Decyzja prezydenta Trumpa o uznaniu Jerozolimy za stolicę Izraela w niektórych aspektach przypomina miotanie się Billa Clintona w ogniu oskarżeń rozporkowych po aferze z Monicą Lewinsky.
Niestety jednak (zwłaszcza dla całego Bliskiego Wschodu) – cała sprawa
ma jednak znacznie głębsze i mocniejsze korzenie. Nie mamy więc do
czynienia (wyłącznie) z klasyczną ucieczką do przodu i odwracaniem uwagi
– ale i z realizacją niekoniecznie w pełni przemyślanego, ale na pewno
znacznie poważniejszego strategicznego planu geopolitycznego.
Prawdziwa stolica USA
Jak wszyscy pamiętamy – rezultatem
Zippergate była kolejna wojna bałkańska, następna już agresja na Serbię i
utworzenie marionetkowego państewka handlarzy narkotyków i złodziei
samochodów w Kosowie. Szukając podobieństw z pozornie szalonym ruchem
Trumpa w sprawie Jerozolimy – musimy zauważyć, że amerykańska tzw.
opinia publiczna generalnie w ogóle nie jest zainteresowana sprawami
międzynarodowymi, a zresztą ma słabe pojęcie o geografii jako takiej.
Uwagę tak trudnej publiczności przyciągnąć więc można tylko naprawdę
grubymi numerami. Współcześnie zaś nawet „wojna z terroryzmem” stała się
już zbyt sztampowa i oklepana, żeby przyciągnąć choćby na chwilę
amerykańską mikro-świadomość. Widząc sens swojej prezydentury w
nieustającym podbijaniu emocji i zgodnie z zasadą, że „cel niczym – ruch
wszystkim” Trump znakomicie wiedział, że tym razem musi zagrać grubą
kartą, od dłuższego już czasu trzymaną w ręku, ale dotąd nie rzucaną na
stół. Pozujący na „antysystemowca” i „nonkonformistę” prezydent jest
przy tym (jak i był przez całą swoją karierę biznesową) na krótkiej
smyczy syjonistycznej finansjery i kompleksu wojenno-przemysłowego, cały
czas pamiętając, że przecież nie jest autentycznym „Przywódcą Wolnego
Świata” (cokolwiek by to bzdurne określenie nie miało znaczyć), tylko
frontmanem – prezenterem wynajętym do poprowadzenia
demokratyczno-kapitalistycznego show, kiedy dotychczasowi główni aktorzy
już się nieco zgrali i opatrzyli. Stale powracająca historyjka o
„rosyjskich hackerach” i „powiązaniach z Kremlem” jawi się więc jako
przypomnienie, aby pan prezydent się przypadkiem nie zapomniał i dalej
skupiał wyłącznie na sprzedawaniu amerykańskiej broni, gazu. Ma się
słuchać establishmentu (z którego przecież sam się wywodzi) – albo
zniknie.
Z drugiej jednak strony, jeśli w Trumpie
w ogóle jest coś autentycznego – to są to właśnie jego chyba szczere i
bardzo gorące sympatie pro-syjonistyczne. Już od kilku dekad zresztą
wybory w Stanach Zjednoczonych sprowadzają się w dużej mierze do
rywalizacji między kandydatami o to który z nich przedstawi się jako
bardziej nieprzejednanie i bezwarunkowo pro-izraelski. Trump nie odbiegł
od tego schematu, m.in. udzielając jeszcze w trakcie kampanii głośnego
wywiadu dla “Israel Hayom”, w którym powoływał się na świadectwo swego
żydowskiego zięcia (mającego ponoć również i dziś szczególny wpływ na
politykę, także kadrową Białego Domu), a także wychwalał premiera Netanyahu.
Oczywiście, nie ma też żadnego znaczenia, czy wyznania te faktycznie
były szczere – wychodzi bowiem na to samo. Ruch jerozolimski pozwolił
Trumpowi na pewien czas przynajmniej odsunąć kwestię oskarżeń o
„pro-rosyjskość”, zachwycił „konserwatywnych”
protestancko-syjonistycznych wyborców (już marzących przy tym o kroku
kolejnym, to jest o odbudowie Świątyni Jerozolimskiej…), no i przede
wszystkim spełnił oczekiwania sponsorów i finansowych protektorów. Z
tego punktu widzenia była to decyzja niemal idealna, warta nawet
rozpętania wojny światowej.
