sobota, 28 lipca 2018

Adam Tomasz Witczak: Bluźnierstwo dziwnie skarane albo diabelskie swaty


         Nie jest zaskoczeniem fakt, że współczesnemu czytelnikowi trudno będzie z pełną (a choćby i niepełną) powagą traktować historie zawarte w tej niepozornej książeczce. A przecież każda z nich została napisana ku przestrodze i napomnieniu czytelników, dla poratowania zagrożonych dusz, błądzących we mgle i zewsząd kuszonych przez siły nieczyste.

Ba, większa część tych krótkich opowiastek jest dobrze udokumentowana – lub przynajmniej sprawia takie wrażenie. Nie zostały one pomyślane jako fikcja literacka. Przeciwnie, dziś znalazłyby swe miejsce w katalogu newsów z kraju i ze świata, w rubryce z niewyjaśnionymi, ale jednak potwierdzonymi sensacjami.

Historie dziwne i straszliwe to wydana w 1991 roku kolekcja historii zaczerpniętych z pism wydawanych w latach 1695–1728 przez polskich jezuitów. To czasy Polski stopniowo pogrążającej się w rozkładzie politycznym i gospodarczym, a równocześnie w barokowej dewocji – barwnej, niekiedy histerycznej, pełnej cudownych zjawisk, chwalebnych i bolesnych ekstaz, opowieści o rogatych diabłach, nieszczęsnych potępieńcach i statecznych świętych, ingerujących w codzienność tego padołu łez.
To, że dziś większość z nas – poza tymi, którzy autentycznie nagną swoją wolę i percepcję – patrzy na te relacje i egzempla kaznodziejskie z przymrużeniem oka, nie jest oczywiście niczym niezwykłym. Szczególne jest jednak i to, że te małe arcydziełka straciły swoją moc oddziaływania już w pół wieku po tym, jak wydano ostatnie z nich, a może i wcześniej. W następnym stuleciu budziły już tylko konsternację lub pobłażliwą sympatię przemieszaną z politowaniem. Naturalnie to wszystko za sprawą Oświecenia i prądów zeń się wywodzących, jak pozytywizm czy scjentyzm. Romantycy mogli oczywiście opowiadać się przeciwko jednostronności osiemnastowiecznych les philosophes, ale nawet i oni nie byli w stanie traktować ludowych podań czy średniowiecznych legend dosłownie.

A przecież historyjki, o których mówimy, pomyślane były jako lektura, którą należy odczytywać literalnie, niczym wiadomości z gazety. Czy odnosiło to zamierzony rezultat? Prawdopodobnie tak, jeśli wziąć pod uwagę klimat umysłowy owej krótkiej epoki. Jezuiccy autorzy sądzili najwidoczniej, że takie podejście jest najlepsze, skoro wytrwale je uskuteczniali przez kilka dekad. Czynili to zresztą w ówczesnej manierze literackiej, a więc stylem soczystym, pełnym makaronizmów, w którym kwiecistość i dziwaczna rozwlekłość w jednej chwili mogły zmienić się w dysonansowo brzmiącą lakoniczność.

Współczesny umysł ma problemy z wiarą w cuda. Katolicy, chrześcijanie czy w ogóle ludzie religijni potrafią jeszcze wierzyć w nadprzyrodzone ingerencje Opatrzności na większą skalę – ale pod warunkiem, że działo się to dawno, a najlepiej „dawno i nieprawda”, in illo tempore, w czasach mitycznych. Akceptujemy jeszcze tego rodzaju zjawiska w małej skali – np. uzdrowienia w Lourdes, opętania czy widzenia wizjonerek. Żądamy jednak, by były możliwie mało ostentacyjne, wpasowane w nasze normy estetyczne i kulturowe, wolne od groteski. Dopuszczamy myśl, że nabożna niewiasta ujrzała Chrystusa czy jednego ze świętych w czasie wizji – i wyobrażamy sobie, że musiało być to przeżycie mgliste, nieopisywalne, tajemnicze. Odczulibyśmy jednak zażenowanie, słysząc opowieść o świętym Ignacym, który wszedł przez okno do mieszkania pewnego niegodziwca szkalującego jezuitów, po czym – mówiąc językiem dzisiejszej młodzieży – „wypłacił mu tak srogiego liścia”, że ślady świętych palców pozostały na gębie bluźniercy przez dobrych kilka dni.

