sobota, 14 listopada 2015

Warszawa: Marsz Niepodległości - relacja uczestnika


 
   Do Warszawy przybyłem już 10 listopada. Nie obyło się bez przygód. Wyjechałem z Gliwic o 16.30 pewny, że zdążę. Drogowcy wiedzieli swoje. O 17 zablokowali część głównej drogi w Katowicach, kierując się własną logiką. Wysiadam w korku o 17.20. Siedem minut do pociągu. Biegnę sprintem. Dobroduszny kierowca busa puszcza mnie na przejściu na pieszych, mimo że jest czerwone. Nagle zwracają się te wszystkie przepuszczenia przodem w geście dobrej woli, usłużność na drodze. Myślę sobie – dzięki temu zdążę. Wbiegam na dworzec. Chwała Bogu! Mój pociąg nadal anonsowany. Wbiegam po schodach. Odjeżdża. Myślałem że zrzygam się z wysiłku. Palę papierosa i uspokajam się, a tymczasem dojeżdża mój transport. Czekają wraz ze mną.
To było pierwsze utrudnienie. Kolega sekretarz niezadowolony z perspektywy mojego spóźnienia o godzinę. Bilet na nowy pociąg odpowiednio droższy, co nadwyręża moją cierpliwość. W końcu żegnam się i wsiadam, jadę pierwszy raz do Warszawy. Dla mnie Gorolyja. Droga mija nudno.
Przed wyjazdem Koledzy zadbali, by mnie odpowiednio psychicznie przygotować na Marsz. Trudno powiedzieć co z tych historii jest prawdą, ale człowiek może mieć swoje obawy. Nic to, nie jestem trzęsidupą, by pitać. Przed przyjazdem daję znać, że już przybywam i oczekuję Kolegów na dworcu. Wysiadam. Całkowicie obce miejsce, rozglądam się, nikogo nie ma. Jestem totalnie zdezorientowany.
Nagle podbija do mnie dwóch mężczyzn ubranych na czarno. Jeden pokazuje legitymację i przedstawia się jako ABW. Widzę, że to nie jest legitka ABW (akurat miałem z nimi do czynienia), ale czekam na rozwój wypadków. Okazuję dowód, jestem proszony o pójście z nimi. Cholera. Jeden mnie prowadzi, drugi tuż za moimi plecami czuwa nad tym, bym nie uciekł. Jeszcze nie jestem aresztowany. Pierwsza myśl: „k…, jeszcze do porządku do Wawy nie przyjechałem, a już po wszystkim”.
Tłumaczą, że koledzy zrobili w motelu zadymę i teraz będą mieli sprawę, stąd dowiedzieli się o mnie i teraz mnie odbierają z dworca. Wyczekuję na okazję do ucieczki. Wiem, że kolegów nie wybronię, ale sam nie mam z tym nic wspólnego, a cała sprawa nie trzyma się kupy, więc może się uda. Wtedy nie wiadomo skąd wyskakuje reszta chłopaków i ciepło się wita. Ci dwaj zaczynają się śmiać. Okazuje się, że to kolejny „chrzest bojowy” dla nowego. Śmiałem się wtedy, śmieję się z tego nawet teraz, gdy piszę te słowa. Będzie co opowiadać w towarzystwie.
Zakwaterowanie, rozlokowanie się. Liczę na to, że sobie „porządzimy”. Nic z tego. Udało się poruszyć parę ważnych tematów, ja o coś zapytałem, ci mnie również. Nagle przychodzi gorączka i ból, ląduję w łóżku. Cóż, przynajmniej na jutrzejszy marsz będę trzeźwy, a jak się uda, to i wyzdrowieję. Chłopaki rządzą dalej, a potem śpię w rytmie kosiarki.
Śpię niespokojnie. W Warszawie czuję się źle, tęsknię za domem. Wszystko obce. Dla rodowitego ślązaka pierwsza wyprawa do Warszawy jest jak zejście do otchłani. Na szczęście humor Kolegów pomaga. Ból nie ustępuje.
Ranek, mimo mojej choroby, wyrównuje szanse. Koledzy cierpią od czegoś innego. Oglądamy trochę telewizji i wyruszamy. Szokiem było dla mnie brak kontroli biletów w pociągach. Jak to, w święta nie ma? Nie do pomyślenia…