W zasadzie rozumiejąc to wszystko
zwłaszcza Europejczycy powinni być zdziwieni tylko jednym. Dlaczego
jednocześnie Trump nie przyznał też, że stolica Izraela jest już
oficjalnie stolicą Stanów Zjednoczonych?
Czy Europa może wybić się na niepodległość?
Przy wszystkich tych oczywistościach
możemy jednak wyłapać nieco interesujących różnić, a nawet podziałów
między Waszyngtonem a jego „sojusznikami”. Muszę przyznać, że nie
wierzyłem (i w zasadzie nadal wątpię) w jakiś trwały rozdźwięk między
hegemonem a wasalami. Zbyt wiele jest więzi, ekonomicznych, biznesowych,
mafijnych, zakorzenionych w samej świadomości elit i niewolniczym
imprintowaniu społeczeństw Zachodu. Niemniej jednak problem Jeruzalem
okazał się na tyle poważny, że nawet najbliżsi poddani Amerykanów –
Brytyjczycy uznali za stosowne zdystansować się od działań Trumpa, co
jest zdarzeniem bez precedensu od kilkudziesięciu lat. Oczywiście, nie
zaważyły bynajmniej protesty ani fakt, że postawa anty-izraelska jest
właściwie ostatnim, co pozostało dawnej zachodniej lewicy by odróżnić
się od reszty tamtejszego establishmentu. Faktem jest wprawdzie, że tym
razem opór był wyraźniejszy, poparcie dla Palestyńczyków – silniejsze, a
oburzenie tak chwytem Trumpa, jak i zbrodniami Izraelczyków większe
bodaj niż kiedykolwiek od czasu blokady Gazy. To już rzeczywiście nie
jest tylko konik małych grupek wiecznie nawołujących do bojkotowania
izraelskich pomarańczy, nie protestują tylko Ken Loach, Brian Eno czy
Roger Waters, ale też sporo tzw. zwykłych ludzi mówi całkiem głośno:
„Hola, hola, zły człowieku! Tym razem posunąłeś się za daleko!”. Jasne, u
większości nie jest to bynajmniej wzrost świadomości geopolitycznej,
tylko zwykły strach przed zemstą islamu, niechęć do okazania się
współwinnymi – niemniej jest to już jakiś początek.
Czy kwestia jerozolimska może jednak
trwale poróżnić Europę i USA? Pomimo wyników głosowania w Zgromadzeniu
Ogólnym ONZ i pogróżek Trumpa – raczej nie. Relacje transatlantyckie
muszą być widziane przede wszystkim w kontekście ekonomii, siły
militarnej, ale także świadomości i tożsamości, a dokładniej jej zaniku
na Zachodzie. I chociaż dziś centrum świata wciąż jeszcze znajduje się w
Stanach – to za kilka dekad rolę głównego ośrodka
finansowo-ekonomicznego mogą przejąć Chiny (niekoniecznie zresztą na
drodze konfliktu, ale np. ewolucji, jak w przypadku poprzedniego
przeniesienia punktu ciężkości z Londynu do Waszyngtonu/Nowego Jorku),
zaś potencjał demograficzny i świadomościowy daje długofalową
perspektywę światowi islamu. Europa w tym układzie nadal podlega i
podlegać będzie amerykańskiej hegemonii – być może jednak zostały jej
resztki instynktu samozachowawczego pozwalające na niewielkie choćby
poszerzenie sfery niezależności? Osobiście wątpię, zupełnie jednak tego
wykluczyć nie można, zaś sprawy takie jak jerozolimska, w żaden sposób
nie przeważając, w jakimś jednak stopniu drążą europejską skorupę.