To nie przystoi świętemu, powiedzielibyśmy – to niedorzeczne, nielicujące z powagą i głębią Opatrzności, z niewyrażalnością Tajemnicy. Inny przykład: potrafimy może przyjąć opowieść o nagłym uzdrowieniu czy pomyślnym „zbiegu okoliczności”, które wydarzyły się jakoby za wstawiennictwem tego czy owego błogosławionego. Ale co powiedzielibyśmy, widząc w newsach krajowych, gdzieś między Żubrem Wielkim Polakiem, zastrzelonym przez Niemców, a kolejną wpadką Ryszarda Petru, historię o świętym Ignacym, który jak stał, tak wychylił się z obrazu w kaplicy jednego obywatela i zapewnił, że pomoże mu w zbrojnej rozprawie z wrogami szykującymi się do zajazdu?

Och, święci tak nie robią, nie dziś, kiedy… kiedy wiemy, że tak nie robią. Kółko się zamyka. To jak z dżemem w Alicji w Krainie Czarów – dżem jutro, dżem wczoraj, ale nigdy dżem dzisiaj. Takie historie nie mają prawa się dziać. Może w czasach Izajasza czy Jonasza, ale nie tu i teraz. Oczywiście, istnieją opętania, to wygląda strasznie, ale niepodobna sądzić, by wieczorami u występnych grzeszników zjawiał się diabeł w pruskim fraczku, z różkami i ogonem wystającym znad zadu. Modlimy się za zmarłych i teoretycznie dopuszczamy myśl o duszy czyśćcowej, która przynosi przesłanie z zaświatów; ale „łamiąca wiadomość” o pobożnym nieboszczyku, który przez rok zwykł w każdą niedzielę wychodzić z trumny w odświętnym stroju, by uczestniczyć w mszy świętej i wynagradzać krzywdy wyrządzone za życia – zostałaby przez nas uznana za antyreligijny żart w złym guście.

Gdy słyszymy o młodych ludziach, którzy zginęli w wypadku samochodowym w czasie powrotu z dyskoteki w Wielki Piątek czy Wigilię Bożego Narodzenia, chodzi nam po głowie myśl, że to nie był przypadek… A gdybyśmy przeczytali, że w Sosnowcu czy Elblągu Opatrzność zamieniła miejscowego antyklerykała w psa? Nawet nie chciałoby się nam sprawdzać wiarygodności źródła.

Tak właśnie myśli większość z nas, nawet jeśli uważamy się za katolików, konserwatystów albo wręcz tradycjonalistów czy reakcjonistów. Przyznajmy się do tego. A przecież świat, w którym powstały owe jezuickie historyjki, był dla ówczesnych światem tyleż namacalnym i realnym, co magicznym, cudownym i baśniowym. Te dwa aspekty rzeczywistości nijak się nie wykluczały – po prostu przeplatały się ze sobą. Wyplatanie łapci z łyka, przeliczanie dukatów w domu kupieckim czy ładowanie pakuł do armat – to były rzeczy prozaiczne; ale w każdej chwili mógł w nich pomóc czy przeszkodzić święty, diabeł, anioł, potępieniec czy nieborak odsiadujący karę w czyśćcu.

Dawid Tibet, abstrahując od wszystkiego, co można mu zarzucić, powiedział kiedyś: Podoba mi się zestawienie rzeczy wielkich z małymi. Nadchodzi apokalipsa, ale dzieci wciąż się rodzą, zbliża się pora kolacji. Kiedy słyszymy pukanie do drzwi, nigdy nie możemy być pewni, czy to listonosz, czy może Chrystus.

