piątek, 15 czerwca 2018

o. Jacek Woroniecki OP: O przyszłość konserwatyzmu


Znalezione obrazy dla zapytania woroniecki
   [...] Samo już zastanowienie się nad nazwą (konserwatyzm – przyp. red.), która przed wiekiem przeszło dla oznaczenia tego kierunku myśli politycznej samorzutnie powstała, wskazuje, że decydującym momentem jest tu stosunek człowieka do zmian w warunkach jego istnienia. Konserwatystą jest ten, co zmian nie lubi, co pragnie, żeby wszystko było po dawnemu; natomiast specyficzny przeciwnik konserwatysty, postępowiec, wciąż dąży do zmian, do ulepszenia warunków, wśród których ludzie żyją. To jest najprostsza forma, w jaką można zagadnienie konserwatyzmu ująć. Cecil Hugh uważa za filozoficzne podłoże konserwatyzmu niechęć, odrazę do zmiany i widzi w tym wrodzoną skłonność natury ludzkiej. Ale, ze zwykłą Anglikom niezdolnością do głębszych filozoficznych dociekań, nie idzie on dalej, nie szuka, jakie przyczyny wywołują w naturze ludzkiej tę skłonność, w jakich granicach jest ona uzasadniona, a w jakich nie. Stwierdza on, że ludzie mają zdolność do nowości, niechęć do zmian, ale nie pyta się dlaczego tak jest: stąd nie jest w stanie wskazać, kiedy ta niechęć jest dobra, a kiedy zła. A wskazać to trzeba koniecznie, jasnym jest bowiem, że jak dążenie do ciągłych zmian, tak i opieranie się wszelkim zmianom jest dla życia społecznego zabójczym. Trzeba umieć znaleźć drogę pośrednią – i tu właśnie tkwi sedno zagadnienia polityki konserwatywnej. [...]


Dobro ogółu, wiążące ludzi w jedno społeczeństwo, wymaga, aby poszczególne jednostki postępowały jednolicie, aby ich wysiłki zmierzały do jednego celu. Bez tego zestrzelenia bowiem w jedno pojedynczych dążeń nie da się osiągnąć ten pewien zestrój społeczny, bez którego i pojedyncze jednostki nie są w stanie osiągnąć swych indywidualnych celów. Jeśli więc narzuca się im pewne ograniczenia wolności indywidualnej na rzecz dobra ogólnego, to i to robi się dla ich dobra indywidualnego, które jest całkowicie od dobra ogólnego uzależnione.


Otóż, gdzie szukać źródła tej jedności, tej jednolitości w postępowaniu? Do pewnego stopnia znajduje się ono we wspólnej naturze ludzkiej i wypływających zeń wskazaniach, zwanych prawem przyrodzonym. To ostatnie jest jednak zbyt ogólne i nieokreślone, aby mogło tak rozmaite i nieraz rozbieżne dążenia poszczególnych jednostek w jedną całość zestroić; konieczne jest tu nakreślenie ściślejszych norm postępowania, a to jest zadaniem prawa pozytywnego, przejawiającego się zwykle najpierw w formie prawa obyczajowego, później dopiero, z postępem kultury, w formie prawa pisanego. Prawo przyrodzone i prawo pozytywne stykają się z sobą dość ściśle, tak, iż rozgraniczenie ich dziedzin nie zawsze jest łatwym, i co do wielu praw moralnych od wieków toczą się spory, do której z tych dwu dziedzin je zaliczyć. Różnią się one jednak bardzo wyraźnie tym od siebie, że prawo przyrodzone jest ogólną dyrektywa postępowania, wypływającą z niezmiennej natury ludzkiej, gdy tymczasem prawo pozytywne jest szczegółowym zastosowaniem tego prawa przyrodzonego do konkretnych, a więc zmiennych warunków życia. Pierwsze jest ogólne i niezmienne, drugie szczegółowe i zmienne – i im bardziej szczegółowe, tym bardziej zmienne.