Do tego dochodzą zresztą względy
ambicjonalne. Francja zdradziła swoją tradycję przyjaźni z islamem,
zwłaszcza arabskim – uczestnicząc w inwazji na Libię. UK zawsze uważało
się za wyspecjalizowane w problematyce bliskowschodniej, tymczasem
Amerykanie obecnie nawet nie próbują udawać, że w ogóle biorą pod uwagę
stanowisko Paryża czy Londynu. To upokarzające i krępujące dla państw
zachodnich, co mogłoby – tylko teoretycznie i pod znacznie silniejszą
społeczną presją rzecz jasna – pozwolić na niewielkie choćby poluzowanie
amerykańskich kajdanów. Oczywiście, same kompradorskie rządy z
pewnością tego nie uczynią, nawet i wśród oficjalnej opozycji trudno
byłoby znaleźć głosy jednoznacznie wysuwające takie postulaty – mówimy
jednak przecież o pewnych konstrukcjach teoretycznych i poglądach
mogących przebić się do szerszej świadomości tylko w przypadku
pogłębionego kryzysu czy gwałtownego załamania świata zachodniego w
obecnym kształcie. Co nie znaczy, że pewnych myśli nie należy formułować
już teraz – do czego czytelników tu akurat przecież przekonywać chyba
nie muszę…
Szuler
Jak wspomniano – Trump nie tylko próbuje
urwać się z „rosyjskiego tropu”, ale także zamaskować w oczywisty
sposób fatalne skutki decyzji ekonomicznych – tak tych nawarstwionych w
przeszłości, jak i ostatnich. W ciągu ostatnich kilkunastu lat
Amerykanie próbowali znaleźć recepty na rozpad swego społeczeństwa,
pogłębiające się różnice dochodowe i powracające fale gwałtownych i
niszczących załamań gospodarczych, a szukali rozwiązań najgorzej jak
mogli, miotając się między obiema głównymi partiami i wierząc ich
kolejnym wybrańcom, oczywiście przedstawiającym się jako zupełnie
nie-systemowi (w odróżnieniu od poprzedników…). Oczywiście, każdy kto
śledził ścieżkę kariery Trumpa mógł tylko uśmiechnąć się na taką jego
klasyfikację, dowodzącą jedynie bezbrzeżnej naiwności i głupoty
amerykańskich wyborców. Istotą problemu nie są bowiem nawet wspomniane
patologie systemu kapitalistycznego – bo to sam kapitalizm stanowi
nieprzezwyciężalny i nierozwiązywalny problem, zapadający się pod
ciężarem wdrukowanych w niego sprzeczności, na które Amerykanie są
szczególnie mało odporni. Nie tylko ze względu na utrzymywanie ich w
stanie kontrolowanego bezmózgowia, ale także poprzez znane i u nas
slogany w rodzaju „fala przypływu unosi wszystkie łodzie”, „nie ma
darmowych obiadów”, „od pucybuta do milionera” – słowem całą tym
wodolejstwem mającym jedynie ukryć brak jakiekolwiek pozytywnego
programu nastawionego na spłaszczenie stratyfikacji społecznej,
zablokowanie kreacji sztucznego pieniądza bankowego oraz odblokowanie
sterowanej obecnie coraz bardziej w dół jakości życia
Amerykanie jednak najpierw uwierzyli Obamie,
a następnie zaufali Trumpowi kiedy chaotycznie plótł im o sukcesie,
zatrudnieniu i ochronie rynku krajowego. Cóż, z równym powodzeniem
mieszkańcy USA mogli opowiedzieć się za programem płaskiej Ziemi
wdrażanym przez świętego Mikołaja. I raczej nie zanosi się na pobudkę.
Ameryka to laboratorium wielkiego eksperymentu inżynierii społecznej,
prania mózgów na niespotykaną wcześniej ani nigdzie indziej skalę.
