piątek, 29 grudnia 2017

Konrad Rękas: Psalm 122:6


 

       Decyzja prezydenta Trumpa o uznaniu Jerozolimy za stolicę Izraela w niektórych aspektach przypomina miotanie się Billa Clintona w ogniu oskarżeń rozporkowych po aferze z Monicą Lewinsky. Niestety jednak (zwłaszcza dla całego Bliskiego Wschodu) – cała sprawa ma jednak znacznie głębsze i mocniejsze korzenie. Nie mamy więc do czynienia (wyłącznie) z klasyczną ucieczką do przodu i odwracaniem uwagi – ale i z realizacją niekoniecznie w pełni przemyślanego, ale na pewno znacznie poważniejszego strategicznego planu geopolitycznego.

Prawdziwa stolica USA

Jak wszyscy pamiętamy – rezultatem Zippergate była kolejna wojna bałkańska, następna już agresja na Serbię i utworzenie marionetkowego państewka handlarzy narkotyków i złodziei samochodów w Kosowie. Szukając podobieństw z pozornie szalonym ruchem Trumpa w sprawie Jerozolimy – musimy zauważyć, że amerykańska tzw. opinia publiczna generalnie w ogóle nie jest zainteresowana sprawami międzynarodowymi, a zresztą ma słabe pojęcie o geografii jako takiej. Uwagę tak trudnej publiczności przyciągnąć więc można tylko naprawdę grubymi numerami. Współcześnie zaś nawet „wojna z terroryzmem” stała się już zbyt sztampowa i oklepana, żeby przyciągnąć choćby na chwilę amerykańską mikro-świadomość. Widząc sens swojej prezydentury w nieustającym podbijaniu emocji i zgodnie z zasadą, że „cel niczym – ruch wszystkim” Trump znakomicie wiedział, że tym razem musi zagrać grubą kartą, od dłuższego już czasu trzymaną w ręku, ale dotąd nie rzucaną na stół. Pozujący na „antysystemowca” i „nonkonformistę” prezydent jest przy tym (jak i był przez całą swoją karierę biznesową) na krótkiej smyczy syjonistycznej finansjery i kompleksu wojenno-przemysłowego, cały czas pamiętając, że przecież nie jest autentycznym „Przywódcą Wolnego Świata” (cokolwiek by to bzdurne określenie nie miało znaczyć), tylko frontmanem – prezenterem wynajętym do poprowadzenia demokratyczno-kapitalistycznego show, kiedy dotychczasowi główni aktorzy już się nieco zgrali i opatrzyli. Stale powracająca historyjka o „rosyjskich hackerach” i „powiązaniach z Kremlem” jawi się więc jako przypomnienie, aby pan prezydent się przypadkiem nie zapomniał i dalej skupiał wyłącznie na sprzedawaniu amerykańskiej broni, gazu. Ma się słuchać establishmentu (z którego przecież sam się wywodzi) – albo zniknie.

Z drugiej jednak strony, jeśli w Trumpie w ogóle jest coś autentycznego – to są to właśnie jego chyba szczere i bardzo gorące sympatie pro-syjonistyczne. Już od kilku dekad zresztą wybory w Stanach Zjednoczonych sprowadzają się w dużej mierze do rywalizacji między kandydatami o to który z nich przedstawi się jako bardziej nieprzejednanie i bezwarunkowo pro-izraelski. Trump nie odbiegł od tego schematu, m.in. udzielając jeszcze w trakcie kampanii głośnego wywiadu dla “Israel Hayom”, w którym powoływał się na świadectwo swego żydowskiego zięcia (mającego ponoć również i dziś szczególny wpływ na politykę, także kadrową Białego Domu), a także wychwalał premiera Netanyahu. Oczywiście, nie ma też żadnego znaczenia, czy wyznania te faktycznie były szczere – wychodzi bowiem na to samo. Ruch jerozolimski pozwolił Trumpowi na pewien czas przynajmniej odsunąć kwestię oskarżeń o „pro-rosyjskość”, zachwycił „konserwatywnych” protestancko-syjonistycznych wyborców (już marzących przy tym o kroku kolejnym, to jest o odbudowie Świątyni Jerozolimskiej…), no i przede wszystkim spełnił oczekiwania sponsorów i finansowych protektorów. Z tego punktu widzenia była to decyzja niemal idealna, warta nawet rozpętania wojny światowej.

