czwartek, 29 czerwca 2017

Bohdan Szucki ps. Artur: Zmiana okupantów


      Są pewne okresy, daty lub wydarzenia w życiu człowieka, społeczeństw, narodów, którym nadajemy nazwy „przełomowe”, „szczególnie ważne”, „decydujące”, „tragiczne”, „zwycięskie” itp. 

Dla Polski, jako narodu i państwa, oraz dla poszczególnych ludzi takim czasem były lata 1944-1945. Był to okres brzemienny w skutki. Na terytorium zamieszkałym przez Polaków następowała zmiana okupantów. Wycofywały się w walce wojska niemieckie, a terytorium państwa zajmowały wojska sowieckie. Działo się to w bardzo skomplikowanej sytuacji politycznej i wojskowej, nacechowanej niejasnymi i pełnymi niedomówień stosunkami zarówno międzynarodowymi, jak i naszymi wewnętrznymi. Szczególnie skomplikowały się relacje między legalnym rządem polskim (notabene nie uznawanym przez Sowiety) a naszymi sojusznikami. Uległość USA i Wielkiej Brytanii wobec żądań Stalina (Teheran, Jałta) są jaskrawym tego przykładem. I tak trudną sytuację komplikował jeszcze fakt tworzenia przez Sowiety posłusznych sobie struktur politycznych i administracyjnych, w skład których wchodzili w dużej mierze obywatele polscy, przeważnie komuniści, którzy, zdradziwszy Polskę, budowali i utrwalali, pod osłoną dywizji NKWD, sowiecką okupację, organizując twór polityczno-administracyjny nazwany później PRL. Nie najlepiej układały się również relacje między różnymi ugrupowaniami i osobami tworzącymi rząd w Londynie oraz w gronie władz Polskiego Państwa Podziemnego. Istniała także duża różnica zdań w otoczeniu Naczelnego Wodza i w dowództwie armii w kraju. Olbrzymią, negatywną z polskiego punktu widzenia rolę odegrała też głęboka infiltracja polskich struktur państwowych na Zachodzie i w kraju, prowadzona przez komunistyczne służby wywiadowcze.

Jestem daleki od tworzenia tu jakiejś skrótowej analizy sytuacji społeczno–politycznej w Polsce w latach 1944-1945, ale moim zamiarem jest podkreślenie i przypomnienie (a może i uświadomienie) pewnych faktów, które pozwolą na zrozumienie, chociażby częściowe, wielu zachowań jednostek i grup w latach 1944-1945.

W latach 1918-1920 sytuacja była również skomplikowana, ale nie powodowała w takim stopniu dezorientacji, jak w latach 1944-1945. Co prawda i ludzie organizujący państwo byli też trochę innego formatu. Mimo że w I wojnie światowej trzon tworzącej się w kraju armii walczył po stronie Nieiec i Austro-Węgier przeciwko zwycięskim później aliantom, to w sferze politycznej i propagandowej, jak również i wojskowej, obóz narodowy – pod przewodnictwem Romana Dmowskiego, Ignacego Paderewskiego, Józefa Hallera – potrafił spowodować, że odradzająca się Polska znalazła się na konferencji pokojowej w gronie państw zwycięskiej koalicji.

Tak zwany kryzys przysięgowy pozwolił wyjść z honorem i zyskać aprobatę społeczeństwa oddziałom polskim walczącym po stronie Niemiec, które to oddziały wraz z „Błękitną Armią”, korpusami polskimi na Wschodzie, oddziałami broniącymi polskości Śląska, Poznańskiego i Lwowa wkrótce stały się zalążkiem polskiej armii w kraju, tak potrzebnej odradzającemu się państwu do obrony przed inwazją bolszewicką. Inwazja ta, niestety, znalazła swój epilog w latach 1944-1945. W tych ważnych i tragicznych latach zabrakło, na uchodźstwie i w kraju, polityków i wojskowych, którzy by potrafili opracować realne, jasno sprecyzowane, bliskie oraz dalekosiężne cele dla kraju.

Komunistyczna propaganda przez pół wieku wmawiała wszem i wobec (i czyni to nadal), że zajęcie ziem polskich przez armię sowiecką było aktem wyzwolenia, a powstający twór administracyjny, osłaniany przez dywizje NKWD, był niepodległym państwem polskim. Oczywiście jest to cyniczny fałsz, którego skutki są bardzo groźne aż do chwili obecnej.

Wspomnienia moje, zawarte w niniejszym rozdziale, dotyczą właśnie okresu, gdy zmieniali się okupanci, a wielu z nas tkwiło jeszcze w zbrojnej konspiracji. Naturalnie ta czy inna stoczona potyczka lub bitwa nie miała większego znaczenia dla losów narodu, ale mogła mieć i miała wpływ na losy poszczególnych osób lub lokalnych społeczności. Niestety, wiedza o tym okresie, o przyczynach postępowania różnych ugrupowań niepodległościowych i wynikających z tego następstwach oraz o działaniach okupantów jest bardzo powierzchowna. Najczęściej powtarzane są (za komunistyczną propagandą) tezy o „wyzwoleniu” i „zwycięstwie” oraz „walce wstecznych ugrupowań kapitalistycznych z odradzającym się demokratycznym państwem ludowym”.