Amerykanów dotyka nie tylko postępujący regres społeczny, ale przede
wszystkim intelektualny i świadomościowy. Jest przecież rzeczą oczywistą
dla każdego, że tzw. „reformy” Trumpa, spłaszczenie podatków,
przywileje dla wielkiej finansjery – służą tylko i wyłącznie jej
interesom nie rozwiązując problem zwykłych ludzi, ale tylko je
potęgując, a w dodatku powiększą i tak znaczącą sferę amerykańskiego
ubóstwa o kolejnych zdeklasowanych. A co zrobią Amerykanie? Wybiorą
Trumpa na kolejną kadencję w 2020 r., bo znów im obieca: zagłosujcie na
mnie i będziecie tacy jak ja. A oni nie zauważą, że są tylko egipskimi
niewolnikami budującymi kolejną piramidę…
Gdzie padnie pierwszy strzał?
Niektórzy słusznie przerażeni polityką
Trumpa pocieszają się, że wewnętrzna opozycja może go powstrzymać. Jego
niezasłużeni fani na całym świecie – równie poważnie obawiają się
realizacji takiego scenariusza. Czy słusznie? Cóż, Kongres USA doskonale
wie, podobnie jak rozumie to i obecny, i poprzedni prezydenci – że
wojny bywają korzystne, zwłaszcza dla niektórych biznesów, dla światowej
finansjery, dla kompleksu wojenno-przemysłowego. Kiedy więc obserwujemy
spory na linii Trump – Kongres, możemy być pewni, że akurat wojna
pogodziłaby ich idealnie. Oczywiście, odrębną kwestią pozostaje:
PRZECIWKO KOMU wojować? Republikańskie jastrzębie wspierane przez główny
nurt Demokratów po staremu preferowałyby postrzelanie do Ruskich, sam
prezydent wciąż nie może zdecydować się czy najpierw napaść Koreę
Północną, od razu same Chiny, czy dobrać się jeszcze do Iranu, ale sama
zasada pozostaje niezmienna. Czy Kongres mógłby więc odebrać
prezydentowi prawo do wyboru celu ataku, choćby w ramach
wewnątrzkrajowej rywalizacji i złośliwości? Po pierwsze jest to pytanie z
zakresu konstytucyjnej równowagi władz w USA (oczywiście, realnie od
dawna już zachwianej na rzecz ośrodka prezydenckiego, czyli tych, którzy
jakąś kolejną marionetkę usadzają w Białym Domu). Ograniczenie np.
prezydenckiego niemal już dziś wyłącznego prawa do dysponowania guzikiem
atomowym (przy czysto teoretycznym udziale sekretarza obrony) jest
wprawdzie jednym z haseł amerykańskich debat
alienacyjno-polaryzacyjnych, ale projekt stosownej poprawki jakoś
dziwnie utknął w komisjach i to zapewne nie tylko ze względu na znane
słabości biurokracji nad Potomakiem. To chyba bowiem raczej tak, jak z
„groźbą impeachmentu” – ona ma wisieć, jak strzelba na ścianie w
pierwszym akcie. Bo kiedy już wystrzeli – to w zasadzie będzie po
przedstawieniu…
Odpowiadając więc wprost – tak,
teoretycznie Kongres mógłby powstrzymać Trumpa, czy raczej skierować go
tam, gdzie sobie zamarzy. Tylko po co? Porzućmy złudzenia. Nawet
establishment wydaje się nieco bezmyślny i wyłącznie zaślepiony
chciwością, ale globalni stratedzy znają jednak klasykę geopolityki i
wiedzą czym jest Pułapka Tukidydesa. W tym klasycznym układzie z teorii
gier – siłami aspirującymi są nie tylko Chiny i Rosja, ale przede
wszystkim islam. I nie robi to chyba aż takiej różnicy, czy wrogowie
systemu zostaną napadnięci decyzją prezydenta, czy Kongresu – ani,
Bogiem a prawdą, w jakiej to nastąpi kolejności…
Wszyscy zginiemy w amerykańskiej wojnie o pokój
Trump oficjalnie zapowiedział wzrost
produkcji i zatrudnienia w USA, co powinniśmy rozumieć jako wzrost
publicznych wydatków na zbrojenia i zyski kompleksu
