niedziela, 23 kwietnia 2023

Notatki z Facebooka (styczeń 2023 r.) - Jacek Bartyzel

 

30.01.2023

            Nie może być lepszej rekomendacji dla filmu o jednym z wodzów rojalistycznego powstania w Wandei, gen. Charette, zatytułowanego Vaincre ou mourir („Wygraj albo zgiń”), którego premiera odbyła się zaledwie pięć dni temu [25 stycznia 2023 r.], jak wściekły chór recenzentów z prasy głównego ścieku, głównie lewicowej. Niestety, niegdyś prawicowy „Le Figaro” też, tyle że pozornie nieideologicznie, deklaruje niesmak. A już szczególnie z powodu chrześcijańskiego przesłania filmu można usłyszeć wściekłe wycie szatana.

Paul Quinio z „Libération” pisze, że produkcja ta jest przykładem toczącej się ofensywy konserwatywnej, która używa soft power do rozpowszechniania dusznych idei. W konfrontacji rojalistów z republikanami ma czelność pokazywać pierwszych jako dobrych, a drugich jako złych. W rozmowie z tą gazetą historyk Guillaume Lancereau krytykuje scenarzystów za wbijanie do głów jak największej liczby ludzi reakcyjnej i manichejskiej wizji zdarzeń. Publikująca w tym samym tytule Elisabeth Franck-Dumas zżyma się na wyakcentowanie walki Charette’a i jego towarzyszy z abstrakcyjnymi i ewidentnie złymi koncepcjami republikańskimi, wyrażające pragnienie zrewidowania w ten sposób historii w duchu reakcyjnym.

Samuelowi Douhaire z magazynu „Telérama” nie podoba się, że wojna w Wandei została przedstawiona w filmie przez okulary szuana i w wielkich chodakach (czyli ówczesnym obuwiu wieśniaków).

Xavier Leherpeur z „L’Obs” umieścił film w rubryce „Porażka tygodnia” i – nawiązując do jego tytułu – oznajmił, że lepiej umrzeć, niż pewnego dnia zobaczyć ten historyczny gniot [nanar]. Sposób opowiadania tej historii budzi obrzydzenie recenzenta, ponieważ stara się wzmocnić chrystusowy wymiar głównego bohatera i mało jest w nim kina, dużo hałasu i furii prozelickiej, a wszystko to okraszone ciężkim przesłaniem chrześcijańskim. Również Murielle Joudet z „Le Monde” używa zwrotu historyczny gniot, charakteryzujący się nadto audiowizualną owsianką.

Sylvestre Picard z miesięcznika filmowego „Première” donosi ze zgrozą, że dystrybucją filmu zajmuje się firma SAJE, specjalizująca się w filmach chrześcijańskich, jak złowieszczo antyaborcyjna fikcja „Nieplanowane”, a koproducentem jest Canal+, należący do ultrakatolickiego miliardera Vincenta Bolloré. Zgrozy tej dopełnia fakt, że prolog do filmu napisał bardzo stronniczy historyk Reynald Secher, zwolennik kontrowersyjnej tezy o ludobójstwie Wandei.

Antoine Desrues na stronie internetowej „Large Screen” pisze, że produkcja Puy du Fou przedstawia się jako rojalistyczny i integrystyczno-katolicki traktat, w którym Republika postrzegana jest jako system polityczny, który krok po kroku doprowadził do upadku „naszych” wartości chrześcijańskich, a główny bohater przedstawiony jest jako niekwestionowana ikona z powodu swoich czynów i ideologicznej pozycji. Desrues tak samo jako Picard demaskuje podobieństwo filmu do otwarcie ewangelicznego kina hollywoodzkiego i potępia przesłanie dzieła jako walkę cywilizacyjną Vincenta Bolloré oraz załamuje ręce nad powrotem w 2023 roku najbardziej totalnego obskurantyzmu, który nie troszczy się już nawet o zapewnienie sobie atrakcyjnej oprawy, aby zamaskować swój trujący [méphitique] zapach.

Przyznacie Państwo, że brzmi to wręcz ekscytująco, więc nie wypowiadając się oczywiście o samym filmie, pozostaje nam wyrazić już podziękowanie jego twórcom i nadzieję, że jednak jakiś dystrybutor odważy się sprowadzić go do Polski.

26.01.2023

To, co w dobie postmodernistycznej „postprawdy” i preponderancji czterech skonfederowanych stanów wrogów społeczeństwa (propagatorzy zboczeń i ideologii gender, feministki, mass media, globalne korporacje oraz ich technokratyczni ideolodzy) nazywane jest „demokracją liberalną”, jest prawie całkowitym zaprzeczeniem rozumienia demokracji od starożytnej Grecji po wiek XX, bez względu na to, czy dotyczyło to zwolenników demokracji (od Peryklesa po Rousseau i jego następców), czy jej wrogów (od Platona po Maurrasa). Przypomina ona natomiast XVIII-wieczny „absolutyzm oświecony” (a poniekąd jest jego rozwinięciem na wyższym i szerszym pułapie), albowiem oba te systemy są praktyką i apoteozą rządów elity „reformującej” społeczeństwo, a w istocie gardzącej nim i jego „przesądami”.