Zastanawiając się nad koncepcją niniejszego artykułu, doszedłem do wniosku, że wstępem i niejako tłem epizodu ostatniej walki z Niemcami, której byłem uczestnikiem, mogą być: fragment opracowania Kazimierza Gluzińskiego[9]pod tytułem Nielegalnym… Pokłosie Procesu N.S.Z., wydrukowanego w marcu 1948 r. w Monachium, oraz wybrane fragmenty opracowania historyka emigracyjnego Stanisława Bóbr-Tylingo pt. Rok 1945, opublikowanego w „Szańcu Chrobrego” w 2003 r. Do lektury tego opracowania bardzo zachęcam, a Autora, niestety już nieżyjącego, żołnierza NSZ, czytelnikom „Szczerbca” przedstawiać chyba nie ma potrzeby.
K. Gluziński Nielegalnym… Pokłosie Procesu N.S.Z.
(…) kierownictwo polityczne N.S.Z. poleciło jednostkom uważać za wroga każdą obcą siłę zbrojną, znajdującą się na terenie Polski, wbrew woli i interesom Narodu polskiego.
Zgodnie z tym poleceniem oddziały N.S.Z. uderzały zarówno na oddziały niemieckie, jak i na „jaczejki” bolszewicko-komunistyczne (regularnych oddziałów Armji czerwonej, prowadzących walkę z Niemcami, oddziały N.S.Z. miały polecone nie atakować).
Było to niewątpliwie zgodne z polską racją stanu, gdyż zarówno Niemcy hitlerowskie, jak i Rosję Sowiecką należało traktować jako wrogów Polski.
Niedostatecznie zorjentowana część opinji polskiej nie zawsze rozumiała to stanowisko. Uważało się za słuszne, że Polska walczyć może jedynie w oparciu o kogoś, a walka na dwa fronty była niezrozumiałą.
Dlatego też ilekroć oddziały N.S.Z. wchodziły w kontakt bojowy z Niemcami, można było twierdzić o „współpracy” z Rosją, a gdy gromiły bandy-jaczejki sowieckie, można było mówić o „współpracy” z Niemcami.
Oczywiście Niemcom nieraz się wydawało, że oddziały N.S.Z. kierują ostrze swego działania przeciwko bolszewikom a nie nim samym, gdyż poza N.S.Z. nikt inny z komunistami podówczas w Polsce nie walczył. Pogląd ten wielokrotnie dawał szerokie pole do wyciągnięcia poważnych korzyści dla sprawy polskiej.
Prowadzenie wojny na dwa fronty nie było – rzecz jasna – łatwe. O ileż łatwiejsza, prostsza była taktyka BIP’u i ZWZ – czy jednak w ostatecznym wyniku okazała się ona korzystniejsza dla sprawy polskiej…?
Cechą działalności Kierownictwa Politycznego i Dowództwa N.S.Z. była niewątpliwie dalekowzroczność w ocenie Rosji sowieckiej, jako wroga Polski. Ile strat i ciężkich chwil dałoby się naszej ludności w Kraju zaoszczędzić, gdyby pod tym względem front całego polskiego ruchu oporu był jednolity, gdyby – tak jak to czyniły N.S.Z. – wszystkie czynniki polskie systematycznie przygotowały społeczeństwo na moment zbliżającej się sowieckiej okupacji, gdyby rzucone w 1942 r. przez prasę „Szańca” hasło „Pokój z Rosją – walka z Kominternem” należycie i właściwie było zrozumiane, a przytym powszechnie zastosowane. [podkr. B.S.]
N.S.Z. były organizacją dużą – liczyły ponad 100.000 czynnych członków. W odróżnieniu od organizacyj kierowanych przez BIP, Narodowe Siły Zbrojne nie posiadały członków należących do organizacji jedynie formalnie, na papierze. ponieważ były „nielegalne” – przynależność do N.S.Z. nie dawała żadnych korzyści – toteż cały element markujący jedynie pracę podziemną, w innych organizacjach szukał wyżycia.
Wywiad N.S.Z. liczył wiele setek ludzi – wiele tysięcy liczyła partyzantka N.S.Z., setki pracowały w akcjach specjalnych (AS), setki zatrudniała skomplikowana administracja, wyszkolenie, propaganda…
Jak wyglądała „współpraca” N.S.Z. z Niemcami najlepiej wiedzą te tysiące i dziesiątki tysięcy enezetowców – wiedzą żołnierze z oddziałów leśnych, czy AS-ów, bijących Niemców na każdym kroku i przy każdej okoliczności i… sami bici… Wiedzą żołnierze Brygady Świętokrzyskiej, która w ciągu tylko ostatniego półrocza walk w kraju zniszczyła ponad 500 Niemców i mniej więcej tę samą ilość członków band komunistyczno-bolszewickich. Wiedzą kierowniczki poszczególnych komórek opieki więziennej – wiedzą wszyscy ci, których los zaprowadził do obozu koncentracyjnego, ilu spotkali tam kolegów z N.S.Z.
I wreszcie jak wyglądała „współpraca” N.S.Z. z Niemcami świadczyć może olbrzymia lista strat członków całej grupy „Szańca” z N.S.Z. włącznie. Z pośród samego kierownictwa politycznego zginęło ponad 60% w bezpośrednich starciach, w niemieckich więzieniach i obozach koncentracyjnych.
*
        Skąd wobec tego, wobec tak oczywistych faktów i to faktów znanych powszechnie w całej Polsce, a w dużym stopniu nie obcych polskim masom na emigracji, mogły powstać tego rodzaju zarzuty? Skąd mogą się one powtarzać tak uporczywie, jakby istniały czynniki, którym ponad wszystko zależy, aby duch, który zrodził N.S.Z. nie miał najmniejszego wpływu na kształtowanie się polskiej myśli politycznej, do czego całą swą taktyką, swym postępowaniem w okresie wojny, oraz szerokim poparciem w masach krajowych, N.S.Z. byłyby w pełni predystynowane.
Źródła całej oszczerczej kampanji przeciw organizacjom, które wyłoniły N.S.Z., należy szukać w pierwszym rzędzie w propagandzie Kominternu, czy Politbiura, jak kto woli.
Już w 1941 r. Sowiety doskonale się zorientowały, jaka jest istotna linja polityczna środowiska, które stworzyło później N.S.Z., odnośnie Rosji i komunizmu, oraz jaka jest środowiska tego bieżąca taktyka. Zrozumiały, że środowisko to jest jedynym czynnikiem polskim, którego nie zaślepiło podniecenie walk z Niemcami i które umie spojrzeć poza bieżącą rzeczywistość i dostrzec nowe potworne niebezpieczeństwo grożące Narodowi polskiemu. Mało tego, umie wyciągnąć logiczne wnioski, a następnie – pomimo że jest pozbawione jakichkolwiek niemal możliwości materjalnych, potrafi z żelazną konsekwencją zasady swoje wprowadzać w życie.
To też kiedy N.S.Z. zaraz po klęsce Niemiec pod Stalingradem zaczęły już zupełnie wyraźnie przygotowywać się na moment okupacji sowieckiej, likwidując przyszłych „volksdeutschów” rosyjskich oraz agentów komuny, Sowiety poczuły się na odcinku polskim zagrożone – zrozumiały, że jeśli akcja ta nabierze cech powszechności, jakiekolwiek organizacje komunistyczne (PPR, AL, PAL) na terenie Polski będą wręcz nie do utrzymania. Przystąpiły więc do przeciwdziałania.
Poza akcją bezpośrednią, w której wiele cennych jednostek z szeregów N.S.Z. oddało swe życie, głównym instrumentem działania Moskwy stała się propaganda. Wielu z nas napewno pamięta te nieustające audycje radja moskiewskiego na temat bandytów z N.S.Z. oraz współpracy N.S.Z. z Gestapo.
Napewno jednak cała najbardziej przemyślna i perfidna propaganda wroga nie postawiłaby nawet cienia śladu po sobie, gdyby do niej niespodziewanie nie przyłączyły się niektóre czynniki polskie.
I tu dochodzimy do sedna zagadnienia.
Z całą przykrością i bólem muszę stwierdzić, że istniały w Polsce i w dalszym ciągu istnieją i tu na emigracji czynniki polskie, które wiedząc, że to jest nieprawdą, z całą świadomością zarzuty propagandy rosyjskiej przeciw N.S.Z. podchwyciły, rozpowszechniały je i w dalszym ciągu je propagują.
Czynniki te w pierwszym rzędzie usiłują, oczywiście, wzbudzić podejrzenie, że przecież bez wyraźnej współpracy nie udałoby się n. p. Brygadzie Świętokrzyskiej z bronią w ręku dojść do środka Czech. Czynników tych, podnoszących tak krzywdzący zarzut, nie stać ówcześnie na obiektywne rozpatrzenie okoliczności, w jakich to się działo. W owym bowiem okresie czasu nie było już chyba Niemca, który by jeszcze wierzył w możliwość uniknięcia zbliżającej się nieuchronnej klęski. Nawet Goebbels już chyba wówczas nie wierzył, w to co mówił czy pisał. Stosunek więc Niemców do Brygady w tym momencie kształtował się poprostu w płaszczyźnie gwałtownie zbliżającej się od wschodu nawały sowieckiej. Tragizm chwili nakazywał im zapomnieć o tym, ilu Niemców na terenie Polski zginęło z ręki żołnierzy Brygady, to też zaczęło im wówczas wystarczać to, że mieli do czynienia z grupą, co do której zdecydowanego nastawienia anty-komunistycznego – nie mieli najmniejszych wątpliwości. Okoliczność ta wówczas całkowicie zadecydowała o ich chwilowym stosunku do Brygady, przyczyniając się zresztą później do wytworzenia pozorów opinji o kolaboracji.
Niemcy niewątpliwie liczyli, że ten typ obcego elementu antykomunistycznego, jaki reprezentowała Brygada, na coś może się im przydać. Dowództwo Brygady natomiast zarówno nastroje jak i rachuby niemieckie na tworzenie jakiegoś współdziałającego legjonu, zręcznie wykorzystywało, zdecydowane zawsze na walkę do upadłego, a w żadnym razie nie na współdziałanie militarne z niemieckimi oddziałami wojskowymi.
Pomimo ciągłych nacisków i prób zlikwidowania siłą, ta linja postępowania do końca została zachowana i ani jeden strzał nie padł do nacierających wojsk sowieckich. Natomiast w chwili zbliżania się do linji frontu amerykańskiego, Brygada rozpoczęła zdecydowane natarcie, zakończone po trzydniowej walce połączeniem się z oddziałami 3-ej armji gen. Pattona.
To też czynniki te, których tu nie chcę wymieniać, a których postępowanie pozostawiam ocenie polskiej opinji publicznej, kierowały się jednym jedynym względem, a mianowicie użytecznością tego oszczerstwa w walce politycznej, jaką prowadziły z całą bezwzględnością z N.S.Z., jedynym niezależnym czynnikiem w polityce polskiej. Doprawdy tego rodzaju postępowanie zaszczytu nie przynosi – jest poza tym niemądre, ponieważ – jak mówi przysłowie polskie – kłamstwo ma krótkie nogi, a prawda prędzej czy później na wierzch wypłynie. Jest niemądre i z innych względów – wiąże autorów, w świadomości polskiej opinji publicznej, zbyt mocno z propagandą komunistyczną. Kiedy bowiem konjunktura dawno się już odmieniła i chciałoby się „stanąć na czele” szeregów polskich, walczących z Rosją sowiecką, jakże trudno jest wytłumaczyć masom polskim, że się było zawsze wrogiem sowieckiej Rosji.
Postępowanie takie jest również i mało skuteczne, gdyż N.S.Z. obecnie jako zorganizowany zespół nie istnieją ani w kraju, ani na emigracji, natomiast bardzo licznych zwolenników posiadają we wszystkich ugrupowaniach politycznych, i to po obu stronach żelaznej kurtyny.
*
        Cień szubienicy zawisł nad skazanymi na śmierć Stanisławem Kasznicą i Lechem Neymanem.
Powróz, na którym zawisną ich ciała, oplatał już szyje wielu bojowników o niepodległość Polski.
W chwili wykonywania wyroku towarzyszyć im będą dusze Traugutta, Jeziorańskiego i wielu innych, których Polska z czcią sławi.
Pomimo wszystkich wysiłków wroga, pamięć ich, wsławiona ofiarną, niestrudzoną, pełną całkowitego poświęcenia i oddania się pracą dla Ojczyzny, oraz walką bohaterską o Polskę, a opromieniona śmiercią dla Sprawy, pozostanie w Narodzie polskim na wieki wśród Jego najcenniejszych Pamiątek.
Pozostanie ponad łzy ich najbliższych czystsza, ponad śnieg bielsza… Kazimierz Gluziński
* * *
Stanisław Bóbr-Tylingo Rok 1945
(…) Jedynie Watykan wobec anglosaskich dyplomatów nie krył swej opinii: układy jałtańskie zniszczyły całą moralną bazę wojny, jaki był więc cel tej wojny, jeżeli tylko siła ma dyktować jej wynik. Karta Atlantycka została otwarcie podarta. Stolica Apostolska bała się o dziesiątki milionów katolików dostających się we wrogie władanie ateistycznego bolszewizmu. Jej oficjalny organ „Osservatore Romano” przez kilkanaście następnych miesięcy unikał wszelkiej krytyki Stalina, by go tylko nie rozwścieczyć: pamiętano o Katyniu.