Tak, drodzy czytelnicy. Skąd ta pewność, że dziś piekła i niebiosa zmieniły zwyczaje, dostosowując się do naszych przeintelektualizowanych wyobrażeń o dobrym smaku i należytej powadze Ostatecznej Rzeczywistości? Oby nie. Jesteśmy przecież tylko małymi, niesfornymi istotami. Wielu z nas sowity „liść” od świętego Ignacego pomógłby lepiej niż niejedne rekolekcje, o dyskusjach internetowych nie wspominając.
Historie dziwne i straszliwe. Jezuickie opowieści z czasów saskich, Verba, Chotomów 1991.

***

A oto kilka przykładowych historii:

Upomnienie od św. Ignacego

Przy dworze książęcia Ostrowskiego Konstantyna był niejaki Przylicki, który po śmierci książęcia wiele kalumnij prawił przeciwko s. Ignacemu i jego zakonowi, ale nie cierpiał mu tego święty długo.
Albowiem nocy jednej, która nadzwyczaj pogodniejsza była, widzi kalumnijator przez okno wchodzącego świętego Ignacego i mówiącego:

— A znasz mnie? Jam jest Ignacy. Pytam cię o racyą, z jakiej zakon mój takiemi obelgami, kalumnijami szpecisz.
Co mówiąc, tak straszny wyciął mu policzek, że wszystkie palce na bluźnierskiej gębie zostały, które przez kilka dni znaczne były, który policzek dawszy, przydał święty:

— Popraw języka i obyczajów, czego jeżeli nie uczynisz, wiedz, że mizerną zginiesz śmiercią.
Ale zły i zajadły człek nie tylko nie ukrócił szarpiącego honor języka, ale go jeszcze bardziej wysforował. Niedługo mu to dysymulowano. Zwadziwszy się bowiem z Władysławem Stadnickiem, gdy się do pojedynku gotował, od chłopca służebnego nożem pchnięty, bez dyspozycji umarł.

Którego gdy do kościoła prowadzono trupa, cudem bożem trumna z zmarłym spadła i w sprośny rynsztok wleciała, gdzie utopionego trupa ledwie naleziono i miasto kościoła w polu pogrzebiono, z urąganiem i pośmiewiskiem ludzi, na taką kaźń bożą patrzących i mówiących, że nie godzien innego pogrzebu tylko tak szpetnego, który tak piękny zakon śmiał kalumnijami szpecić.

Pobożny nieboszczyk

Roku 1544 cudowną widział scenę kościół katedralny poznański. Wawrzyniec Powodowski, naprzód kawaler maltański, potym dla konserwacji familiji sześciu dzieci ociec, umiera, w kaplicy fundacyji swojej złożony, kaplicę przemienił na dom dziwnych aparycji. 

Co niedziela, co święto na pierwszy dzwonu głos porywał się z grobu i wychodził do kościoła. (Wstyd żywym, których wzbudzić z miękkich puchów pod południe i Zygmunty nie mogą). Po kawalersku strojny przed wielkim ołtarzem na śrzodku stawał, a podczas Ewangeliji dobywał miecza z pochew. Przypominał dawne Polakom obyczaje i co zaniedbał w życiu, nagradzał po śmierci. Patrzali na gościa z trunny wszyscy, nie spojrzał gość na nikogo, aż przemówił do szepcących. Uczył przykładem skromności w oczach, w gębie – przy świętych ołtarzach. Po odprawionej scenie wracał się do grobu jak do domu. Dni pierwszych widok był straszny, za czasem zmilkł. […]

Pisarz nagrobku przydłuższą historyją w krótkie zebrał słowa: Post obitum anno integro piis ac fatidicis apparitionibus admirabilis. Po śmierci rok cały nabożnemi i wieszczemi aparycjami przedziwny.

Albom i ja nie żołnierz?

Felicyjan Drojewski, starosta przemyski, zwadziwszy się z Adamem Stadnickim, zebrał kupę ludzi i z nimi najechał dwór Stadnickiego, który będąc od adwersarza swego oblężony, domowych ludzi zebrawszy, poszedł do domowej kaplicy, prosząc o ratunek i pomoc ss. Pańskich, jako to s. Floryjana, s. Maurycego i innych ss. Żołnierzów. Skończywszy modlitwę, gdy wychodzi z kaplice, Ignacy święty z obrazu na niego zawoła:

— A czemuż i mnie na pomoc przeciw adwersarzowi twemu nie prosisz? Albom i ja nie żołnierz? Bądź pewien, że w tej potrzebie będęć służył.