Napisałem wyżej „prawie”, ponieważ jedyną nicią wiążącą demokrację liberalną w jej aktualnym stadium z demokracją par excellence, z demokracją „bezprzymiotnikową”, czyli po prostu zasadą rządów i zwierzchnictwa ludu/narodu (mającą fundament w trzech zasadach ustroju ateńskiego wyartykułowanych przez Herodota: isonomii, czyli równości wobec prawa, isegorii, czyli prawa każdego obywatela do przemawiania i zgłaszania wniosków na zgromadzeniu, oraz isotimii, czyli równego prawa do zaszczytów, tj. zajmowania urzędów), jest zachowanie procedury przeprowadzania periodycznych wyborów, wyłaniających przedstawicieli ludu (co dla „najczystszego” demokraty, Rousseau, było wprawdzie już złamaniem demokracji, ale możemy to zostawić na boku, bo to jednak spór wewnątrz zasady demokratycznej) i rządzących, jako warunku ich legitymizacji.

Faktycznie jednak mechanizm wyborczy w demokracji liberalnej jest już niemal pustym rytuałem, aczkolwiek nie tylko z powodów, które kiedyś podnosili konserwatywni krytycy demokracji, czyli zawłaszczenia suwerenności ludu przez oligarchie partyjne oraz uprawiania demagogii wyborczej, lecz z dwu innych: zastąpienia ścierania się poglądów i programów czysto marketingowymi chwytami, czyniącymi tzw. kampanie wyborcze ogłupiającą reklamą, jak w handlu, oraz zdecydowanego już transferu realnej władzy od formalnych podmiotów rządzących do innych sił różnego rodzaju, ale zawsze przed nikim nieodpowiedzialnych i często anonimowych.

Dlaczego zatem liberalna demokracja utrzymuje tę fikcję, zamiast otwarcie ogłosić (co na razie czynią tylko pewni publicystyczni harcownicy) rządy „oświeconych mędrców”? Powód jest prosty: to jedyna formuła legitymizacyjna, którą wpojono społeczeństwu po obaleniu legitymizacji tradycyjnych, toteż nie można od niej – przynajmniej na razie – jawnie odstąpić. W przeciwnym wypadku demoliberalny „król” okazałby się nagi, odarty z demokratycznej szaty, w którą się przystroił.

25.01.2023

Pojęcie „opancerzonej demokracji” (jak u nas przyjęło się tłumaczyć, niezbyt ściśle, militant democracy) było zapewne adekwatne w epoce, kiedy wykoncypował je żydowski emigrant z Niemiec, Karl Loewenstein, odnosząc je do zjawiska nieszczelności mechanizmów demokratycznych dla inwazyjnych sił totalitarnych, toteż „opancerzenie” winno zabezpieczyć demokrację przed jej anihilacją metodą demokratyczną, czyli wyborczą.

Dziś jednak bardziej adekwatne do aktualnej rzeczywistości ideologiczno-politycznej byłoby pojęcie „opancerzonego liberalizmu” lub – jeśli już chcemy koniecznie uwzględnić coraz bardziej zrytualizowany, „urynkowiony” i treściowo pusty czynnik legitymizacji wyborczej – „opancerzonego demoliberalizmu”. To nie demokracja bowiem, czyli wola suwerennego narodu, ubezpiecza się przeciwko wrogom demokracji, lecz przeciwnie – skoalicjowane mniejszości, złożone z aktywistów progresywistycznych, radykalnie emancypacyjnych ideologii, koncernów medialnych oraz korporacji finansowych, dzierżące faktyczną władzę metapolityczną, nomotetyczną oraz ekonomiczną, dla której wybieralne władze polityczne są tylko podwykonawczą administracją, opancerzają się przeciwko wszystkiemu, co opiera się tej progresywistycznej utopii, oraz wszystkiemu, co etykietują jako „populizm”, czyli po prostu przeciwko teoretycznie suwerennemu narodowi i jego życiowemu realizmowi. Narzędziem tego opancerzania jest przede wszystkim coraz bardziej represyjne, a zarazem absurdalne prawo, które w imię konceptu „mowy nienawiści” systematycznie ogranicza pole wolności, nawet w sferze prywatnej, zgodnie z tą rezolucją Parlamentu Europejskiego, która wzywa do stanowczego potępienia takich narracji i stygmatyzacji, również wtedy, kiedy są one wyrażane przez podmioty prywatne, a także zachęca się ludzi, aby – niczym Pawlik Morozow – informowali władzę o „grzechach” popełnianych nawet przez członków rodziny. Jeżeli zatem są już kraje, w których penalizacji podlega kwestionowanie istnienia większej niż dwie liczby płci albo użycie „niewłaściwego” zaimka, to przecież nie demokracja opancerza się przeciwko tym aberracjom, ale panująca ideologia liberalna, która wprawdzie ich na ogół nie wymyśla – bo ich autorami są radykałowie neomarksistowscy czy feministki – niemniej musiała je zaakceptować, ponieważ jest, jak dowiódł tego prof. Ryszard Legutko, niewolnicą swojego rozumienia pluralistycznego pola gry.

Za:  http://www.legitymizm.org/notatki-z-facebooka-styczen-2023