Konieczność ulegania zmianom jest więc istotną cechą prawa pozytywnego, a wypływa ona stąd, że warunki życia ludzkiego się zmieniają; społeczeństwa w miarę rozwoju stają wobec nowych zadań, nowych potrzeb, nowych trudności, wobec których trzeba ich działalność inaczej pokierować; ogólne prawa moralne miłości, sprawiedliwości, uczciwości pozostają te same, ale ściślejsze określenie form, sposobów, w jaki mają być wykonane, nieraz musi ulec zmianie, gdy warunki i okoliczności życia się zmienią.


Około tego zagadnienia zmiany prawa pozytywnego, obyczajowego czy pisanego, obraca się właśnie cała sprawa konserwatyzmu i postępowości. Na pierwszy rzut oka zdawałoby się, że jedynym czynnikiem, jaki winien być tu brany w rachubę, jest zmiana warunków życia; że prawo, obyczaje, słowem – wszystkie normy życia społecznego, czy to politycznego, czy ekonomicznego, czy choćby tylko towarzyskiego, winny iść krok w krok za życiem, i że w miarę jak się to życie zmienia i rozwija winny się one zmieniać, rozwijać, dostrajać, dopasowywać do potrzeb życia; że ciągłej ewolucji życia winna odpowiadać  ciągła ewolucja form społecznych i im ta ostatnia jest żywsza i szybciej postępuje za rozwojem życia, tym społeczeństwo jest zdrowsze, tym pewniejszą toczy się koleją.


Jest to rozwiązanie zagadnienia postępowe i doktrynerski charakter jego nie omieszka wyjść na jaw, gdy mu się bliżej przyjrzymy. Najpierw jest ono aprioryczne: jak wszystko, co jest doktrynerskie wypływa nie z obserwacji konkretnego życia, ale z analizowania w głowie zupełnie oderwanych od życia formułek. W samej rzeczy, warunki życia zmieniają się ciągle: chcąc za nimi nadążyć należałoby prawa wciąż zmieniać; ledwo by się je ogłosiło, już trzeba by je zmieniać, każdego bowiem dnia mogłyby zajść nowe okoliczności, które by wymagały nowych zmian, ulepszeń, dostosowań. Iść krok w krok za życiem prawo nie może w dosłownym znaczeniu, a skoro nie może w dosłownym, to zaraz zjawia się pytanie w jakiej odległości ma za nim postępować; jak wielkie, jak ważne, jak doniosłe muszą być zmiany warunków życia, ażeby należało prawa na nowo do nich dostosować, boć po każdej małej zmianie robić tego nie można.


Ale nie tylko faktyczne względy przeciw takiej ciągłej zmianie praw przemawiają: są jeszcze głębsze racje, z samej istoty prawa moralnego wypływające. Doktryny postępowe grzeszą tu jeszcze tym, [...] czemu po polsku najlepiej może odpowiada termin “prostolinijność”. Właściwość ta pewnych umysłów polega na tym, iż nie zdają sobie sprawy, jak bardzo życie nasze jest złożone i jak niedokładnie, lub raczej niecałkowicie, cząstkowo odpowiadają mu te pojęcia, jakie o nim sobie robimy. Nasz sposób poznawania ma to do siebie, że może osobno rozważać poszczególne pierwiastki najbardziej nawet złożonych procesów życiowych i oto nieraz się zdarza, że człowiek nie zdający sobie sprawy z ułamkowości, żeby nie powiedzieć ułomności, naszego poznania uczepi się takiego jednego pierwiastka i sądząc, że już całą rzeczywistość wyczerpał tym jednym czynnikiem wojuje w życiu. A tymczasem rzeczywistość jest dużo bardziej złożona i nie ma zagadnień praktycznego życia, które by się dały tak do jednego czynnika sprowadzić; po prostej linii nic w świecie nie idzie, bo nie jedna siła w nim działam ale niezliczona ilość sił, które się nawzajem krzyżują, potęgują lub osłabiają; jeśli chcemy poznać kierunek, linię, po której się posuwamy, musimy je wszystkie wziąć pod uwagę.