wojenno-przemysłowego. Do tego samego kroku zmuszani są „sojusznicy”
USA, w tym Polska. Establishment ma sprawdzoną metodę „przekonywania”
zachodniej opinii publicznej do takiej polityki – kosztownej i
niebezpiecznej. Mamy więc dwa narzędzia „zagrożenie terrorystyczne” oraz
lęk przed uchodźcami (w Europie często w formie islamofobii, zresztą
stosowane łącznie i w sprzężeniu zwrotnym. Oba zyskały teraz potężny
zastrzyk, właśnie w postaci decyzji jerozolimskiej, gwarantując, że nie
zorganizuje się żadna skuteczna opozycja przeciwdziałająca temu
globalnemu marszowi do wojny. A nawet zresztą gdyby ta nawet oficjalnie
nie wybuchła – to i tak zgodnie ze znanym w naszej części świata
dowcipem wszyscy polegniemy w walce o pokój…
Jak wiadomo, wydatki zbrojeniowe USA to
blisko 16 proc. federalnego budżetu, tj. ok 611 miliardów, z tendencją
wzrostową. W 2018 r. ma to być już co najmniej 639 miliardów i możemy
być pewni, że Trump postara się tę kwotę jeszcze powiększyć. Po lipcowym
głosowaniu nad National Defense Authorization Act for Fiscal Year 2018,
kiedy to project prezydencki poparło nawet 60 proc. Demokratów – nie da
się wyznaczyć żadnej przewidywalnej granicy, na której ten nowy wyścig
zbrojeń (Ameryki z samą Ameryką…) mógłby się zatrzymać – ani nie ma ku
temu żadnych przesłanek.
(Nie)moralność publiczna
“Publiczna moralność” to z kolei
popularna metoda ciągnięcia cugli w drugą stronę i skupiania uwagi
(jeśli coś takiego w ogóle istnieje…) amerykańskich wyborców tym razem
na sprawach wewnętrznych. Niektórzy z nich po prostu kochają skandale,
nutkę perwersji, pranie się po pyskach i wrzaski w durnych tokszołach.
Inni to purytanie, protestanccy syjoniści, dla których taka tematyka
ważniejsza jest od podatków, czy problemów sektora publicznego. Skandale
obyczajowe są wreszcie typową bronią używaną w wojnach frakcji i grup
interesów w USA. A dziś panuje naprawdę korzystna atmosfera dla takich
historii – co widać nie tylko w świecie polityki, ale także choćby w
showbiznesie, z Hollywood na czele, gdzie znienacka ogłoszono (który to
już raz…) koniec tolerancji dla pewnych aspektów seksualnej
permisywności (co oczywiście nadal pozostaje tylko zasłoną dymną dla
totalnego i szerzonego kultu immoralności, pornografii i całkowitej
degrengolady obyczajowej Zachodu, a zwłaszcza jego tzw. „sztuki i
kultury”). Wszystko to razem wydaje się jakąś kolejną parodią Reagana i
jego “czynienia Ameryki [także moralnie] znów wielką”, ale w tle widać
jednak zupełnie autentyczną walkę o potęgę i wpływy, w szczególności w
bezpośrednim otoczeniu prezydenta i w czołówce obu partii, tak niby to
rywalizujących o większość w Kongresie, ale przede wszystkim toczących
bezwzględne walki wewnętrzne. To również kolejne ostrzeżenie dla Trumpa,
a ten przecież pamięta lekcję Zippergate, od której zaczęliśmy nasze
rozważania i wie, że jest tylko jedna forma obrony nie do odparcia:
rozpoczęcie wojny. Bo przecież najbardziej nawet opozycyjny Kongres
nigdy nie zagłosuje za impeachmentem Najwyższego Dowódcy Sił Zbrojnych
USA toczącego bohaterską walkę z wrogiem wolności, demokracji i
amerykańskiego stylu życia! A nawet nie zostanie dopuszczony do głosu
ktoś konkretyzujące najbardziej nawet uzasadnione oskarżenia…
Zapalnik
Skoro więc wiemy już, że wojna jest
nieunikniona – zastanówmy się co może być jej zapalnikiem. Wśród kilku