Pod koniec lutego całość ziem polskich znalazła się pod okupacją sowiecką.
Oddziały NSZ, które nie mogły dojść do miejsc koncentracji, prowadziły nadal walkę o niepodległość, tym razem przeciw wschodniemu okupantowi. W ciągu roku odtworzono porwaną siatkę organizacyjną, łatwiej było, dzięki wódce, o broń i amunicję, zwłaszcza od polskojęzycznych oddziałów Armii Czerwonej. Pod koniec roku w ponad stu oddziałach walczyło przeszło 30 tys. partyzantów, a więc liczba równa największemu natężeniu powstania styczniowego. Po raz pierwszy od roku 1863 dowódcami oddziałów byli i księża. Walcząc z tym samym wrogiem partyzanci napotykali w lasach na ślady swych poprzedników z potrzeby styczniowej: widoczne jeszcze pozostałości obozów, kopce, krzyże, mogiły. W marszu, przy ognisku partyzanci z puszczańskich wiosek często opowiadali o nich, to co im przekazała rodzinna tradycja. Pomagał w walce polski las, dawał on możność założenia trudno dostępnego dla Rosjan obozowiska, kryjówki broni i ekwipunku, pozwalał na przygotowanie zasadzki, chronił w razie potrzeby ucieczki, zezwalał na odpoczynek przed następną akcją.
Ta polska walka rozgniewała Churchilla, w liście do Roosevelta z 13 marca skarżył się, iż NSZ będąc pod rozkazami „rządu polskiego w Londynie” utrudnia Rosjanom administrację ziem polskich.
Pieśni walczących w kraju oddziałów brzmiały jakże optymistycznie:
Pomylił się Stalin, pomylił się kat,
Zmyliła się ruska hołota,
Za Sybir, za Katyń, za mękę, za krew
Zapłaci „Cichego” piechota.
Zakończenie wojny pozowoliło Moskalom na swobodniejszą rozprawę z polskimi oddziałami. Dużo ich rozwiązało się dobrowolnie w okresie zimy 1945/46, na wiosnę przyszły dotkliwe klęski. Mimo to walka trwała nadal, jak w latach 1864-65.
Wzruszającym momentem w tej walce, na początku maja 1946, było opanowanie uzdrowiska Wisła i zorganizowanie na głównej ulicy uroczystej defilady z okazji 3 Maja. Entuzjazm zaskoczonych ludzi był ogromny, wszyscy myśleli, że wybuchło powstanie, które przyniesie niepodległość. Żołnierze VII Okręgu NSZ szli po rzucanych im kwiatach.
Ponad 90 oddziałów o ogólnej sile ponad 4000 dusz biło się jeszcze w okresie 1946-47. Największe bitwy i najbardziej krwawe były na Podkarpaciu, górale najdłużej stawiali zbrojny opór. W desperackich walkach tych wszystkich oddziałów przyjęła się modlitwa, która powstała w Brygadzie Świętokrzyskiej:
Królowo Korony Polskiej z twarzą pociętą szablami,
Do Ciebie wznosimy czoła, schylone bólu ciężarem.
Nie ma w nas szlochu rozpaczy. Zaciśniętymi wargami
Modlimy się głucho, śmiertelnie.
O łaskę wiary.
Latami idziemy nocą, żołnierze tragicznej sprawy.
Krzyże, krzyże za nami – żałobne żołnierskie ślady.
Odsuń nam w chwili ostatniej kielich bolesny, krwawy,
Gorycz samotnej śmierci,
Truciznę zdrady.
Straty były tak duże, iż uniemożliwiały dalsze trwanie: oddziały traciły do 90% stanu, oficerów poległo 97%. W roku 1948 zaplecze polityczne wydało rozkaz zawieszenia walki. Nie wszyscy go od razu usłuchali.
Mimo jawności uchwał jałtańskich, które całą Europę Wschodnią oddawały Rosji, Ukraińcy nie zaprzestali mordów. W pomoc przyszli im Rosjanie przez bezwzględne i okrutne prześladowania oddziałów AK, przez wywózki polskiej ludności, przez zmuszanie młodych Polaków do służby we własnej armii. Wioski, miasteczka pozostawały bez młodych ludzi. Rosjanie nie przeszkadzali jawnemu paleniu osiedli i mordom na Polakach. Ten straszny napad okrucieństwa okresu pojałtańskiego miał swoje uzasadnienie. Stalin kilkakrotnie pod koniec wojny wypowiedział się o powstaniu po wojnie w sowieckiej republice ukraińskiej polskojęzycznego obszaru z odrębną, lokalną administracją. To byłoby więcej, niż Ukraińcy mogli się spodziewać dla siebie.
Podobnie jak i w czasie pierwszej wojny światowej, Niemcy i obecnie przedłużyli wojnę ponad rozsądny moment, by uniknąć większych jeszcze strat w ludziach, spustoszenia własnego kraju, a przede wszystkim władzy bolszewickiej na terenach wschodnich. Dopiero 7 maja podpisali w Reims akt zaprzestania walki. Rosjanie przeszli już wtedy Łabę.
Polska zakończyła wojnę nie tylko utratą niepodległości i nową groźbą unicestwienia jako naród kultury śródziemnomorskiej, ale i z osłabioną tkanką biologiczną i materialną. Z rąk niemieckich zginęło ponad 6 milionów ludzi, 80% strat przypadło na ludność miejską, wiązało się to z metodycznym wyniszczaniem inteligencji i eksterminacją praktycznie wszystkich mieszkańców miast pochodzenia żydowskiego. Innym rezultatem wojny było stałe inwalidztwo około 600 tys. osób, zwiększenie zachorowalności na gruźlicę, wielka śmiertelność w pierwszych latach powojennych. Z miast największe straty poniosła Warszawa: 400 tys. zginęło w samym mieście, ponad 450 tys. w niemieckich i rosyjskich obozach i więzieniach. Nie jest znana dokładnie liczba osób zamordowanych przez Litwinów, Rosjan i Ukraińców, straty zadane przez nich oblicza się na 2,5 do 3 milionów dusz. Na tysiąc mieszkańców zginęło w Polsce 200 osób, w Rosji – 124, w Jugosławii – 108, w Niemczech – 84, we Francji – 13.
Warszawa została zniszczona w 80%, centrum Poznania w 70%; nie lepiej wyglądały miasta przejęte przez Polaków: Wrocław był zniszczony w 65%, Gdańsk – w 55%, Szczecin – w 45%. We wsiach co czwarty budynek uległ ruinie, połowa ziem leżała odłogiem, nie istniał transport samochodowy czy wodny. Już po ustaniu walk Rosjanie palili miasta, miasteczka, osiedla, które miały przypaść polskiej obłaści.
Bezpowrotne straty polskich jednostek walczących na zachodzie wyniosły 8826 dusz, z tego II Korpus miał 2301 poległych, polskojęzyczne oddziały w armii rosyjskiej miały 25650 poległych.
Cofnięcie uznania przez Zachód Polski jako państwa niepodległego nastąpiło w dwóch etapach: 29 czerwca rząd francuski cofnął swe uznanie, de Gaulle zresztą nigdy nie krył swego stanowiska popierającego Rosję w konflikcie z Polską; 5 lipca uznanie cofnęły rządy Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. W dniu tym wojska polskie na Zachodzie liczyły 228 tys. dusz, w tym: 3 dywizje piechoty, 2 dywizje pancerne, 2 brygady pancerne, brygadę spadochronową i grupę artylerii. W marynarce wojennej służyły: krążownik, 6 kontrtorpedowców, 3 okręty podwodne, 5 ścigaczy. Siły powietrzne składały się z 9 dywizjonów myśliwskich, jednego dywizjonu myśliwsko-rozpoznawczego, 3 dywizjonów bombowców ciężkich i jednego lekkich. Ogólnie w armii polskiej na obczyźnie służyło ponad 300 tys. żołnierzy. Żaden z nich nie był dopuszczony, by wziąć udział w zwycięskiej paradzie w Londynie lub Rzymie. Tego samego też dnia został wystosowany apel do gen. Andersa, by ten utrzymał należną dyscyplinę w wojsku polskim – nie chciano już więcej polskich kłopotów.
W obliczu przegranej wojny i utraty niepodległości rząd polski wydał 26 czerwca odezwę do narodu. Stwierdzał w niej bez ogródek dyplomatycznych, iż zwyciężyły nie zasady słuszności i zobowiązania wynikające z umów międzynarodowych, lecz fakty dokonane i narzucone. Streścił polski wysiłek w czasie wojny, przypomniał tysiącletnie związki Polski ze światem cywilizacji i kultury zachodniej, wspomniał o lotnikach, którzy w bitwie o Anglię przyczynili się do zwycięstwa, proroczo przewidział, iż podeptane obecnie wartości moralne naszej cywilizacji odrodzą się i zwyciężą. Zakończył wyrażeniem nadziei: Droga nasza jest trudna, lecz u jej kresu spełni się Polska naszych żarliwych pragnień: Wolna i Niepodległa Polska swobody i sprawiedliwości, Polska miłości Boga i ludzi.
Trudna droga zaczęła się od razu. Drugi Korpus zdobył w czasie działań wojennych we Włoszech niemieckie biuro studiów rosyjskich, uzupełniło ono znacznie polskie wiadomości o wschodnim sąsiedzie. To rozzłościło Anglików i wymusili oni na Polakach rozwiązanie tej ważnej komórki badającej stosunki moskiewskie. W Niemczech, we wszystkich trzech strefach okupacyjnych – amerykańskiej, angielskiej i francuskiej – władze alianckie zamykały polskie wydawnictwa prasowe, gdyż zawierały one złośliwe ataki na politykę i personel alianckich sił zbrojnych usiłujące zakłócić jedność sprzymierzonych. Jedynie „Ostatnie Wiadomości” wydawane przez Brygadę Świętokrzyską nie podlegały żadnej cenzurze. Natomiast nie było ograniczeń dla Rosjan zalewających wtedy Niemcy swymi wydawnictwami.
Dzięki jednak temu, iż żołnierz polski walczył do końca przy boku swych aliantów anglosaskich, został Polakom zaoszczędzony los Rosjan, których koniec wojny zastał na terytoriach okupowanych przez zachodnie siły zbrojne. Około 3 miliony obywateli rosyjskich zostało siłą przekazanych Armii Czerwonej. Znaczna większość służyła w wojsku niemieckim i nosiła niemieckie mundury, nie zostali jednak uznani za jeńców niemieckich, ale za dezerterów rosyjskich. Chodziło tu głównie o żołnierzy Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej stworzonej przez gen. Andrieja Własowa, formacji kozackich, licznych oddziałów pomocniczych przy jednostkach niemieckich. Deportacje objęły także Rosjan, którzy uciekli po roku 1917 przed terrorem bolszewickim, posiadających już obywatelstwo jednego z państw zachodnich. W roku 1968 rząd brytyjski zarządził zniszczenie wszystkich dokumentów odnoszących się do tej akcji.
Stanisław Bóbr-Tylingo
W takiej niekorzystnej sytuacji politycznej oraz wojskowej, wynikającej z oficjalnych stosunków „Polski Walczącej” z państwami koalicji, dowództwo AK podjęło decyzję o rozpoczęciu akcji „Burza”, której najbardziej tragicznym w skutkach rozdziałem stały się walki o Warszawę w sierpniu 1944 r., nazwane później, chyba niezbyt szczęśliwie, Powstaniem Warszawskim. Zwykły żołnierz armii podziemnej w zasadzie zaakceptował tę decyzję, gdyż przez tyle lat przygotowywał się do chwili, w której mógł wreszcie jawnie wystąpić z bronią w ręku przeciwko znienawidzonym Niemcom. Większość jednak nie zdawała sobie sprawy, nie zastanawiała się, że takie postępowanie pomaga w okupowaniu terytorium państwa przez, równie wrogi Polsce jak Niemcy, Związek Sowiecki i zwiększa ofiary wśród polskiego narodu oraz straty ekonomiczne. Takie postępowanie stało w jawnej sprzeczności z głównymi celami polskiego państwa. W tej kwestii NSZ zajęły jasne i uczciwe stanowisko, polegające na niepomaganiu we wprowadzeniu nowej okupacji i to jeszcze kosztem krwi żołnierza polskiego. Mimo takiego stanowiska, w większości rejonów Polski zbrojne oddziały NSZ wzięły udział w tej końcowej fazie wojny, w walkach z wycofującymi się oddziałami armii niemieckiej. Bezsprzecznym przykładem solidarności i kosekwentnego dotrzymywania ustaleń umowy scaleniowej oraz wielkiego patriotyzmu był masowy udział żołnierzy NSZ w walce o Warszawę w sierpniu i wrześniu 1944 r. i to mimo niejasnego i niezrozumiałego stanowiska niektórych kręgów dowódczych AK, szczególnie w pierwszym okresie walk.