Tak więc i zagadnienie o przystosowaniu się praw moralnych do zmiennych warunków życia nie jest tak proste, jak się w postępowym rozwiązaniu przedstawia i nie da się zredukować tylko do tego żądania, żeby prawo dotrzymywało kroku ewolucji życia. Ważniejszym jest tu pytanie, kiedy i w jaki sposób prawa zaczynają wywierać swój dobroczynny wpływ i nadawać gromadzie ludzkiej tę spoistość i jednolitość, czyniące z niej żywe społeczeństwo. Jasnym jest, że nie zaraz gdy zostały ustanowione i ogłoszone. Potrzebują one dopiero czasu, aby powoli wsiąknąć w społeczeństwo i nadać mu pewną formę. W pierwszej chwili nowe prawo jest czymś obcym, nieraz nawet wrogiem, gdy przychodzi na miejsce innego prawa, do którego ludzie już byli przyzwyczajeni i to nie tylko wtedy, gdy nakłada cięższe obowiązki niż te, które przedtem trzeba było ponosić; nawet gdy przynosi ulgi jest przyjmowane z nieufnością, bo łamie pewne formy, z którymi człowiek już się był zżył [...]. Umysły proste nie rozróżniają co jest z prawa przyrodzonego, a co z prawa pozytywnego; dla nich wszystko, co jest uświęcone obyczajem jest nietykalne i wszelka zmiana wydaje im się czymś złym.


Prawo tedy wywiera swój wpływ nie tylko na mocy swej wewnętrznej treści, ale zależnie od tego, jak głęboko zapuściło korzenie w obyczajach ludności. W chwili ustanowienia i ogłoszenia jest ono czymś obcym zewnętrznie, dopiero powoli wsiąka w społeczeństwo i nadając jego działalności nowy kierunek, naginając do nowych form postępowania powoli przekształca obyczaje. Ale proces ten nie odbywa się bez tarć i nieraz może w tym okresie przejściowym znacznie osłabić wewnętrzną spoistość i jedność społeczeństwa; dawne formy, które tę spoistość dawały, zostały potrzaskane, z nowymi się jeszcze nie zżyło, więc jej jeszcze dać nie mogą i społeczeństwo przez jakiś czas może być zupełnie zdezorientowane. Nie darmo odwieczna mądrość wszystkich ludów widziała w obyczajach najpotężniejszego współpracownika prawa i pozostawiała mu w życiu społecznym tak wielką rolę; one to bowiem dają prawu jego rzeczywistą siłę, spajającą poszczególne jednostki w jedną całość koordynującą ich dążenia, podporządkowującą ich wysiłki pod dobro ogólne.


