tym był Francisco Elías de Tejada (1917-1978).

Pierwsze polityczne juvenilium Eliasa de Tejady, czyli broszura La figura del Caudillo. Contribución al derecho público nacional-sindicalista (Sevilla 1939), jest entuzjastyczną pochwałą autorytarnego, charyzmatycznego caudillaje. Na czterdziestu ośmiu stronach dwudziestojednoletni autor cytuje dziesiątki autorów z różnych epok i miejsc w taki sposób, że zdawać się może, iż myśl każdego filozofa, od Arystotelesa po Schmitta, kulminuje w teorii wodzostwa, a pragnienia wszystkich narodów każdego czasu zestrajają się w wołaniu o Wodza. Osobliwie Donoso Cortés zinterpretowany został „po schmittiańsku” – jako wizjoner el Caudillo, będącego „mesjanicznym rozkazodawcą narodu” w chwilach strasznych kataklizmów rewolucyjnych, „przeznaczonym przez Boga, aby rządzić społeczeństwem politycznym wtedy, kiedy jego normalna organizacja nie może wykonywać swojej misji”. Esencjalnie Caudillo to najwyższy zwierzchnik sił zbrojnych, co w języku hiszpańskim jest definicją słownikową („ten, który jako głowa przewodzi i rozkazuje wojownikom”, oraz „ten, który kieruje jakimś związkiem, wspólnotą lub ciałem”), ale Elías de Tejada idzie znacznie dalej od uznania Caudillo li tylko za szefa wojska albo nawet wspólnoty politycznej, stawia bowiem znak równości pomiędzy Caudillo a królem (el Rey), są oni bowiem „tym samym” co do swego usytuowania w społeczeństwie politycznym. Dla Caudillo „zasadniczym powołaniem jest wydawać najważniejsze polecenia o każdej porze, ponieważ jest on jedynym prawowitym interpretatorem misyjnego przedsięwzięcia, którym jest narodowość hiszpańska”. Caudillo to „najwyższy autorytet nowego państwa, źródło suwerenności (fuente de la soberanía), ostateczny rdzeń władzy na ziemi; niezawisły w swoich decyzjach, najwyższy w swoich osądach, bezdyskusyjny w swoich zarządzeniach, zajmuje (…) miejsce najwyższe w hierarchii służby i poświęcenia”. Należy mu się nie tylko szacunek i posłuszeństwo, ale i miłość, ponieważ to ona jest najgłębszym fundamentem społeczeństwa. Caudillo musi posiadać cechy wręcz nadludzkie, ponieważ jak „Nowy Aleksander” jest zobowiązany rozcinać węzeł gordyjski każdego dnia; jako przewodnik i król wprowadza ład w zawiłość chaosu społecznego.

W napisanym dwa lata później tekście Monarquía y Caudillaje Elías de Tejada próbuje już dać tradycjonalistyczno-monarchistyczną wykładnię caudillaje. Przede wszystkim brak tu już „aktów strzelistych” do realnego współczesnego Caudillo, a problem caudillaje rozważany jest wyłącznie w jego teoretycznej denotacji i w historycznych konotacjach. „Rdzenna istota caudillaje – jak czytamy – tkwi w pełnej ekspresji podwójności pozycji w relacji zwierzchnictwo-posłuszeństwo (mando-obediencia). (…) Idea caudillaje (…) konkretyzuje się w uwielbieniu dla czynu politycznego człowieka postrzeganego jako naturalny przywódca, do którego wszystkie narody i wszystkie grupy ludzkie tęsknią w epokach kryzysu (…). Instytucja caudillaje jest właśnie żarliwością wiary politycznej powodowanej pragnieniem jedności; z tego powodu caudillaje – przyjmując jakąś definicję konkretną – jest czystą i prostą jednomyślnością przypisaną do posłuszeństwa należnego człowiekowi, którego działanie jest wzorem i paradygmatem”. Celem, ku któremu zmierza autor, jest zupełne oderwanie idei i instytucji caudillaje od konkretno-zawężających, a więc przede wszystkim hic et nunc, w Hiszpanii A.D. 1941, konotacji systemowo-personalnych. Ujawnia on to, podsumowując następująco powyższą argumentację: „El caudillaje jest organiczną relacją wewnętrzną, nieodłączną od jakiejkolwiek wspólnoty politycznej; nie może być odnoszone do konkretnego tonu jakiejś epoki historycznej, tylko do rozważania metafizyki bytu wspólnoty politycznej. Jego wartość jest uniwersalna i w każdym czasie”. O ile zatem w elaboracie z 1939 roku pojęcie caudillaje służy autorowi do skonstruowania teorii konkretnego państwa narodowo-syndykalistycznego i w ścisłym odniesieniu do konkretnego osobowego ucieleśnienia Caudillo, o tyle dwa lata później cel jest zupełnie inny: zbudować na tej kategorii ogólną ontologię wspólnoty politycznej (Ontología de la Comunidad Política).