Historia lubi płatać figle. Mimo negatywnego stanowiska dotyczącego szerszego udziału oddziałów NSZ w „Burzy”, chyba ostatnią bitwę z wojskami niemieckimi w rejonie Lublina stoczyły właśnie jednostki zbrojne NSZ i to w bezpośrednim współdziałaniu ze zwiadowczymi oddziałami frontowymi sowieckiej armii. Los tak chciał, że byłem uczestnikiem tych wydarzeń.

Bitwa została stoczona na przedpolu wsi Kępa i Kolonia Kępa, na polach od strony wsi Kłodnica. Kilku z nas, członków oddziału partyzanckiego „Cichego” i komendy powiatu, kwaterowało w Kolonii Kępa, gdzie była nasza silna placówka, której komendantem był, już nieżyjący, Stefan Kwiatkowski.
Kilka słów wyjaśnienia. Był to okres reorganizacji oddziałów partyzanckich i innych struktur konspiracyjnych, w związku z nadchodzącą okupacją sowiecką. Przewidywano, że szczególnie ważnym będzie pierwszy okres tej okupacji, w którym trzeba będzie opracować nowe założenia taktyczne przystosowane do postępowania Sowietów. O planach polskich komunistów, będących na usługach Sowietów, mieliśmy wtedy jeszcze nikłą wiedzę. Spodziewaliśmy się, że będą tworzyli administrację podporządkowaną Sowietom, stąd też nasza chwilowa obecność w rejonie, w którym nasze struktury organizacyjne były szczególnie rozbudowane.