Widzimy tedy, że ta wewnętrzna jedność społeczeństwa, którą prawo obyczajowe czy pisane daje, jest rezultatem powolnego procesu; że dopiero, jak nowe prawo wchodzi w zwyczaj, staje się czymś zwykłym, nieświadomie prawie wpływającym na postępowanie, nieświadomie również – bez osobnego porozumiewania – nadającym wysiłkom poszczególnych jednostek ten sam kierunek, dopiero wtedy zaczyna ono wypełniać swą rolę spajającą gromadę ludzi w jedną całość. Z tego jednak wypływa oczywiście, że każda zmiana tych ogólnych norm postępowania, jakimi są prawa, jest sama przez się dla społeczeństwa czymś szkodliwym, łamie bowiem jego jedność i osłabia na jakiś czas tę wewnętrzną spoistość, która jest tak wielkiej doniosłości. I oto dochodzimy do przekonania, że nie tylko jeden wzgląd na zmiany w warunkach życia, jakby tego chciała doktryna postępowa, winien decydować o zmianie prawa, ale i wzgląd na tę wewnętrzną spoistość społeczeństwa, którą mu istniejące prawo dawało, a którą każda zmiana musi osłabić. To jest konserwatywne rozwiązanie poruszanego przez nas zagadnienia: zdawać sobie sprawę, że każda zmiana form społecznych jest sama przez się czymś szkodliwym, że nie należy jej ryzykować nie tylko dla niepewnych korzyści, ale nawet dla pewnych, ale drobnych; że należy zawsze porównać dobro, które wyniknie z lepszego przystosowania się do zmienionych warunków życia, ze złem, wynikłym z osłabienia spoistości społecznej; i dopiero, gdy pierwsze naprawdę przeważa, decydować się na reformy. Zapewne, że w poszczególnych wypadkach decyzja ta zależeć będzie od roztropności mężów stanu kierujących społeczeństwem; że będą między nimi tacy, którzy zbyt może wielki nacisk kłaść będą na zachowanie spoistości, inni zbyt będą pochopni do podążania za zmiennymi warunkami życia. Ale każdy rozsądny polityk będzie musiał z obydwoma tymi względami się liczyć, oba czynniki brać pod uwagę.


Postępowcem nazwiemy przeto nie tylko tego, który – dla jakichś chimerycznych, nierealnych, z doktryn, a nie z życia wysnutych korzyści – chce wciąż normy życia społecznego przekształcać, ale i tego, który realne korzyści ma na celu, wypływające z rzeczywistych  zmian w warunkach życia, który jednak zupełnie nie bierze pod uwagę szkód, jakie każda zmiana prawa za sobą pociąga. W przeciwieństwie do niego reakcjonista będzie przeciwdziałał wszelkim zmianom, aby tylko zachować formy, z którymi społeczeństwo się zżyło; zamykać on będzie oczy na coraz większy rozdźwięk prawa z życiem, na coraz większe niezadowolenie społeczeństwa, opierać się będzie na bezwładności społeczeństwa, na tym lenistwie wielu jednostek, którym nie chce się zrobić wewnętrznego wysiłku z każdą zmianą w zwyczajach związanego.


Między tymi dwoma krańcowymi kierunkami stoi doktryna konserwatywna; ma ona wzgląd na oba czynniki, rachuje się z obiema koniecznościami, i z koniecznością dostosowania się do zmiennych warunków życia, i z koniecznością utrzymania spoistości społeczeństwa; nie leci za chimerami z jednej strony, nie obawia się potrząsać lenistwem z drugiej, lecz szuka takiej drogi reform społecznych, która by – uwzględniając oba czynniki – najlepiej zapewniała dobro ogółu.


Kilka uwag ogólnej natury nasuwa się jeszcze, gdy mowa o konserwatywnej metodzie reform społecznych. Najpierw stosuje się ona dużo bardziej do moralnych warunków życia niż do technicznych. W tej ostatniej dziedzinie przystosowanie do zmiennych okoliczności może dużo szybszym tempem się rozwijać. Następnie, w sferze moralnej nie należy reform robić naraz w rozmaitych dziedzinach, lecz stopniowo, a to dlatego, aby równocześnie nie osłabiać wewnętrznej spoistości społeczeństwa na wielu punktach. Nie należy też dla przeprowadzenia głębiej sięgających reform wybierać chwil przejściowych, kiedy jedność społeczeństwa jest już skądinąd zagrożona. Wreszcie trzeba się starać, aby nowe formy życia społecznego były jak najpodobniejsze do dawnych, tak, iżby przejście odbyło się z jak najmniejszym wstrząsem. Gdy stare formy są już za ciasne i warunkom życia nie odpowiadają, zwykle obyczaje zaczynają je przerabiać i dostosowywać do zmienionych warunków: otóż na tej pracy, dokonanej przez zwyczaj na dawnym prawie, nowe prawo winno się oprzeć; zwyczaj stanie się tu pomostem między starymi a nowymi formami współżycia i wielu tarć oszczędzi.