Nie mniej wymowne jest dążenie autora do rozerwania (akcydentalnej) spójni pomiędzy caudillaje a dyktaturą. „Tym, co nas tu interesuje – oznajmia – jest odróżnienie idei dyktatury od idei caudillaje”. Przywołując w tym miejscu determinacje dyktatury i jej niezbędności u Jaimego Balmesa (nieobecność reprezentanta prawowitości, rozkład społeczny i polityczny) i Schmitta (zaistnienie stanu anormalności), co wszakże nie przesądza w niczym o charakterze dyktatury, jaka się z tego chaosu wyłoni – tego czy będzie ona zbawienna, czy przeciwnie: zabójcza dla społeczeństwa – Elías de Tejada dochodzi do następującej konkluzji: „dyktatura rodzi się jako reakcja za lub przeciw akcji rewolucyjnej. Ocena tego, czemu ona służy, wymyka się czysto technicznej klasyfikacji teoretycznej, lecz zawsze będzie niewątpliwe, że dyktatura jest sadzonką, która owocuje tylko w anormalnych warunkach politycznych”. „Rodzicami” dyktatury są więc okoliczności i siła, występujące w przypadkowych i tymczasowych sytuacjach burz społecznych. Skoro zatem caudillaje jest ontologicznie substancjalne w każdej wspólnocie politycznej, a dyktatura jest jedynie akcydensem, to wynika z tego również kardynalna różnica pomiędzy dyktatorem a Caudillo oraz rodzajem więzi, które zadzierzgają się między nimi a wspólnotą. „Dyktator nie jest człowiekiem wielkim sam przez się, tylko przez czyny, które go wznoszą do tak wysokiej pozycji. (…) Nie jest on człowiekiem zasługującym na wierność, ponieważ nie jest podporą żarliwości ani wiary. Powodem podporządkowania się mu jest niebezpieczeństwo. (…) Z tego powodu jego decyzja nie ma większego ciężaru, jak osobista decyzja człowieka stojącego na szczycie przypadkowo i tymczasowo”. Na odwrót, „el caudillaje jest skończonym systemem żarliwej wierności człowiekowi, którego działanie jest wzorem i którego głos jest ładem, nie tylko w smutnych chwilach walki, ale we wszystkich momentach i na zawsze. Caudillo jest szefem, który kieruje trwale, ponieważ porządkując, włącza do swojej decyzji życzenie i wolę całej wspólnoty”. Różnicę pomiędzy dyktatorem a Caudillo można ostatecznie ująć w następujący sposób: a) dyktator czerpie swoją władzę z potrzeby odparcia jakiejś nieprzyjaznej okoliczności, podczas gdy caudillaje jest samoistnym systemem stałej organizacji politycznej; b) dyktator nie włącza do swojego decydowania niczego innego, jak własną swobodną wolę, podczas gdy Caudillo wyraża w swoim rozkazie duszę całej wspólnoty.

