środa, 4 marca 2020

Rękas: „Imperium, gdy powstanie…”

 
      48 procent Polaków uważa, że „jakaś część któregoś z sąsiednich krajów – w rzeczywistości należy do Polski” – wynika z badań przeprowadzonych przez amerykański think tank Pew Research Center. Jesteśmy więc w ścisłej czołówce europejskich instynktów rewizjonistycznych, po Węgrzech, Grecji i Bułgarii, co tylko dowodzi, że nasz naród ma lepsze wyczucie geopolitycznych konieczności politycznych niż zarządzająca nim klasa polityczna.
 
Podobnie bowiem jak przed wojną II RP zupełnie nieracjonalnie broniła systemu wersalsko-ryskiego, krępującego tylko naturalny rozwój mocarstwowych tendencji Polski – tak i dziś przywiązywanie nas do systemu jałtańskiego w sytuacji, gdy ten dawno już stracił swe podstawy jest albo skrajną ignorancją, albo wprost sabotażem.
Wszystkim szczerze wyrażającym niepokój wobec obecnego terytorialnego stanu posiadania Polski warto wszak przypomnieć, że bez przesuwania jednego słupka granicznego III RP straciła najpierw suwerenność ekonomiczną, stając się w istocie częścią gospodarczą Wielkich Niemiec, następnie zaś wyrzekła się suwerenności politycznej na rzecz superpaństwa europejskiego. Niczego więc z naszych granic zachodnich stracić nie możemy, będąc już zarazem i landem, i euroregionem, niczym więcej niż prowincją obcych struktur geopolitycznych – a jednocześnie sami panicznie i rozpaczliwie bronimy się przed uznaniem, że także na wschód od Bugu ład jałtański również ostatecznie się załamał i tylko idioci by z tego nie skorzystali.
 
Trianon
 
Zastanówmy się zresztą – w czym sytuacja Polaków podobna jest do położenia nie mających złudzeń ni skrupułów Węgrów, Greków i Bułgarów? W pierwszym przypadku wszystkie fakty są znane: już w 1920 roku, w traktacie w Trianon Węgry zostały ograbione z 71 proc. swojego terytorium, a w stosunku do zaludnienia okrojonego kraju prawie połowa narodu znalazła się na terenach oddanych jego sąsiadom. „Nem! Nem! Soha!”Nie, nie, nigdy! – zawołanie oporu wobec rozbiorów było determinantą polityki węgierskiej aż do końca II wojny światowej i choć uśpione w okresie komunistycznym – nie zostało ani zapomniane, ani odrzucone współcześnie, stając się nieoficjalnym, ale realnie realizowanym celem racjonalnej polityki narodowej Węgier na terenach zabranych, czyli na południowej Słowacji, w Siedmiogrodzie, Banacie, Wojewodinie i Zakarpaciu. Budapeszt, choć przecież u steru rządów zmieniały się tam rozliczne formacje demoliberalne – nigdy nie stracił z oczu kwestii narodowej i (nazywając to po imieniu) mocarstwowej Węgier, nie upierał się, że „najważniejsze jest popieranie demokracji na Słowacji” albo że „niepodległa Rumunia osłania Węgry przed agresją rosyjską”. Nigdy też nie miano tam żadnych złudzeń wobec rozpadu tworu znanego jak Ukraina i konsekwentnym wspieraniem mniejszości węgierskiej na terenach zajmowanych obecnie przez kijowskie niby-państwo – przygotowuje się alternatywę na czas jego ostatecznego upadku. Słowem – choć tak lubimy napawać się przyjaźnią polsko-węgierską, to nie używamy jej do nauki własnej, tzn. do choćby częściowego odbudowania wpływów narodowego centrum na terenach niegdyś nam ukradzionych. A przykład wydaje się jasny – Budapeszt nie zgłasza dziś oficjalnie żadnych roszczeń terytorialnych, natomiast na tyle pomaga Węgrom w Rumunii, Serbii i na Słowacji, że stanowią one liczącą się siłę polityczną w tych państwach. Czym innym natomiast jest kloaka ukraińska, z której w chwili próby – zakarpaccy Węgrzy z całą pewnością postarają się wydostać. A przecież oficjalnie jest ich tam raptem ok 160 tys. (nieoficjalnie ok. 250 tys.), podczas gdy Polaków grubo ponad milion sto tysięcy!