Instytucje, które najgłębiej może przejęły się tą doktryną konserwatywną, jak Kościół katolicki, jak Anglia, mają to od wieków w praktyce, żeby zmiany praw przeprowadzać po linii wskazanej przez obyczaj; zamiast odwoływać stare prawo, ogłaszać, że to, co dawniej było obowiązkiem dziś nim nie jest, co dawniej było zakazanym dziś jest dozwolonym, pozostawia się biegowi czasu, aby przeżyte prawo powoli wyszło ze zwyczaju, starając się tymczasowymi zarządzeniami pokierować rozwój obyczajów w inną stronę; wreszcie, w odpowiedniej chwili, z ustalonego obyczaju robi się prawo, któremu łatwo społeczeństwo się poddaje, bo się z nim już zżyło.


Naturalnie, że przy tak złożonym procesie, jakim jest życie ludzkie, powyższy system konserwatywnego rozwoju i reformy praw podobne, jak inne zasady życia społecznego, nie może być uważany za jakąś magiczną formułkę, która przed wszelkimi wstrząsami społecznymi jest w stanie zabezpieczyć; jednak zrozumienie go przez wszystkich, którzy do życia politycznego są powołani może bardzo się przyczynić do dojrzałości życia politycznego; wszystkie stronnictwa, które naprawdę o dobro ogółu dbają, winny sobie go uświadomić, szczególnie zaś stronnictwa, które się do programu konserwatywnego przyznają. W tym bowiem ciągłym braniu w rachubę z jednej strony konieczności dostosowania się do zmiennych warunków życia, z drugiej konieczności zachowania wewnętrznej spoistości i jedności społeczeństwa tkwi kwintesencja konserwatyzmu. [...]


Niechęć do przeszłości, do tego, co było, od dawna już nurtuje społeczeństwa europejskie [...]. Może jest ona nawet tym odwiecznym odruchem ducha wiecznego rewolucjonisty przeciw wszelkiemu ustalonemu porządkowi. Nigdy jednak ten duch nie przemówił tak silnie, jak w czasie wielkiej rewolucji (francuskiej – przyp. red.), nigdy wpływ jego nie sięgnął tak głęboko i nie trwał tak długo, jak w XIX wieku. Tym się też tłumaczy fakt, że reakcja, która przeciw niemu powstała w formie konserwatyzmu była taka mdła, taka niezdecydowana, tak wciąż jeszcze paktująca z tymi właśnie hasłami, które miała zwalczać. [...] Toteż dalecy jesteśmy od rzucania kamieniem potępienia w tych, którzy tę akcję prowadzili [...]. Owszem, winniśmy im wdzięczność, że jak mogli tak bronili starych pozycji tradycyjnych. Ale gdy jednocześnie widzimy, że pozycji tych bronią oni coraz słabiej, gdy dochodzimy do przekonania, że wobec nowych warunków bytu narodowego akcja konserwatywna winna bardziej zdecydowaną przybrać postać, gruntowniej otrząsnąć się z obcych jej naleciałości, śmielszy i bardziej świadomy swej siły nakreślić sobie program działalności, wolno nam krytycznie spojrzeć na przeszłość i starać się wskazać te czynności, które na dotychczasową akcję konserwatywną tak paraliżujący wywierały wpływ. Wolno nam dążyć do tego, aby konserwatyzm polski przyszłego wieku opierał się na szeroko uświadomionej w naszym społeczeństwie zasadzie reform konserwatywnych, żeby zdawał sobie sprawę, że jest czymś więcej, niż taktyką i sztuką przejściowych kompromisów.