Należy zauważyć, że Elías de Tejada zręcznie stosuje w całym tym wywodzie kamuflaż polegający na tym, że faktyczne i inkarnowane w osobę Franco caudillaje opisuje jako dyktaturę, którą systematycznie obrzydza czytelnikowi albo przynajmniej sprowadza do drugorzędnej i przemijającej przypadłości, natomiast caudillaje idealne i wieczyste, związane z samą naturą zorganizowanej wspólnoty politycznej, pozbawia jakiegokolwiek odniesienia do aktualnej rzeczywistości empirycznej. Ten zabieg dyferencjacji stanowi zarazem przygotowanie i wstęp do odsłonięcia właściwego celu autora, jakim jest wykazanie, iż charyzma łączona (i słusznie) z caudillaje nie może wiązać się z dyktaturą, ponieważ jest ona nieodłączna od prawowitości, a prawowitość pochodzi z tradycji, jest „wieczysta”, podczas gdy dyktator pochodzi „znikąd”, jest wykwitem splotu szczególnych okoliczności. Jaka zaś instytucja cieszy się „wieczystością” i nieodłączną od niej charyzmą? Oczywiście monarchia, zanurzona w stuleciach historii, które zdają się karmić ją „eliksirem nieśmiertelności”: „tym, co esencjalne w monarchii, jest jej charakter prawowitości tradycyjnej”. W monarchii materializuje się również ta najważniejsza bodaj cecha dystynktywna caudillaje, jaką jest „żarliwa wierność” przywódcy, który urodził się, by być królem, następując po swoich ojcach i dziadach. A zatem „charyzma mistyczna” jest z urodzenia w królu prawowitej monarchii, ale „trwa również w caudillaje”, próżno natomiast byłoby jej szukać w dyktaturze. O ile zatem monarchia – jako wieczysta inkarnacja caudillaje – i caudillaje bez króla, ale „monarchopodobne”, są wobec siebie kompatybilne, o tyle dyktatura nie może rościć sobie podobieństwa ani do caudillaje, ani do monarchii sensu proprio. Koniec końców, pojęcie caudillaje ma dwa aspekty: metafizyczny i historyczny: „Metafizycznie jest relacją ontologiczną zwierzchność-posłuszeństwo, która ustanawia przyczynę formalną wspólnot politycznych. Historycznie jest monarchiczną formą polityczną, której charyzma mistyczna konkretyzuje się w określonym człowieku”.

Trzeci krok, polegający na rezygnacji z próby odseparowania pojęcia caudillaje od dyktatury i na bezwzględnym potępieniu tej ostatniej, Elías de Tejada wykonuje w kilku tekstach napisanych pomiędzy 1944 a 1947 rokiem, które z oczywistych (cenzuralnych) powodów nie mogły być opublikowane, lecz szczęśliwie zachowały się ich manuskrypty. Pierwszy z tych tekstów – Los principados carismáticos según los clásicos políticos españoles – zawiera kategoryczne już stwierdzenie, iż „dyktatorzy ustanowieni w epoce współczesnej mają swój filozoficzny korzeń w herezji protestanckiej” i „są tyraniami w rozumieniu klasycznym”. Współczesne dyktatury, pod różnymi nazwami: Führertum, dittatura eroica i caudillaje, sprowadzają się do złożenia całej władzy politycznej w ręce człowieka wyposażonego rzekomo przez Boga w nadzwyczajne upoważnienie do rozkazywania i obdarzonego wrodzoną i mistyczną wyższością nad [jemu] współczesnymi”. Drugi tekst, którego sam tytuł jest druzgocący – El caudillaje es la tiranía anticatólica – został napisany już po formalnym proklamowaniu przez Franco (18 lipca 1947) Hiszpanii monarchią na mocy Prawa o sukcesji w szefostwie państwa (Ley de Sucesión en la Jefatura del Estado), przyjętego w referendum 6 lipca 1947 roku, wszelako bez wyznaczenia i ustanowienia króla, co ustawa (w artykule 6) cedowała na imiennie wymienionego aktualnego szefa państwa, przyznając mu prawo zaproponowania Kortezom „w jakimkolwiek momencie” osoby, która „w swoim czasie” będzie mogła być nazywana królem lub regentem. Odnosząc się do tego rozporządzenia, Elías de Tejada pisał gniewnie: „ten tyran mąciciel, który tworzy królestwa bez ustanowienia króla, aby pod świętym płaszczem nieistniejącej królewskości ukryć przedłużenie swojej własnej dyktatury, przekształca ją w ten sposób całkowicie w to, co będzie nazywane dyktaturą nieustającą”. W trzecim z tekstów, zatytułowanym Tríptico sobre las dictaduras, autor wprowadza rozróżnienie pomiędzy „dyktaturą mistyczną”, taką jak hitlerowska, caudillaje „kondotierskim” mussolinizmu i frankistowskim caudillaje „sztucznym”. Hitleryzm ma, jego zdaniem, filozoficzne korzenie w nietzscheanizmie i heglizmie, mussolinizm jest owocem energicznej osobowości, frankizm zaś jest prostym wykładnikiem określonych konstelacji interesów. Mimo że wszystkie trzy dyktatury stosują przemoc jako system działania politycznego i są zaprzeczeniem „średniowiecznej i chrześcijańskiej idei wolności obywatelskich”, równie istotne i głębokie są różnice pomiędzy „mistycyzmem poważnym, głębokim i ponurym narodowego socjalizmu”, „orgią energii trwonionych w teatralnych salwach przez faszyzm włoski” oraz „wewnętrznymi sprzecznościami, które mieszają się w falangizmie”.