Megali Idea

Pewność 67 proc. Węgrów znakomicie wiedzących, że ¾ ich ojczyzny jest obecnie okupowane – jest nieco tylko silniejsza niż to samo przekonanie 60 proc. Greków. W ich przypadku naturalny sentyment dotyczy oczywiście terenów objętych niegdyś Megali Idea, utraconych, gdy z poduszczenia brytyjskiego Grecja dała się 100 lat temu użyć do próby rozbioru Turcji, tracąc Smyrnę, Ionię i całość obszarów od czasów starożytnych przynależnych cywilizacji helleńskiej. Również anglosaska geopolityka uniemożliwiła Enosis – zjednoczenie z Cyprem. Realnie więc terenem narodowej ekspansji Aten pozostaje obecnie północny Epir, terytorium przez mocarstwa arbitralnie przyznane Albanii w czasach, gdy była im ona akurat potrzebna. Jest to zresztą zmora wielu państw położonych w węzłach geopolitycznych, że zostały one utworzone, wraz z całym narodami po prostu dla interesów wielkich sił tego świata (historycznie w Europie przez stulecia dotyczyło to m.in. Portugalii, samej Grecji, Belgii czy Norwegii, by nie wymieniać całej masy państw i nacji wykreowanych w ciągu ostatnich dwóch stuleci czy nawet kilku dekad). Niemniej jednak teraz państwa te i narody niestety jednak istnieją – i trudno byłoby je ignorować.
 
No chyba, że znajdują się obecnie w fazie zaniku, co przydarza się np. tzw. Litwinom, których zostało na Litwie wszystkiego coś ok. 1,8 mln, co przy największej nawet bierności asymilacyjnej Polaków – nie powinno wszak stanowić najmniejszego nawet problemu. Mówiąc brutalnie – nacja (?) ta w najmniejszy nawet sposób nie mogłaby zagrozić ni zaszkodzić Polakom, gdyby ci nie chcieli na to pozwolić, a wobec tendencji demograficznych zaniknie znacznie szybciej niż mogłoby się to kiedykolwiek przydarzyć naszemu narodowi. Na co więc jeszcze czekamy? To Grecy, mimo świadomości, że demograficznie nie mogą się mierzyć z Albańczykami – twardo wspierają 200 tys. swoich rodaków w Epirze (stanowiących ok. 6 proc. ludności), a my nie umiemy realizować polityki państwowej i narodowej na Wileńszczyźnie z jej historyczną WIĘKSZOŚCIĄ polską?
 
Słoniowa pamięć Bułgarów
 
Trzecie miejsce na podium rewizjonizmu zajmują Bułgarzy, chyba najcichsi z pokrzywdzonych. Wypędzeni okrutnie z Tracji Zachodniej (przez Greków), pozbawieni Macedonii (a nawet świadomościowo rozdzieleni już ze swymi tamtejszymi braćmi, którzy wyewoluowali w odrębny naród), wypchnięci z Dobrudży. A mimo to ten spokojny, acz twardy naród również nie rezygnuje z geopolitycznej aktywności – i to opartej o więzi etniczne trwające stulecia. Oficjalnie co najmniej 200 tys. Bułgarów żyje wszak w ukraińskim obecnie Budziaku, w okolicach Odessy (a także w Mołdawii). Również ich wsparcie jest priorytetem w polityce Sofii słusznie uznającej, że mimo własnych problemów – i tak jest atrakcyjniejsza od kijowskiego bardaku. A my nie pamiętamy, że około 60 tys. Polaków od ponad pięciu wieków mieszka w Inflantach Polskich, obecnie pod zarządem łotewskim, z zamykanymi polskimi szkołami i bez zwrotu majtków (hojnie za to rozdawanych „ofiarom holocaustu” itp.). I znowu, okazuje się, że III RP jest głupsza i od Bułgarów…
 