W zasadzie rozumiejąc to wszystko zwłaszcza Europejczycy powinni być zdziwieni tylko jednym. Dlaczego jednocześnie Trump nie przyznał też, że stolica Izraela jest już oficjalnie stolicą Stanów Zjednoczonych?

Czy Europa może wybić się na niepodległość?

Przy wszystkich tych oczywistościach możemy jednak wyłapać nieco interesujących różnić, a nawet podziałów między Waszyngtonem a jego „sojusznikami”. Muszę przyznać, że nie wierzyłem (i w zasadzie nadal wątpię) w jakiś trwały rozdźwięk między hegemonem a wasalami. Zbyt wiele jest więzi, ekonomicznych, biznesowych, mafijnych, zakorzenionych w samej świadomości elit i niewolniczym imprintowaniu społeczeństw Zachodu. Niemniej jednak problem Jeruzalem okazał się na tyle poważny, że nawet najbliżsi poddani Amerykanów – Brytyjczycy uznali za stosowne zdystansować się od działań Trumpa, co jest zdarzeniem bez precedensu od kilkudziesięciu lat. Oczywiście, nie zaważyły bynajmniej protesty ani fakt, że postawa anty-izraelska jest właściwie ostatnim, co pozostało dawnej zachodniej lewicy by odróżnić się od reszty tamtejszego establishmentu. Faktem jest wprawdzie, że tym razem opór był wyraźniejszy, poparcie dla Palestyńczyków – silniejsze, a oburzenie tak chwytem Trumpa, jak i zbrodniami Izraelczyków większe bodaj niż kiedykolwiek od czasu blokady Gazy. To już rzeczywiście nie jest tylko konik małych grupek wiecznie nawołujących do bojkotowania izraelskich pomarańczy, nie protestują tylko Ken Loach, Brian Eno czy Roger Waters, ale też sporo tzw. zwykłych ludzi mówi całkiem głośno: „Hola, hola, zły człowieku! Tym razem posunąłeś się za daleko!”. Jasne, u większości nie jest to bynajmniej wzrost świadomości geopolitycznej, tylko zwykły strach przed zemstą islamu, niechęć do okazania się współwinnymi – niemniej jest to już jakiś początek.

Czy kwestia jerozolimska może jednak trwale poróżnić Europę i USA? Pomimo wyników głosowania w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ i pogróżek Trumpa – raczej nie. Relacje transatlantyckie muszą być widziane przede wszystkim w kontekście ekonomii, siły militarnej, ale także świadomości i tożsamości, a dokładniej jej zaniku na Zachodzie. I chociaż dziś centrum świata wciąż jeszcze znajduje się w Stanach – to za kilka dekad rolę głównego ośrodka finansowo-ekonomicznego mogą przejąć Chiny (niekoniecznie zresztą na drodze konfliktu, ale np. ewolucji, jak w przypadku poprzedniego przeniesienia punktu ciężkości z Londynu do Waszyngtonu/Nowego Jorku), zaś potencjał demograficzny i świadomościowy daje długofalową perspektywę światowi islamu. Europa w tym układzie nadal podlega i podlegać będzie amerykańskiej hegemonii – być może jednak zostały jej resztki instynktu samozachowawczego pozwalające na niewielkie choćby poszerzenie sfery niezależności? Osobiście wątpię, zupełnie jednak tego wykluczyć nie można, zaś sprawy takie jak jerozolimska, w żaden sposób nie przeważając, w jakimś jednak stopniu drążą europejską skorupę.

Do tego dochodzą zresztą względy ambicjonalne. Francja zdradziła swoją tradycję przyjaźni z islamem, zwłaszcza arabskim – uczestnicząc w inwazji na Libię. UK zawsze uważało się za wyspecjalizowane w problematyce bliskowschodniej, tymczasem Amerykanie obecnie nawet nie próbują udawać, że w ogóle biorą pod uwagę stanowisko Paryża czy Londynu. To upokarzające i krępujące dla państw zachodnich, co mogłoby – tylko teoretycznie i pod znacznie silniejszą społeczną presją rzecz jasna – pozwolić na niewielkie choćby poluzowanie amerykańskich kajdanów. Oczywiście, same kompradorskie rządy z pewnością tego nie uczynią, nawet i wśród oficjalnej opozycji trudno byłoby znaleźć głosy jednoznacznie wysuwające takie postulaty – mówimy jednak przecież o pewnych konstrukcjach teoretycznych i poglądach mogących przebić się do szerszej świadomości tylko w przypadku pogłębionego kryzysu czy gwałtownego załamania świata zachodniego w obecnym kształcie. Co nie znaczy, że pewnych myśli nie należy formułować już teraz – do czego czytelników tu akurat przecież przekonywać chyba nie muszę…

