czwartek, 31 grudnia 2015

Gilbert Keith Chesterton: Nowy imperializm


gilbert k. chesterton
      Blisko trzydzieści lat temu oświadczył Cecil Rhodes, że Imperium Brytyjskie jest nie dość wielkie i że wszystko poświęcić należy dla przeprowadzenia drogi żelaznej albo telegrafu z Kairu do Kapsztadu, dla którego to celu przekupił polityków, otworzył Wilhelmowi wrota do Bagdadu i omal nie przyprawił nas o przegraną w wielkiej wojnie. Nazywało się to wówczas „myśleniem imperiami”, bo nie obliczono się z imperium niemieckim. Lecz zwano to także „myśleniem kontynentami” i ta formuła po dziś dzień jest aktualna.
Blisko trzy tygodnie temu p. H. G. Wells oświadczył, że wielkie przedsiębiorstwa są nie dość wielkie i że wszystko należy poświęcić dla otwarcia dalekich dróg komunikacji aeroplanowej. I on myślał kontynentami i to energicznie, żalił się jednak, że żadna kombinacja handlowa nie jest dość wielka, aby pokryć wszystkie kontynenty łatwo, zwycięsko i w duchu odpowiedniej pogardy dla państw, z których przypadkowo składają się te kontynenty. Irytują go wciąż zapory granic narodowych, jak gdyby to była jakaś bezsensowna plątanina drutów kolczastych i trapi go wielce, że drobnostki takie jak tradycje Nelsona, Waszyngtona albo św. Joanny d’Arc miałyby w ogóle być brane pod uwagę, kiedy wchodzi w grę interes samolotu handlowego. Myśl zawraca mimo woli do tego cudownego drutu, który miał ciągnąć się tysiące mil w dzikich lub niezamieszkałych okolicach podzwrotnikowych i filozofii tej nie zmienia fakt, że dawni czciciele drutu dziś wielbią telegraf bez drutu. Wells jest, zdaje się, czcicielem aeroplanu. Oto bóstwo, ideał, absolut, dla którego poświęcić warto wszelką sprawę ludzką czy historyczną.