innych, niemal równorzędnych zagadnień (jak rozpad Ukrainy, koreański
problem nuklearny, pozycja Macedonii na energetycznych szlakach
przesyłowych, utrwalenie szyickiego półksiężyca na Bliskim Wschodzie) –
wciąż tykającą bombą wydaje się być kwestia kurdyjska. Tak zwane
„państwo kurdyjskie” (któremu w innej rzeczywistości geopolitycznej
można by nawet kibicować) jest potrzebne przede wszystkim Izraelowi i
przezeń popierane – co determinuje również politykę amerykańską w tym
zakresie. Wprawdzie Amerykanie porzucili swoich kurdyjskich
„sojuszników” najpierw zachęcając ich do samobójczego kroku, jakim było
„referendum niepodległościowe”, ale cała ta prowokacja per saldo
przyniosła tylko większe uzależnienie tych frakcji kurdyjskich od opieki
i pomocy izraelsko-amerykańskiej. Jeszcze we wrześniu Masoud Barzani
mógł bowiem próbować wmawiać światu, że peszmergowie są największą
potęgą militarną Iraku i Syrii – ale upadek Kirkuku boleśnie (dla
Kurdów) sfalsyfikował te bajania, równolegle zresztą z brakami postępów
Kurdów w Syrii. W tej sytuacji ośrodki te nie miały już innego wyjścia,
jak jawnie skryć się pod skrzydła izraelskie – co okazało się mieć
całkiem pozytywny, dodatkowy wpływ m.in. na postępującą geopolityczną
emancypację Turcji. Oczywiście, nadal kwestią otwartą pozostaje, czy
zwłaszcza syryjscy Kurdowie nauczyli się czegokolwiek na przykładzie
swoich rodaków z Iraku. Mają teraz doskonałą okazję sprawdzić czy ich
liderzy faktycznie walczą o sprawę narodową – co oznaczać powinno
gotowość do dialogu i współpracy z syryjskimi siłami rządowymi i
milicjami szyickimi, czy też pozostaną tylko narzędziem w rękach
syjonistów, do odrzucenia, kiedy przestanie być potrzebne.
Agresywne działania Izraela w Syrii,
jerozolimska decyzja Trumpa, terroryzm państwowy Saudów przeciw
Libanowie, Jemenowi i innym – wszystko to sugeruje, że to Bliski Wschód
pozostaje nadal głównym potencjalnym polem bitwy. Amerykanie wciąż
kontrolując znaczne połacie Syrii i umacniając tam swoje bazy wojskowe, w
sytuacji oficjalnego zakończenia misji głównego kontyngentu rosyjskiego
i inspirujący odpowiednie zachęty na Zachodzie – stają przed opcją
bezpośredniej konfrontacji z prezydentem Asadem, ale w szczególności z
szyitami, czyli docelowo – z Iranem (co widać choćby po wykrętnej
polityce Waszyngtonu w sprawie Abu Kamal, ocalonego tylko dzięki
błyskotliwej akcji sił szyickich). Sprawa kurdyjska to aż i tylko
przykład, jeden z wielu, dobrze jednak oddający poziom zagrożenia dla
pokoju i bezpieczeństwa światowego. Zagrożenia, którego jedynym i
zasadniczym źródłem są Amerykanie i siły, którym służą.
Stąd też, niestety, ale na ten Nowy Rok
nie mam do przekazania żadnych optymistycznych wniosków ani konkluzji.
To nie koniec, to raczej… początek końca. I gdzie ostatecznie wybuchnie
Trzecia Wojna Światowa – nad Eufratem, na Morzu Japońskim, na Bałkanach,
w krajach bałtyckich – to przecież znaczenie może mieć tylko dla
jakichś maturzystów za pół wieku, o ile oczywiście będą wtedy jeszcze
jakieś matury. Otóż nasz dom zostanie nam pusty…
Konrad Rękas
Artykuł stanowi tłumaczenie i
zintegrowaną formę wywiadu udzielonego przez red. Konrada Rękasa dla
Teheran Institute For International Studies. Angielska wersja tekstu
ukazała się na portalu https://www.geopolitica.ru/en