Szuler

Jak wspomniano – Trump nie tylko próbuje urwać się z „rosyjskiego tropu”, ale także zamaskować w oczywisty sposób fatalne skutki decyzji ekonomicznych – tak tych nawarstwionych w przeszłości, jak i ostatnich. W ciągu ostatnich kilkunastu lat Amerykanie próbowali znaleźć recepty na rozpad swego społeczeństwa, pogłębiające się różnice dochodowe i powracające fale gwałtownych i niszczących załamań gospodarczych, a szukali rozwiązań najgorzej jak mogli, miotając się między obiema głównymi partiami i wierząc ich kolejnym wybrańcom, oczywiście przedstawiającym się jako zupełnie nie-systemowi (w odróżnieniu od poprzedników…). Oczywiście, każdy kto śledził ścieżkę kariery Trumpa mógł tylko uśmiechnąć się na taką jego klasyfikację, dowodzącą jedynie bezbrzeżnej naiwności i głupoty amerykańskich wyborców. Istotą problemu nie są bowiem nawet wspomniane patologie systemu kapitalistycznego – bo to sam kapitalizm stanowi nieprzezwyciężalny i nierozwiązywalny problem, zapadający się pod ciężarem wdrukowanych w niego sprzeczności, na które Amerykanie są szczególnie mało odporni. Nie tylko ze względu na utrzymywanie ich w stanie kontrolowanego bezmózgowia, ale także poprzez znane i u nas slogany w rodzaju „fala przypływu unosi wszystkie łodzie”, „nie ma darmowych obiadów”, „od pucybuta do milionera” – słowem całą tym wodolejstwem mającym jedynie ukryć brak jakiekolwiek pozytywnego programu nastawionego na spłaszczenie stratyfikacji społecznej, zablokowanie kreacji sztucznego pieniądza bankowego oraz odblokowanie sterowanej obecnie coraz bardziej w dół jakości życia

Amerykanie jednak najpierw uwierzyli Obamie, a następnie zaufali Trumpowi kiedy chaotycznie plótł im o sukcesie, zatrudnieniu i ochronie rynku krajowego. Cóż, z równym powodzeniem mieszkańcy USA mogli opowiedzieć się za programem płaskiej Ziemi wdrażanym przez świętego Mikołaja. I raczej nie zanosi się na pobudkę. Ameryka to laboratorium wielkiego eksperymentu inżynierii społecznej, prania mózgów na niespotykaną wcześniej ani nigdzie indziej skalę. Amerykanów dotyka nie tylko postępujący regres społeczny, ale przede wszystkim intelektualny i świadomościowy. Jest przecież rzeczą oczywistą dla każdego, że tzw. „reformy” Trumpa, spłaszczenie podatków, przywileje dla wielkiej finansjery – służą tylko i wyłącznie jej interesom nie rozwiązując problem zwykłych ludzi, ale tylko je potęgując, a w dodatku powiększą i tak znaczącą sferę amerykańskiego ubóstwa o kolejnych zdeklasowanych. A co zrobią Amerykanie? Wybiorą Trumpa na kolejną kadencję w 2020 r., bo znów im obieca: zagłosujcie na mnie i będziecie tacy jak ja. A oni nie zauważą, że są tylko egipskimi niewolnikami budującymi kolejną piramidę…

Gdzie padnie pierwszy strzał?