Przy odtwarzaniu przebiegu zbrojnego starcia pod Kępą, nie ufałem swojej pamięci. Relacja, którą tutaj przedstawiam, jest wynikiem wizji lokalnej w terenie i wszechstronnej dyskusji z Mieczysławem Orłem ps. „Oset”, jak również późniejszych rozmów z Leonem Bartkiewiczem ps. „Marynarz”. Rozmowę z „Ostem” mam prawie w całości zarejestrowaną na taśmie magnetofonowej. Niestety, obydwaj moi rozmówcy już nie żyją, ale przez kilka lat po zorganizowaniu Związku Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych cieszyliśmy się z częstych spotkań i możliwości snucia wspomnień.

30 czerwca 1995 r. na zaproszenie Miecia Orła i jego żony wybraliśmy się wraz z Hanią w odwiedziny do Kolonii Kępa. Bardzo chętnie przyjąłem zaproszenie, bowiem ponad 50 lat nie byłem w tamtych okolicach, a w czasie okupacji niemieckiej bardzo często kwaterowałem w Kępie lub Kolonii Kępa. Poza tym chciałem skonfrontować swoje wspomnienia z „Ostem”, który jako mieszkaniec tamtych okolic na pewno lepiej pamiętał lokalne wydarzenia.

Na początku lat dziewięćdziesiątych, po ukazaniu się ogłoszeń o organizującym się Związku Żołnierzy NSZ, odwiedził nas w domu w Lublinie starszy (to znaczy w naszym wieku) pan wraz z kilkunastoletnią dziewczynką, jak się okazało wnuczką, która towarzyszyła dziadkowi w wyjazdach. Mimo upływu 50 lat wiedziałem, że musimy się znać. Po kilku wyjaśnieniach uściskaliśmy się serdecznie. Był to „Oset” z naszej placówki Kolonia Kępa.

Jak doszło do konfrontacji zbrojnej pod wsią Kępa? Właściwie działo się to na „ziemi niczyjej”. Regularne niemieckie jednostki frontowe wraz z artylerią już się wycofały, a drogi zatłoczone były cofającymi się różnymi grupami o charakterze pomocniczym lub zbieraniną żołnierzy z rozbitych jednostek. To wojsko nie przedstawiało większej siły bojowej w ewentualnej walce z regularnymi oddziałami, ale było bardzo niebezpieczne dla ludności cywilnej z powodu niskiego morale oraz braku dyscypliny i jednolitego dowództwa. Na południe od Lublina główną trasą wycofywania się była szosa i okoliczne drogi łączące Lublin z Kraśnikiem i prowadzące dalej do przeprawy przez Wisłę w Annopolu. Na tę „ziemię niczyją” zapuszczały się zwiadowcze patrole sowieckie. Niektóre oddziały niemieckie rezygnowały z posuwania się zatłoczonymi drogami w kierunku Kraśnika i Annopola i skracały sobie drogę przemieszczając się polnymi traktami na zachód, w stronę Wisły.

I właśnie jeden taki oddział – składający się głównie z żandarmów i z członków żandarmerii polowej w sile około 30 ludzi uzbrojonych przeważnie w pistolety maszynowe – zrezygnował z posuwania się szosą Lublin-Kraśnik i na wysokości wsi Sobieszczany, na południe od Niedrzwicy, pomaszerował drogą przez Majdan Sobieszczański i Kłodnicę w kierunku Józefowa nad Wisłą, spodziewając się znalezienia tam przeprawy przez rzekę. W czasie tego manewru Niemcy natknęli się na zwiad konny następujących powoli regularnych oddziałów sowieckich. Zwiad liczył kilkadziesiąt koni i był dowodzony przez starszego lejtnanta, Rosjanina pochodzącego z Syberii. Żołnierzami zaś byli przeważnie Azjaci o wybitnie mongolskich rysach twarzy, dosiadający niewielkich, kudłatych koników. Sowieci ci wpadli w zasadzkę, którą zorganizował wycofujący się w kierunku Wisły oddział niemiecki i ponieśli poważne straty w zabitych i rannych.