Polska państwem rewizjonistycznym
 
48 proc. Polaków wie i widzi, że ziemie polskie są dziś pod zarządem Ukrainy, Litwy, a także Białorusi, Łotwy i Czech. Najwyższy czas, by tak znaczącej grupie naszych rodaków, a także wszystkim mieszkającym na ziemiach zabranych – przedstawić konkretny program działania. Opierać się on musi nie tylko na bezwzględnym priorytecie wspierania siły polskiej (ochrona polskiego dziedzictwa kulturowego – wsparcie finansowe mniejszości i odzyskanie własności polskiej – polityka podniesienia prestiżu i pozycji politycznej Polaków i Polski na terenach ukradzionych) – ale i na rozpoznaniu słabych punktów paserów obecnie zarządzających ziemiami polskimi, przy ustaleniu kalendarium i priorytetów działania. W skrócie wydają się one dość oczywiste:
 
zawalenie się Ukrainy jest tylko kwestią czasu, już dziś więc należy zrobić wszystko, by zabezpieczyć na jej terenie własność polską, a docelowo nie dopuścić do powstania na historycznych ziemiach polskich nazistowskiego państewka okupujących Lwów banderowców (ogranicznikiem działania polskiego nie może zaś być nawet przedwojenna granica polska wobec skupisk polskich położonych dalej na Wschód, na Podolu i Bracławszczyźnie);
 
Litwa jako nacjonalistyczne państewko dziwacznie wymyślonej nacji auksztockiej znika w oczach, co czyni kwestię dalszej organizacji tego terytorium wyzwaniem dla Polski, ze szczególnym uwzględnieniem interesów ludności polskiej, rdzennej dla Wileńszczyzny;
 
Białoruś jest dziś geopolitycznym stabilizatorem Europy Środkowej, jedynym w pełni suwerennym państwem na tym obszarze, mniejszość polska odpowiednio wsparta, a nie rugana jak dotąd z Warszawy – może w dziele tym odegrać znaczącą rolę. Podobnie jak niegdyś Unia Polsko-Litewska, tak dziś jak najbliższa współpraca polsko-białoruska powinna stanowić fundament polskiej geopolityki i polityki bezpieczeństwa;
 
nikomu nigdy niepotrzebne państewko łotewskie dematerializuje się i demograficznie, i ekonomicznie, zostaje nam więc pilnować interesów naszych rodaków w Inflantach Polskich, kiedyś nie wiedzieć czemu oddanych pod władzę Rygi.
 
48 proc. Polaków wie, że okoliczności historyczne sprawiły, że potężne połacie Polski znajdują się obecnie poza granicami państwa polskiego. Oczywiście, szczególną uwagę powinniśmy skupić na tym, by nie stracić niczego z tego, co już posiadamy. Więcej, musimy także wyzwolić się z krępujących nas dziś zależności – odzyskać suwerenność gospodarczą i polityczną. Prawdziwie niepodlegli będziemy jednak dopiero odzyskując także wszystkie nasze przesłanki mocarstwowości – nasze Ziemie Zabrane.
Rację bowiem mieli kodyfikatorzy idei i programu Polskiego Imperium, Stanisław Cat-Mackiewicz, Adolf Bocheński, Bolesław Piasecki – w naszym miejscu Europy nie ma miejsca na państwo słabo i małe. Musimy zatem jako naród przypomnieć sobie co pisał Bocheński sucho, ale miażdżąco dowodząc: „Polska nie jest państwem zainteresowanym w utrzymywaniu status quo europejskiego. Polska jest typowym państwem rewizjonistycznym”.
Takim oczywistym dziś żądaniem jest rewizja Jałty na odcinku wschodnim. Lord Curzon nie żyje. Czas pogrzebać i jego bękarcią linię.
 
Konrad Rękas