Niektórzy słusznie przerażeni polityką Trumpa pocieszają się, że wewnętrzna opozycja może go powstrzymać. Jego niezasłużeni fani na całym świecie – równie poważnie obawiają się realizacji takiego scenariusza. Czy słusznie? Cóż, Kongres USA doskonale wie, podobnie jak rozumie to i obecny, i poprzedni prezydenci – że wojny bywają korzystne, zwłaszcza dla niektórych biznesów, dla światowej finansjery, dla kompleksu wojenno-przemysłowego. Kiedy więc obserwujemy spory na linii Trump – Kongres, możemy być pewni, że akurat wojna pogodziłaby ich idealnie. Oczywiście, odrębną kwestią pozostaje: PRZECIWKO KOMU wojować? Republikańskie jastrzębie wspierane przez główny nurt Demokratów po staremu preferowałyby postrzelanie do Ruskich, sam prezydent wciąż nie może zdecydować się czy najpierw napaść Koreę Północną, od razu same Chiny, czy dobrać się jeszcze do Iranu, ale sama zasada pozostaje niezmienna. Czy Kongres mógłby więc odebrać prezydentowi prawo do wyboru celu ataku, choćby w ramach wewnątrzkrajowej rywalizacji i złośliwości? Po pierwsze jest to pytanie z zakresu konstytucyjnej równowagi władz w USA (oczywiście, realnie od dawna już zachwianej na rzecz ośrodka prezydenckiego, czyli tych, którzy jakąś kolejną marionetkę usadzają w Białym Domu). Ograniczenie np. prezydenckiego niemal już dziś wyłącznego prawa do dysponowania guzikiem atomowym (przy czysto teoretycznym udziale sekretarza obrony) jest wprawdzie jednym z haseł amerykańskich debat alienacyjno-polaryzacyjnych, ale projekt stosownej poprawki jakoś dziwnie utknął w komisjach i to zapewne nie tylko ze względu na znane słabości biurokracji nad Potomakiem. To chyba bowiem raczej tak, jak z „groźbą impeachmentu” – ona ma wisieć, jak strzelba na ścianie w pierwszym akcie. Bo kiedy już wystrzeli – to w zasadzie będzie po przedstawieniu…

Odpowiadając więc wprost – tak, teoretycznie Kongres mógłby powstrzymać Trumpa, czy raczej skierować go tam, gdzie sobie zamarzy. Tylko po co? Porzućmy złudzenia. Nawet establishment wydaje się nieco bezmyślny i wyłącznie zaślepiony chciwością, ale globalni stratedzy znają jednak klasykę geopolityki i wiedzą czym jest Pułapka Tukidydesa. W tym klasycznym układzie z teorii gier – siłami aspirującymi są nie tylko Chiny i Rosja, ale przede wszystkim islam. I nie robi to chyba aż takiej różnicy, czy wrogowie systemu zostaną napadnięci decyzją prezydenta, czy Kongresu – ani, Bogiem a prawdą, w jakiej to nastąpi kolejności…

Wszyscy zginiemy w amerykańskiej wojnie o pokój

Trump oficjalnie zapowiedział wzrost produkcji i zatrudnienia w USA, co powinniśmy rozumieć jako wzrost publicznych wydatków na zbrojenia i zyski kompleksu wojenno-przemysłowego. Do tego samego kroku zmuszani są „sojusznicy” USA, w tym Polska. Establishment ma sprawdzoną metodę „przekonywania” zachodniej opinii publicznej do takiej polityki – kosztownej i niebezpiecznej. Mamy więc dwa narzędzia „zagrożenie terrorystyczne” oraz lęk przed uchodźcami (w Europie często w formie islamofobii, zresztą stosowane łącznie i w sprzężeniu zwrotnym. Oba zyskały teraz potężny zastrzyk, właśnie w postaci decyzji jerozolimskiej, gwarantując, że nie zorganizuje się żadna skuteczna opozycja przeciwdziałająca temu globalnemu marszowi do wojny. A nawet zresztą gdyby ta nawet oficjalnie nie wybuchła – to i tak zgodnie ze znanym w naszej części świata dowcipem wszyscy polegniemy w walce o pokój…

Jak wiadomo, wydatki zbrojeniowe USA to blisko 16 proc. federalnego budżetu, tj. ok 611 miliardów, z tendencją wzrostową. W 2018 r. ma to być już co najmniej 639 miliardów i możemy być pewni, że Trump postara się tę kwotę jeszcze powiększyć. Po lipcowym głosowaniu nad National Defense Authorization Act for Fiscal Year 2018, kiedy to project prezydencki poparło nawet 60 proc. Demokratów – nie da się wyznaczyć żadnej przewidywalnej granicy, na której ten nowy wyścig zbrojeń (Ameryki z samą Ameryką…) mógłby się zatrzymać – ani nie ma ku temu żadnych przesłanek.