Teraz trochę o topografii terenu, na którym rozegrały się te wydarzenia. Wioski Kolonia Kępa i Kępa leżą około 30 km na południowy zachód od Lublina. Prowadzi do nich droga wiodąca z Bełżyc na południe (przez Borzechów), która w okolicy Radlina skręca na północny zachód do miejscowości Chodel. Od Kępy biegł na południe nieutwardzony (w owym czasie) gościniec w kierunku Popkowic i dalej do Kraśnika Fabrycznego. Na wschód od Kępy i Kolonii Kępa położone są wioski Kłodnica i Sobieszczany. Sobieszczany leżą przy szosie Lublin-Kraśnik. Z Niedrzwicy Kościelnej można dojechać do Kępy i Kolonii Kępa drogą prowadzącą na zachód do Borzechowa, a później traktem w kierunku południowo-zachodnim. Z Borzechowa istnieje również połączenie, wówczas polną drogą, do Kłodnicy Dolnej i Górnej, z której prowadzi trakt w kierunku zachodnim do Kępy. Piszę o tych drogach dosyć szczegółowo, być może, ułatwi to Czytelnikowi wyobrażenie sobie późniejszych wypadków.

Tak zapamiętał „Oset” początek tych wydarzeń. Rano przybiegł goniec z  Kłodnicy z wiadomością, że Niemcy jadą w naszym kierunku. W Kłodnicy podpalili dom koło kościoła i zarekwirowali furmanki z woźnicami. Natychmiast zarządzono mobilizację placówki oraz zawiadomiono naszą grupę kwaterującą u państwa Kępskich. (Dotychczas wydawało mi się, że kwaterowaliśmy u „Osta”). Po kilkunastu minutach stawiliśmy się wszyscy na skraju wsi Kępa, przy drodze prowadzącej z Kłodnicy.

Zadanie: nie dopuścić Niemców do wsi. Mogą ją spalić i mordować mieszkańców. Ilu nas było, obrońców, w pierwszej fazie bitwy? „Oset” rozumował bardzo logicznie – na placówce mieliśmy 14 karabinów i 1 LKM, a byliśmy wszyscy. Więc musiało być nas szesnastu. A ilu od „Cichego” – „Oset” nie pamięta. Natomiast ja pamiętam, że na pewno był kpt. „Niebieski”, ppor. „Lechita”, pchor. „Artur” (czyli piszący te wspomnienia), być może jeszcze ktoś od „Cichego” i dwie panie – moja siostra Wanda i jej koleżanka, które przyjechały w sprawach organizacyjnych z Warszawy, a teraz nie mogły już wrócić. Miały szczęście, gdyż uniknęły dramatu powstania. Nasza grupa była dość słabo uzbrojona, bowiem byliśmy już po częściowej reorganizacji głównych sił oddziału. Broń maszynowa i ciężka została na razie zmagazynowana (ukryta). Pozostawiono tylko broń osobistą, krótką oraz granaty. Ja jakoś zachowałem dodatkowo karabin mauzer, który zdobyłem rok wcześniej na stacji kolejowej w Wilkołazie. Teraz mogłem w pełni poznać jego zalety.

Nikt z moich rozmówców nie potrafił podać dokładnej daty opisywanych wydarzeń. Miecio Orzeł pewnego razu stwierdził: To było 23 lub 24 lipca (naturalnie 1944 roku).
Wydaje się, że ostrzelanie jadących na furmankach nie powinno nastręczać większego problemu. W praktyce jednak bywało, i w naszym przypadku trzeba było brać to pod uwagę, że kawalkada furmanek rozciągała się na kilkaset metrów. Zbyt wczesne ostrzelanie mogło być mało skuteczne, natomiast zbyt późne mogło spowodować, że część furmanek wraz z załogami przedrze się przez linię obrony i obrońcy mogą zostać zaatakowani również z flanki i od tyłu.

Ten, kto brał udział w tego typu zasadzkach, wie, że w NSZ obowiązywał nakaz bezwzględnego oszczędzania woźniców, przewodników, zakładników oraz koni, które były własnością rolników, zazwyczaj również zaangażowanych w konspirację. Wiadomym jest, jaką wartość stanowiły konie dla rolników, szczególnie w okresie nasilonych prac polowych.

Najlepsze rezultaty daje zasadzka, w której linia obronna rozwinięta jest równolegle do drogi, którą porusza się kolumna nieprzyjaciela. Daje to możliwość jednoczesnego zaatakowania awangardy i ariergardy kolumny. W przypadku obrony wsi Kępa nie było warunków terenowych, czasu ani dostatecznej siły ognia (w pierwszej fazie bitwy) do zastosowania takiej taktyki. Nasza niewielka linia obronna, usytuowana przed wjazdem do wsi, zamykała prawie prostopadle drogę wiodącą z Kłodnicy do Kępy. Za plecami mieliśmy nieliczne zabudowania gospodarcze, a trochę dalej niewielki park i dworek majątku ziemskiego pań Janiszewskich. Dwie siostry Janiszewskie nie prowadziły już same gospodarstwa, które dzierżawił pan Lakutowicz. Byli to bardzo sympatyczni, kulturalni i gościnni ludzie, związani z naszym ruchem niepodległościowym. Po wojnie dworek ten barbarzyńsko zniszczono, a na tym miejscu wybudowano tzw. blok, w którym mieściła się również szkoła. W nowym ustroju nie było miejsca dla pańskich dworów.

Na naszym przedpolu, niedaleko bronionej drogi, znajdowała się sklepiona piwnica, służąca do przechowywania ziemniaków. Za tą piwnicą urządził stanowisko LKM-u jego celowniczy Józef Kociak ps. „Biały”, ze swoim amunicyjnym. Niestety obaj już nie żyją. „Biały” zmarł w Szczecinie, gdzie po wojnie wyjechał, a jego amunicyjny zmarł ostatniego września 1994 r. w szpitalu w Bełżycach.

Ostrzelaliśmy kolumnę niemiecką, gdy była przed wsią, na górce. Niemcy natychmiast opuścili furmanki i rozwijali swoją linię (tyralierę) w kierunku swojego prawego skrzydła. W miarę wydłużania się niemieckiej tyraliery byliśmy zmuszeni przegrupować się w lewo i w końcu częściowo zajęliśmy stanowiska w sadzie położonym na górce (niewielkim wzniesieniu). Sad ten we fragmentach zachował się do dzisiaj. To była druga faza bitwy.

Myśmy mieli za osłonę drzewa sadu oraz nierówności terenu, natomiast Niemcy – ustawione kopy ze snopków zżętego zboża, tzw. mendle, których linia przebiegała równolegle do naszych pozycji obronnych. Ukryci za tymi snopami, prowadzili intensywny ostrzał naszych pozycji, gdy tymczasem część z nich przebiegała od jednej kopy do drugiej. Z początku nasz ogień był mało skuteczny, tak że linia niemieckiej tyraliery rozwijała się coraz bardziej. Po dwóch moich strzeleckich niepowodzeniach (strzały były spóźnione) przypomniałem sobie, jak się strzela do dzików przeskakujących wąski dukt. Strzela się do chowających się, a nie ukazujących się. To daje sekundę, czy jej ułamek, na bardziej precyzyjne celowanie. Linię poziomą celowania ustaliłem na około jednego metra nad ziemią, a pionową stanowił prawy brzeg snopa. Gdy schylony żołnierz dobiegał do brzegu mendla ściągałem spust, mając cały czas cel w przyrządach celowniczych. Skutek był natychmiastowy. Czwarty Niemiec nie odważył się już przeskakiwać od snopka do snopka wzdłuż linii. Zaczęli zajmować stanowiska za snopami położonymi dalej od naszej linii obronnej, a więc praktycznie się wycofywali. Mój karabinek okazał się bardzo celny. Wszystkie trzy strzały oddane do widocznych celów były celne. Naturalnie nie tylko ja opanowałem podniecenie pierwszych chwil walki. Koledzy również zaczęli strzelać do ukazujących się Niemców, a nie do snopków.