Z dóbr narodowych straciliśmy w ostatnich stu pięćdziesięciu latach więcej, niż którykolwiek inny naród w Europie [...]. Tym bardziej więc winniśmy dbać o zachowanie, utrwalenie i rozwinięcie [dóbr, któreśmy uratowali], bo one to robią z nas jeden naród. Konserwatyzm nasz musi więc stać się wyraźnie narodowym i raz na zawsze wyrzec się sympatii do haseł humanitaryzmu rewolucyjnego. Nie ma się on co obawiać pogodzenia z nacjonalizmem; ten ostatni, pomimo niejednego skrzywienia, od którego żadna doktryna społeczna nie da się w zupełności ochronić, jest w swych istotnych założeniach zupełnie zgodny z duchem moralności chrześcijańskiej, jest, można powiedzieć, jednym z konkretnych i to nie najmniej ważnych zastosowań przykazania miłości bliźniego.


Musi się on następnie wyrzec liberalizmu, tego przecenienia wolności indywidualnej przy jednoczesnym niedocenianiu wymagań dobra ogólnego, które musi tę wolność w niejednym ograniczyć. Musi on wpoić w swych zwolenników to trwałe przekonanie, że się jest częścią całości, członkiem organizmu żywego, i że dobro ogólne jest dobrem każdej części, każdego z członków i to większym niż te poszczególne dobra, które im są własne. W tym zupełnym podporządkowaniu się społeczeństwa trzeba powoli wychowywać zastępy konserwatywne; dopiero to gruntowne wychowanie społeczne da im możność przejąć się ideą konserwatywną i tym, co w niej jest najbardziej podstawowym, a cośmy nazwali zasadą reform konserwatywnych.


Wreszcie winien konserwatyzm porzucić swe ekskluzywnie klasowe czy też warstwowe stanowisko i wciągnąć do swej akcji szersze warstwy narodu, u których tyle jest danych na zdecydowanych konserwatystów. Z ust jednego z wybitnych polityków belgijskich [...] słyszałem kiedyś słowa streszczające najlepiej  program konserwatywno-demokratyczny: „Dajcie szerokim warstwom ludu coś do zachowania, a uczynicie z nich zachowawców”. Działacz belgijski myślał tu przede wszystkim o położeniu ekonomicznym ludu i klas robotniczych, które i u nas winno być jedną z głównych trosk akcji konserwatywnej. Ale u nas, w przeciwieństwie do Belgii, obok tej musi stanąć i inna, niemniej ważna. My musimy szerokie masy naszego ludu i naszych klas robotniczych dopuścić do udziału w moralnych i intelektualnych dobrach narodowych, musimy je, w dużo większym stopniu niż to się dotąd działo, uczynić uczestnikami starej naszej kultury polskiej i świadomie zainteresować je zachowaniem naszego dobytku narodowego. [...] Zapewne, dużą rolę odgrywa dobrobyt materialny, o którym nie trzeba zapominać, gdy się chce akcję konserwatywną na trwałych oprzeć podstawach, ale on nie jest wszystkim; ważniejszą rzeczą jest dać szerokim warstwom naszego ludu większy udział w życiu kulturalnym narodu na to, aby kiedyś i na jego głowę, choć nie wyłącznie, jak chcą ludowcy, złożyć troskę o zachowanie wspólnego dobytku narodowego. Niesumienni politycy umieją na rzecz swej sprawy wyzyskać najgorsze instynkty ludu, niechże działacze konserwatywni zadadzą sobie trud na rzecz dobra publicznego wyzyskać dobre konserwatywne jego instynkty; jest to wielka siła, i ten, kto potrafi nią świadomie pokierować będzie miał się na czym oprzeć w polityce.

Wybrane fragmenty pochodzą z tekstu O przyszłość konserwatyzmu, pomieszczonego w numerach 247 (z 27 X 1916 r.) – 250 (z 21 X 1916 r.) „Kuriera Poznańskiego”.