To tylko smutne, że żaden milioner nie jest tak wielkim monopolistą, by samolotom móc zmiatać cywilizacje z drogi, domyślamy się zaś, że dla rozszerzenia monopolu zostać musi jeszcze większym milionerem. Umysł, myślący kontynentami, z natury rzeczy szuka kontynentów, gdzie kultura nie tamuje wymiany handlowej. Nie biorąc przypuszczalnie w rachubę Arktydy i Antarktydy (najlepiej odpowiadających celowi na pierwszy rzut oka, bo nie zatrutych złudzeniami patriotyzmu), rzuca orle spojrzenie na rozłogi Rosji i Syberii, zostające pod nominalną władzą sowietów i dochodzi do wniosku, że sowiety są za biedne, żeby się na wiele światu zdać mogły. Chwilę zatrzymuje wzrok na innym wielkim i ludnym kraju (Ameryka – przyp. red.), uważając go słusznie za jedyne wielkie zbiorowisko ludzi, nie podzielone granicami narodowymi. Jest to zarazem jedyna społeczność, z której Wells mógłby być wysiudany za oświadczenie, że wierzy w Ewolucję i mógłby czasem być ukarany za zapalenie papierosa, a czasem nie być ukarany za spalenie murzyna żywcem. Powyższe dostatecznie wskazuje, jak szeroka jest ideologia tych szerokich kontynentów.
Cobyśmy pomyśleli o człowieku, który by zaczął uskarżać się – może słusznie – że dzwonki elektryczne na pewnej ulicy są źle założone albo często się psują, a potem zaproponował, aby w każdym domu poświęcono swoisty tryb życia rodzinnego na rzecz ulepszenia dzwonków? Aby Brownowie wyrzekli się obyczajów cyganerii, Smithowie muzyki, a Robinsonowie czytania książek i zabaw z dziećmi, bo wszystko to utrudni funkcjonowanie nowego systemu dzwonków? Czy mają dla tej idei wyrzucić meble, porozwalać ściany i utracić domy? Wiele dałoby się zatem powiedzieć, nasuwa się tylko wątpliwość, czy potrzebne są dzwonki bezdomnym? I po cóż korzystać z komunikacji, jeśli wszystko wszędzie jednakowe?
Lecz we mnie sprawa ta budzi zainteresowanie niemal autobiograficzne, bo przenosi mnie w odległe czasy sporów o Rhodesa, Kiplinga i czerwony kolor na mapie. I z dziwnym wzruszeniem, jakby wywołanym przez szczególny zbieg okoliczności, wspominam, że także w owych czasach, przed wszystkimi zmianami, co zaszły w stosunkach osobistych i nieosobistych, panowie Wells i Shaw stali po stronie owych kosztownych imperiów, ja zaś po stronie mniejszych ustrojów. W praktyce popierali bowiem imperializm, mimo że nie poczuwali się do patriotyzmu. W każdym razie byli po stronie wielkich batalionów albo wielkich baterii – zwłaszcza elektrycznych. Bardziej może gustowali wtedy w niszczeniu, dziś zaś uśmiercanie elektrycznością wychodzi z mody. Lecz nawet wtedy imperialny pokój uważano za jedyny cel imperialnej wojny i wydaje mi się, że pokój, za jakim się dziś apostołuje, również jest w istocie swej imperialny. Ma on podbijać, a zatem brać w niewolę, tylko że chodzi tu nie o panowanie jednej kultury nad innymi, lecz o panowanie bezbarwnej, abstrakcyjnej idei komunikacji nad wszystkimi kulturami. To znów ta sama sprawa kolei Kair – Kapsztad, tylko że Anglików, co tę kolej budują, historia Canterbury obchodzi równie mało, jak historia Kairu. Chcę tu uwydatnić, że świat Wellsa i Webba rozszerzał się wówczas w nieokreślony sposób, rozszerza się wciąż jeszcze i poza rozszerzaniem się niezdolny jest do niczego. Pan Wells jest wciąż uwięziony w nieskończoności i nie może uciec ze swego bezkreśnie rozszerzalnego więzienia. Myśliciel tej szkoły ciągle jeszcze stara się uleczyć wady jakości przez powiększenie ilości. Jeśli ciasno mu w obrębie krajobrazu, myśleć może tylko o mnóstwie krajobrazów, jeśli ludzie zachowują się jak głupcy, on proponuje zebrać więcej ludzi i więcej głupców.
Co do mnie, to z każdym dniem lepiej pojmuję, że to, czego świat potrzebuje, to naprawa wgłąb, a nie wszerz. Nic nie warte jest rozszerzanie się bez podniesienia jakości. Imperialiści sprzed lat dwudziestu chcieli znieść granicę pomiędzy Burami a Brytami, a znieśli granicę między Żydami z Johannesburga i nieprzyjaznymi nam Holendrami z Kraju Przylądkowego (Cape). W rezultacie jedni i drudzy połączyli się przeciw nam i teraz stan tej granicy jest gorszy niż pierwotnie. Internacjonaliści dzisiejsi chcą znieść sto granic w stu różnych miejscach, rezultat będzie zawsze ten sam: koalicja najmniej związanych z ziemią i najmniej uczciwych elementów, związująca się w międzynarodową konspirację przeciwko wszystkim innym żywiołom. Typowym przekładem współczesnym są stosunki angielsko-amerykańskie. Radio, lotnictwo itd. – to niewątpliwie gest gigantyczny, który słusznie nazwać można „wyciągnięciem rąk poprzez morze” – Ręce wyciągnięte przez morze oznaczać mogą wszystko od plądrowania kieszeni do szczutka w nos, lecz w rzeczywistości ten rodzaj stosunków powoduje coś jeszcze gorszego: oto wymianę złych nałogów i wulgarności. Nigdy zaś nie prowadzi do wymiany cnót. Londyńczyk może stać się więcej Amerykaninem, lecz nie stanie się więcej demokratą. Nie można przenieść typu arystokraty angielskiego, ale można do pewnego stopnia przenieść typ angielskiego snoba. Można na przykład zainstalować w bogatych domach amerykańskich ten najbardziej niemiły typ Anglików: wyższą kategorię służby domowej zatrudnionej u bogaczy. Cała ta wymiana na wielką skalę do tego się sprowadzi. I zawsze będziemy na tym stratni.

G. K. Chesterton,

The Illustrated London News, 19 marca 1927  (Tekst pochodzi z tygodnika „Myśl Narodowa”, nr 10, 1927 r., język nieznacznie uwspółcześniono.)