Niespodziewanie poprawiła się sytuacja w zasobach amunicji, której nigdy w partyzantce nie było za dużo. W pierwszej fazie potyczki, gdy ostrzelaliśmy zbliżającą się na furmankach kolumnę Niemców, dwie dość długie serie oddał nasz LKM. To musiało zrobić wrażenie na Niemcach. Nie ośmielili się później atakować w tym kierunku i do końca pamiętali, że obrońcy dysponują cięższą bronią maszynową. Ale nawet nie wszyscy obrońcy wiedzieli, że te pierwsze serie były ostatnimi. LKM zaciął się, a obsługujący go nie byli w stanie usunąć przyczyny zacięcia. Dostali więc rozkaz rozdania amunicji posiadającym karabiny strzeleckie. W efekcie naszego ostrzału Niemcy stracili zarekwirowane w Kłodnicy furmanki, nie wkroczyli do wsi (Kępa i Kolonia Kępa) i zalegli na polu usianym snopami zżętego zboża. Nikt nie miał chęci atakować i obydwie strony czekały na ruchy przeciwnika. Kilku naszych żołnierzy podczołgało się do opuszczonych najbliższych stanowisk niemieckich przynosząc kilka pistoletów maszynowych i amunicję. W tej sytuacji spokojnie czekaliśmy na swoich pozycjach na ewentualny atak Niemców.

Wypada wyjaśnić dzisiejszemu czytelnikowi, że w taktyce walk partyzanckich obowiązywał nas nakaz mówiący, że oddział partyzancki na odgłos walki winien rozpoznać przyczynę strzelaniny i udzielić pomocy walczącej stronie polskiej. Stoczona wcześniej przez sowiecki zwiad konny walka z oddziałem niemieckim, z którym później przyszło nam walczyć, spowodowała mobilizację naszych placówek w Marianówce pod dowództwem Bolesława Skulimowskiego „Sokoła” oraz placówek z okolic Sobieszczan pod dowództwem doświadczonego partyzanta Leona Bartkiewicza „Marynarza”. Do nich dołączyli później chłopcy z Kłodnicy i Borzechowa. Z chwilą wywołania przez Niemców pożaru w Kłodnicy i zaatakowania bronionej przez nas wsi Kępa, będące już w ruchu siły tych placówek pospieszyły na odgłos walki i zajęły stanowiska na tyłach atakujących nas Niemców, manifestując swoją obecność dość gęstym ostrzałem. Ponadto w niedługim czasie nadjechał od strony Niedrzwicy, liczący około 20 koni, uprzednio rozbity zwiad sowiecki z wolą wzięcia udziału pod naszym dowództwem w toczącej się walce. W tej sytuacji los oddziału niemieckiego został przesądzony. Znad snopków zaczęły się ukazywać białe chustki, a wkrótce i żołnierze niemieccy z rękami na głowie. Chłopcy z placówek rzucili się do zbierania porzuconej broni. „Sokół” i „Marynarz” usiłowali utrzymać dyscyplinę i nie dopuścić do dezorganizacji swego wojska. Żołnierze z placówki Kępa dostali rozkaz nieopuszczania swoich stanowisk. Zameldowałem kpt. „Niebieskiemu”, że pójdę rozeznać sytuację i postaram się pomóc w utrzymaniu porządku. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że to „Sokół” i „Marynarz” przyszli nam z pomocą.

Nie kryjąc się, pobiegłem w kierunku niedawnych linii niemieckich. Po drodze podniosłem dwa MP i wkrótce witałem się serdecznie z „Marynarzem” i „Sokołem”. Tworzyliśmy we trzech coś w rodzaju sztabu. W pierwszym rzędzie zgrupowaliśmy jeńców i sprawdziliśmy, czy nie mają ukrytej broni. Wyznaczono odpowiedzialne warty pilnujące jeńców i wysłano trzy patrole w kierunku północnym i wschodnim. Powstał poważny problem, co robić z jeńcami. Przecież się poddali. Tylko trzech usiłowało przedostać się w kierunku Borzechowa, ale zostali schwytani przez tamtejszą placówkę, rozbrojeni i doprowadzeni z powrotem.

W warunkach partyzanckich zawsze był problem jeńców. Zazwyczaj po rozbrojeniu i ewentualnym rozmundurowaniu wypuszczało się ich w najbardziej odpowiednim miejscu. Mieliśmy zamiar przetrzymać Niemców do nocy, podprowadzić w kierunku szosy i wypuścić. W tym czasie nadciągnął sowiecki zwiad, prowadzący kilkanaście osiodłanych luzaków. Były to konie tych żołnierzy, którzy zginęli lub zostali ranni w pierwszym starciu z oddziałem niemieckim. Dowodzący starszy lejtnant wystąpił z konkretną propozycją, by mu przekazać jeńców. Ze względu na znajomość rosyjskiego byłem głównym negocjatorem i tłumaczem. Propozycja bardzo nam odpowiadała, ale „Marynarz” postawił warunki: oddajemy jeńców i zdobytą broń niemiecką w zamian za konie, 10 pepesz i 3 skrzynki amunicji. Porucznik zgodził się chętnie, z tym że po amunicję będziemy musieli pojechać z nim do Niedrzwicy. Koło kościoła w baraku-gospodzie urządził szpital dla swoich rannych i tam miał również podręczny magazyn z amunicją. Po krótkiej wymianie zdań zaakceptowaliśmy propozycję. Chłopcy „Sokoła” i „Marynarza” dostali pepesze i konie. Ja też wybrałem sympatyczną z wyglądu klaczkę.

Rosjanie problem jeńców rozwiązali bardzo prosto. Ustawili w szeregu na skraju lasu, a sami odciągnęli zamki w pepeszach gotowi do dokonania egzekucji. Jeden z Niemców (okazało się, że był Austriakiem) na ten widok uklęknął i zaczął się modlić. Stanowczym głosem wstrzymałem egzekucję i tego Niemca wyciągnąłem z szeregu oddając go pod opiekę „Sokołowi”. Sam wskoczyłem na swego nowego konika i pojechałem do Kłodnicy, gdzie zgromadziła się większość wojska „Marynarza” i „Sokoła”. Za kilka chwil usłyszeliśmy długie serie z pistoletów maszynowych. To Rosjanie rozwiązywali problem jeńców. Wart Pac pałaca… Wiem, że „mój” Austriak doczekał się wkroczenia regularnych oddziałów sowieckich i poszedł do niewoli. Czy przeżył?

W Kłodnicy zginął młody chłopak z placówki, któremu wypaliła zdobyczna pepesza przy nieostrożnym obchodzeniu się z bronią. Pocisk trafił w podbródek i przeszył czaszkę. Była to jedyna ofiara z naszej strony poniesiona w tej potyczce (bitwie).