Jakoż szczęśliwie nieprzyjaciela swego odpędził, kupę swywolną trupem położywszy.

Pamiętaj na dzień święty

Krew Daniełowiczowska, Mikołaj Raszko, poświęconą mszy s. niedzielną godzinę na łowy bierze, gościa u siebie Stanisława Włodka, wojewodę bełskiego w kompaniji prosi.

Ledwo się w polu pokażą, niezwyczajnej wielkości lis czy kot się pokaże. Skoczy Raszko rześko, wszystkich wybieży i daleko za sobą zostawi, na błota, na trzęsawiska napadnie, przemieni się zając w strasznego olbrzyma, z konia strąci, w błocie kijem na śmierć zbije.
Przy częstej ekshorcie: pamiętaj na dzień święty!

Dopiero po trzech dniach od swoich znaleziony, po krótkiej chorobie umiera.

Potępieni senatorowie

Maciej Pstrokoński, biskup kujawski codziennym przy największych trudnościach zwyczajem długo się w noc modli. Idzie biskupa modlitwa jako suave incensum przed tron boski, a tu smród siarczysty zza pieca wypada. Przelęknie się biskup, pokojowych pobudzi, czyli się co kędzy nie tli, szukać każe. Nic nie znalazszy, pokojowi do snu, biskup znowu do modlitwy, znowu fetor jak pierwej większy do pokoju.

Od oraterza spojrzy za piec, aż długim rzędem z ognistej jaskini procesyja znajomych prowadzi senatorów. Wybladłe u wszystkich twarzy, zapłakane oczy, wyschłe jagody, spieczone usta, spalony język, okryte gęstym robakiem uszy, głowy grubemi pokrępowane powrozami, tu i ówdzie podziurawione, przez które głów apertury siarczysty z smrodem wypadał płomień.

Nie zmieszany strasznym widokiem biskup, gości po imieniu wita, z płaczącemi płacze, co się z niemi dzieje, pyta. Zaryczą wszyscy jednym głosem:
— Arcy źle!
— Cóż za grube po głowach powrozy?

Odpowiedzą:
— Myśli wykrętne, nieszczere, machiawelskie, te wieczni na nas kacia! Ach, polityki bez Boga! Ach, wolności bez czoła! Ach, rezolucyje bez sumnienia! Te przeklętych niewolników na wieki męczyć będą!
Rzekli i przepadli.

Bluźnierca w psa przemieniony

Co się w Norymberdze tego czasu trafiło, słuszna tu wypisać na przestrogę niemiłosiernych i bluźnierców na Boga.

Był tam komes luterskiej sekty ciężki swym poddanym. Ten wdowy ubogiej krówkę, którą jedyną miała na pożywienie swoje i dzieci, porwać kazał. Atoli w niebytności męża żona oddała jej owę krówkę. Miał to za złe komes żonie, wróciwszy się do domu i znowu ją wdowie wydrzeć kazał.
Ale skarał go Bóg na jego bydle, bo wszystko prawie mu pozdychało, o co on rozgniewany, dobywszy puginału, szalenie i z bluźnierstwem na pojedynek Boga wyzywał i na Boga wołał, aby wszystkie psy zewsząd tam spuścił, aby żarli za jego sprawą zdechłe owo bydło, a nadto na wzgardę krucyfiksa pod Bożą Męką w polu kazał je pogrześć.

Lecz niźli to poczęto, psów się bardzo wiele tam nazbierało i sam ów komes bluźnierca we psa się obrócił okrom twarzy i oraz ze psy inszemi żarł swoje bydło, a głosu inszego nie wydawał, tylko wył jako pies i szczekał.

Obwodzono go potym po norymberskim powiecie i okolicy i przywiedziono go do Wiednia, do cesarza. To z wielu miejsc pisano, gdy się to działo.