Jak widać zatem, Elías de Tejada, choć porusza się po tej samej trajektorii co Schmitt, przechodzi drogę odwrotną do niego. Filozof niemiecki, wychodząc od uznania ordo średniowiecznej monarchii podporządkowanej suwerenności prawa Bożego za bezpowrotnie utracone, następnie zaś od rozróżnienia pomiędzy suwerennością wczesnonowożytnej monarchii absolutnej a dyktaturą komisaryczną, dochodzi do identyfikacji dyktatury suwerennej oraz do akceptacji czystego decyzjonizmu w imię ustanowienia jakiegokolwiek porządku, bez wymogu związania go zasadami metafizycznymi czy aksjologicznymi. Filozof hiszpański natomiast wychodzi od akceptacji dyktatury suwerennej, utożsamionej przezeń z charyzmatycznym caudillaje, a nawet z królewskością, następnie przeprowadza dystynkcję pomiędzy caudillaje a dyktaturą, czyli wycofuje się na pozycje akceptacji co najwyżej dyktatury komisarycznej, aby ostatecznie wrócić do świata przednowożytnej monarchii tradycyjnej, związanej prawem Bożym, regułami prawowitej sukcesji oraz prawami uporządkowanych hierarchicznie wspólnot. Jak „dwa na słońcach swych przeciwnych bogi”, Schmitt i Elías de Tejada personifikują najpoważniejszy bodaj spór wewnętrzny we współczesnej myśli konserwatywnej i antyliberalnej.

Carl Schmitt, Dyktatura. Od źródeł nowożytnej idei suwerenności do proletariackiej walki klas, przeł. Kinga Wudarska, wstęp i redakcja naukowa Piotr Nowak, Biblioteka Kwartalnika KRONOS, Fundacja Augusta hr. Cieszkowskiego, Warszawa 2016, str. 303.
Pierwodruk w: „Kronos. Metafizyka – Kultura – Religia”, nr 4(39)/2016, ss. 275-291.

1 Zupełnie na marginesie głównego toku rozważań warto wskazać intrygujące potknięcie Schmitta, który przywołując (s. 75) imiona papieży z okresu tzw. wielkiej schizmy zachodniej (1378-1417), nazywa Bonifacego IX „antypapieżem” oraz następcą „schizmatyckiego” Urbana VI, podczas gdy w oficjalnej liście papieży to właśnie Urban VI i Bonifacy IX, wybrani już po powrocie Kurii papieskiej do Rzymu, są papieżami prawowitymi, natomiast należący do obediencji „awiniońskiej” Klemens VII (Robert z Genewy) i Benedykt XIII (Pedro de Luna) traktowani są jako schizmatyccy antypapieże. Wprawdzie owa oficjalna lista została ustalona ostatecznie dopiero w 1942 roku, a więc już po publikacji Dyktatury, niemniej od chwili, kiedy wybrany papieżem w 1724 roku kardynał Vincenzo Maria Orsini przybrał imię Benedykta XIII, było już jasne, że obediencja awiniońska nie jest uważana za prawowitą. Czy Schmitt po prostu się pomylił, czy też w głębi ducha miał odmienny pogląd na kwestię prawowitości obediencji z epoki schizmy zachodniej, nie jesteśmy w stanie przesądzić.