„Marynarz” wziął luzaka i pojechaliśmy we dwóch polnymi drogami do Niedrzwicy po obiecaną amunicję. „Sokół” został w Kłodnicy. Lejtnant, który dojechał do Niedrzwicy przed nami, kazał wydać trzy skrzynki amunicji do pepeszy i chyba jakby na usprawiedliwienie pokazał nam swoich umierających żołnierzy z ranami postrzałowymi przeważnie w klatkę piersiową i brzuch. Umierali spokojnie z jakąś dziwną determinacją, rezygnacją. Nie mieli żadnych lekarzy i żadnych opatrunków.

W drodze do Niedrzwicy byliśmy pod wrażeniem niepotrzebnej śmierci naszego chłopca z placówki i sposobu rozwiązania problemu jeńców przez Sowietów. W pewnym momencie „Marynarz” zaczął się zwierzać ze swoich obaw: Ci to byli zwykli żołnierze pierwszej linii. Ale już w Niedrzwicy mogą być politrucy i ich żandarmeria[NKWD]. Musimy zdjąć nasze emblematy świadczące, że jesteśmy żołnierzami NSZ i ukryć ryngrafy. Tak, miał rację. Przecież to są bolszewicy. Odpruliśmy emblematy naszywane na lewym rękawie munduru i schowaliśmy z ryngrafami do wewnętrznej kieszeni. Zostaliśmy polskimi partyzantami bez określonej przynależności. Gdy żegnaliśmy się z lejtnantem, ten nam serdecznie podziękował za broń odebraną Niemcom i jeńców, którym, jak się okazało, odebrał wszystkie dokumenty. – To będą załączniki do raportu, który muszę napisać. No, przecież zniszczyliśmy w boju cały oddział niemiecki. Po chwili zastanowienia dodał: Ja znam życie, to się wam może przydać i na kartkach z zeszytu napisał dwa jednakowe oświadczenia, z których wynikało, że on – st. lejtnant taki a taki – zaświadcza, że obywatel … polski partyzant, w dniu … współdziałał bojowo z oddziałem Czerwonej Armii i pomógł w rozgromieniu niemieckich faszystów. Podpis i numer jednostki i poczty polowej.

Tak, starszy lejtnant znał życie w komunistycznym państwie. Jestem przekonany, że to zaświadczenie uratowało mi życie lub ustrzegło od długoletniego więzienia. Widziałem, jakie wrażenie zrobiło ono na przesłuchujących mnie ubowcach w styczniu 1945 r.

W taki sposób pod koniec lipca 1944 r. zakończyłem moją wojnę z bronią w ręku z Niemcami.
Niestety, tragiczny los spotkał mego konika, naprawdę miłą i przyjacielską klacz, którą dostałem od starszego lejtnanta sowieckiego, dowodzącego zwiadem konnym w bitwie pod Kępą. W tym okresie teren, na którym przebywaliśmy, był tak zwaną ziemią niczyją i często ostrzeliwała go artyleria sowiecka i niemiecka. Jeden z pocisków trafił w stajnię, gdzie przebywał i mój koń, wywołując gwałtowny pożar. Mimo natychmiastowej pomocy, dwa konie nie dały się wyprowadzić. Jednym z tych koni była moja klacz. Bardzo przeżyłem śmierć tych niewinnych, przyjacielskich zwierząt.

Po tylu latach zacierają się szczegóły, zapamiętane daty nie są pewne. Oddział „Cichego”, ten oddział z okresu okupacji niemieckiej, uległ reorganizacji. Wielu musiało odejść, przyszli nowi, zmienił się styl konspiracji i warunki trwania w tzw. lesie (w końcu zmienił się i dowódca), ale to zupełnie inny temat. Dostałem od siostry kilka cudem zachowanych pamiątek z tamtego okresu, między innymi obrazek z dedykacją otrzymany od naszego ostatniego kapelana ks. Edmunda Nastróżnego. Pamiętam tę mszę polową, którą odprawił kapelan dla reorganizującego się oddziału gdzieś na leśnej polanie. Zapisana data świadczy, że jeszcze 10 sierpnia 1944 r. byliśmy zorganizowaną grupą, której trzon stanowili żołnierze z okupacji niemieckiej. A dedykacja brzmi: W dniu kiedy Warszawa krwawi, a na pamiątkę czasu wspólnej pracy dla Polski Ks. Edmund [Nastróżny]. 10/VIII.44.

Wszyscy chcieliśmy iść na odsiecz Warszawie. Wielu poszło, niektórzy dotarli nawet do Otwocka. Dla wielu zakończyło się to tragicznie. Sowieckie dywizje NKWD czuwały i działały.

Opisaną bitwę pod Kępą zauważył nawet komunistyczny „historyk” Zbigniew Jerzy Hirsz. W książce Miejsca Walk i Męczeństwa w powiecie lubelskim 1939-1944, w tekście traktującym o oddziale AL im. Bartosza Głowackiego, ów „historyk” pisze: Cywilny [sic] ruch oporu w Sobieszczanach przybrał na sile w lipcu 1944 r. Przed samym wyzwoleniem partyzanci [AL?] zaatakowali grupę żandarmów, rekwirującą furmanki chłopskie. W potyczce brali udział również partyzanci radzieccy oraz chłopi pod dowództwem Leona Bartkiewicza. W czasie walki zginęło 9 Niemców. Ponadto ujęto dwu ukraińskich nacjonalistów w mundurach żandarmerii. Tak to Leon Bartkiewicz „Marynarz”, wielce zasłużony i bojowy żołnierz NSZ, został przywódcą jakiejś nieokreślonej bliżej cywilnej grupy chłopskiej współpracującej z AL i partyzantami radzieckimi. A ja, można domniemywać, byłem w oddziale AL im. Bartosza Głowackiego. Szkoda, że o tym nie wiedziałem przebywając w piwnicach WUB przy ul. Krótkiej w Lublinie.

Szanownym Czytelnikom moich wspomnień nie jest obcy kpt. „Niebieski”, jeden z przywódców NSZ w pow. kraśnickim. Otóż „wzorcowy historyk” – Zbigniew Jerzy Hirsz w tejże książce bez żadnej żenady sugeruje, że 22 stycznia 1944 r. „Niebieski”, dowodząc oddziałem BCh, stoczył w Olszance walkę z żandarmerią niemiecką. Dlaczego miał dowodzić oddziałem BCh, a nie AL, wie zapewne tylko Z. J. Hirsz lub ewentualnie jego mocodawcy. Byłem z „Niebieskim” w Olszance, ale jestem pewien, że jako żołnierz Narodowych Sił Zbrojnych i był tam oddział NSZ, a nie BCh. Tak komuniści fałszowali i fałszują dalej historię.

Tekst jest fragmentem książki Bohdana Szuckiego ps. Artur pt Narodowe Siły Zbrojne w moim życiu. Wspomnienia „Artura” można zakupić przez mail: szczerbiec@nsz.pl. O autorze: dr toksykologii, myśliwy. Przed wojną uczęszczał do gimnazjum w Pińsku. W okresie okupacji żołnierz Narodowych Sił Zbrojnych. Od października 1942 do sierpnia 1944 r. w oddziałach partyzanckich w III Okręgu NSZ (Lubelszczyzna), potem w konspiracji w Gdańsku. W 1943 r. uzyskał stopień podchorążego. Po wojnie represjonowany. Prezes Związku Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych od początku jego istnienia.