Przyjeżdżam do centrum. Tak mi się przynajmniej wydaje, ponieważ widzę Pałac Kultury. Po raz pierwszy w życiu. Na zdjęciach był większy. Idziemy w jakąś boczną uliczkę, gdzie mamy zbiórkę. Tam poznaję masę Kolegów, z którymi do tej pory miałem kontakt jedynie online. Ci z poprzedniego dnia mediów społecznościowych nie używają. Z niektórymi miałem kontakt telefoniczny. W końcu zaczynam się czuć wśród swojaków. Te uczucie jest spotęgowane wszędobylskimi „Czołem!” kierowanym do nas. Myślę: może jednak mnie tu będą akceptować. Zjawiają się kolejni. Widzę twarze znane ze zdjęć, ale do tej pory jakby nierzeczywiste. Odkrywam też twarze do tej pory ukrywające się za różnymi pseudonimami. Poznanie człowieka, którego myśl się znało, ale nie wygląd, zawsze jest pewnym odkryciem i szokiem.
Robimy sobie zdjęcie i wyruszamy. Czuję się coraz gorzej. Trzymam się głównego transparentu i otrzymuję do niesienia tzw. muchomorka, czyli flagę antyunijną z muchomorem w środku. Niektórzy obcy ludzie robią sobie z nią i ze mną zdjęcia. Cieszę się. Wszyscy jesteśmy oflagowani i zaopaskowani. Nasza organizacja wygląda bardzo zgranie. Z tą flagą nieco odbiegam od reszty, ale przyciągam wzrok. Mam nadzieję, że to coś da.
Wszędzie widzę biało – czerwone flagi oraz znane mi symbole typu falanga. Dochodzimy do marszu, który chyba już wyruszył. Trudno określić. Gdzie nie spojrzę, tam orkiestra polskości i patriotyzmu. Nie jest doskonale, czasem ślepią race czy ktoś przydeptuje, ale to nic. Staram się skandować odpowiadające mi hasła i obserwować okolicę. Widzę policję na dachach kamienic i latające wokół nas helikoptery.
Wreszcie przychodzi do skandowania haseł. I tu niektóre wyciskają mi łzy z oczu. Tysiące gardeł skanduje bliskie mi hasła. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłem. To nas jest aż tak wielu? Jestem wzruszony, serio. Do tej pory widziałem maksymalnie tysiąc osób zjednoczonych wokół idei. Teraz zatapiam się w prawdziwym morzu. Nie jestem w stanie określić ilu nas jest. Nigdy wcześniej nie widziałem tylu ludzi w jednym miejscu. Szczerze mówiąc zwykle stronię od ludzi. Ale nie od takich. To niesamowite przeżycie.
Dochodzimy na błonia. Przemawia Marian Kowalski. Jestem już słaby. Ból się nasila, zażywam leki na gorączkę. Koledzy robią zdjęcia z Jobbikiem na wyżynie, ja proszę o chwilę spokoju. Nie czuję się na siłach podejść. Żałuję. Z niektórymi Kolegami rozstajemy się. Wracamy tą samą trasą, którą przeszliśmy. Nie wiem, czy dam radę. Maszerujemy. W końcu pytam: „daleko jeszcze?”. Kolega Daniel bez cienia pogardy, a jedynie z wyzwaniem w oczach i pytaniem w głosie pyta: „a kto pierwszy pęka?”. No przecież nie ja. Nie po to przejechałem połowę kraju, żeby pęknąć. Ja nie. I tak przeszedłem. Ból mnie nie powstrzymał. Dorosłe byki wsiadały wygodnie do pociągu, a ja pochorowany przeszedłem tam i nazot. Najlepsze hartowanie.
Otrzeźwienie przynoszą opinie bardziej doświadczonych. Marsz wcale nie taki energiczny, niewiele się działo. Słaby organizacyjnie. Ale liczny.
Wracam do domu. Po drodze spotykam narodowców, rozdaję wlepki, ulotki i magazyn OWP oraz prowadzę rozmowy. Jestem wykończony, ale na to znajduję siły. W domu jestem o 23.20. O 5.30 wstaję do pracy. Naładowany pozytywną energią, choć z bólem w łydkach. Na drugi dzień nawet infekcja przeszła. Jestem zadowolony.

Piotr Beczała