2 Przykładem (skutecznego) oporu wobec próby transformacji monarchii ograniczonej w absolutną są komentarze do „katolicko poprawnego” (catholicamente enmendadas) przekładu traktatu Jeana Bodina na język kastylijski (Los seis libros de la República de Iuan Bodino, Turín 1591) aragońskiego prawnika Gaspara de Añastra e Isunza, który wskazywał, że Hiszpanie nie mogą zgodzić się na zastąpienie pojęcia „najwyższego panowania” przez pojęcie suwerenności, ponieważ suwerenność aspiruje do władzy ponad organizmami społecznymi, podczas gdy suprema auctoritas „implikuje fakt, że każdy organ polityczny, z panowaniem władcy włącznie, jest zamknięty w określonych granicach”.
3 Chociaż, winniśmy dodać, pozostaje „komisarzem”, tzn. „porucznikiem” Boga w swoim królestwie (lieutenant de Dieu), co jest u Bodina legatem tradycyjnej koncepcji monarchii.
4 Antycypację dyktatury suwerennej Schmitt dostrzega również w działalności Albrechta von Wallensteina jako komisarza cesarskiego w Rzeszy w okresie wojny trzydziestoletniej, z tej racji, że do władzy dyktatorskiej sprawowanej na zewnątrz dochodziła tu szczególna samodzielność względem zleceniodawcy, sprzeczna z charakterem komisarycznym.
5 Mamy tu zatem pierwszy rzut definicji decyzji politycznej z Teologii politycznej (1922), jako postanowienia, które faktycznie bierze się „z niczego” (ex nihilo), tzn. nie poprzedza go żadne uregulowanie normatywne na gruncie prawa pozytywnego, zawiera się jednak przedmiotowo w czystej egzystencji nadrzędnego autorytetu; dlatego „rozstrzygnięcie jako takie jest już wartością, ponieważ właśnie wśród rzeczy ważnych najważniejsze jest, że rozstrzygnięcie zapada, jak i to, że już się dokonało”.
6 Należy z uznaniem podkreślić trafność tej decyzji translacyjnej tłumaczki w odniesieniu do oryginalnego pojęcia, którego dosłowne tłumaczenie tylko by zaciemniało sens.
7 Nawiasem mówiąc, wielbiciel imperatorowej Katarzyny II, która w 1767 roku zaprosiła go do Rosji.
8 Schmitt myli się jednak, twierdząc (s. 143), że teorię naturalnej dobroci człowieka Rousseau wyłożył w późniejszych od Umowy społecznej pismach, bo jest ona przecież zawarta we wcześniejszych dziełach: Rozprawie o naukach i sztukach (1749), Rozprawie o pochodzeniu i podstawach nierówności (1754) oraz w Emilu (1761).
9 Bez wątpienia Rousseau inspirował się tu Platońskim Nomotetesem z Praw.
10 Mówiąc tak, Schmitt dystansuje się od Juana Donoso Cortesa nazywającego dyktaturę „cudem” przez analogię zawieszenia praw państwowych do okazjonalistycznego zawieszenia praw natury przez Boga; ciekawe, że ta chyba pierwsza w jego twórczości wzmianka o hiszpańskim reakcjoniście jest daleka od entuzjazmu widocznego choćby już w Teologii politycznej.
11 Wiadomo zresztą, że Schmitt był niechętny wszelkim formom władzy niebezpośredniej, co uwidoczniło się zwłaszcza w Lewiatanie (1936), czyli w okresie, w którym pokłonił się neopogańskiemu „Rimmonowi”.
12 F.J. Conde, Espejo del caudillaje, w: Idem, Escritos y fragmentos políticos, t. I, Madrid 1974, s. 377.
13 W Polsce pisał o tym Adam Wielomski w artykule Carl Schmitt we frankistowskiej Hiszpanii, „Pro Fide Rege et Lege” 1998, nr 3/4 (32) oraz w książce Hiszpania Franco. Źródła i istota doktryny politycznej, Biała Podlaska 2012².
14 Zaczął wówczas nazywać Schmitta „doktorem hitleryzmu”, co było oczywistą przesadą, ale autorowi chodziło o to, aby uderzyć w ten sposób w „doktora frankizmu”, czyli Javiera Conde, a pośrednio w samego Franco.