(Nie)moralność publiczna

“Publiczna moralność” to z kolei popularna metoda ciągnięcia cugli w drugą stronę i skupiania uwagi (jeśli coś takiego w ogóle istnieje…) amerykańskich wyborców tym razem na sprawach wewnętrznych. Niektórzy z nich po prostu kochają skandale, nutkę perwersji, pranie się po pyskach i wrzaski w durnych tokszołach. Inni to purytanie, protestanccy syjoniści, dla których taka tematyka ważniejsza jest od podatków, czy problemów sektora publicznego. Skandale obyczajowe są wreszcie typową bronią używaną w wojnach frakcji i grup interesów w USA. A dziś panuje naprawdę korzystna atmosfera dla takich historii – co widać nie tylko w świecie polityki, ale także choćby w showbiznesie, z Hollywood na czele, gdzie znienacka ogłoszono (który to już raz…) koniec tolerancji dla pewnych aspektów seksualnej permisywności (co oczywiście nadal pozostaje tylko zasłoną dymną dla totalnego i szerzonego kultu immoralności, pornografii i całkowitej degrengolady obyczajowej Zachodu, a zwłaszcza jego tzw. „sztuki i kultury”). Wszystko to razem wydaje się jakąś kolejną parodią Reagana i jego “czynienia Ameryki [także moralnie] znów wielką”, ale w tle widać jednak zupełnie autentyczną walkę o potęgę i wpływy, w szczególności w bezpośrednim otoczeniu prezydenta i w czołówce obu partii, tak niby to rywalizujących o większość w Kongresie, ale przede wszystkim toczących bezwzględne walki wewnętrzne. To również kolejne ostrzeżenie dla Trumpa, a ten przecież pamięta lekcję Zippergate, od której zaczęliśmy nasze rozważania i wie, że jest tylko jedna forma obrony nie do odparcia: rozpoczęcie wojny. Bo przecież najbardziej nawet opozycyjny Kongres nigdy nie zagłosuje za impeachmentem Najwyższego Dowódcy Sił Zbrojnych USA toczącego bohaterską walkę z wrogiem wolności, demokracji i amerykańskiego stylu życia! A nawet nie zostanie dopuszczony do głosu ktoś konkretyzujące najbardziej nawet uzasadnione oskarżenia…

Zapalnik

Skoro więc wiemy już, że wojna jest nieunikniona – zastanówmy się co może być jej zapalnikiem. Wśród kilku innych, niemal równorzędnych zagadnień (jak rozpad Ukrainy, koreański problem nuklearny, pozycja Macedonii na energetycznych szlakach przesyłowych, utrwalenie szyickiego półksiężyca na Bliskim Wschodzie) – wciąż tykającą bombą wydaje się być kwestia kurdyjska. Tak zwane „państwo kurdyjskie” (któremu w innej rzeczywistości geopolitycznej można by nawet kibicować) jest potrzebne przede wszystkim Izraelowi i przezeń popierane – co determinuje również politykę amerykańską w tym zakresie. Wprawdzie Amerykanie porzucili swoich kurdyjskich „sojuszników” najpierw zachęcając ich do samobójczego kroku, jakim było „referendum niepodległościowe”, ale cała ta prowokacja per saldo przyniosła tylko większe uzależnienie tych frakcji kurdyjskich od opieki i pomocy izraelsko-amerykańskiej. Jeszcze we wrześniu Masoud Barzani mógł bowiem próbować wmawiać światu, że peszmergowie są największą potęgą militarną Iraku i Syrii – ale upadek Kirkuku boleśnie (dla Kurdów) sfalsyfikował te bajania, równolegle zresztą z brakami postępów Kurdów w Syrii. W tej sytuacji ośrodki te nie miały już innego wyjścia, jak jawnie skryć się pod skrzydła izraelskie – co okazało się mieć całkiem pozytywny, dodatkowy wpływ m.in. na postępującą geopolityczną emancypację Turcji. Oczywiście, nadal kwestią otwartą pozostaje, czy zwłaszcza syryjscy Kurdowie nauczyli się czegokolwiek na przykładzie swoich rodaków z Iraku. Mają teraz doskonałą okazję sprawdzić czy ich liderzy faktycznie walczą o sprawę narodową – co oznaczać powinno gotowość do dialogu i współpracy z syryjskimi siłami rządowymi i milicjami szyickimi, czy też pozostaną tylko narzędziem w rękach syjonistów, do odrzucenia, kiedy przestanie być potrzebne.

Agresywne działania Izraela w Syrii, jerozolimska decyzja Trumpa, terroryzm państwowy Saudów przeciw Libanowie, Jemenowi i innym – wszystko to sugeruje, że to Bliski Wschód pozostaje nadal głównym potencjalnym polem bitwy. Amerykanie wciąż kontrolując znaczne połacie Syrii i umacniając tam swoje bazy wojskowe, w sytuacji oficjalnego zakończenia misji głównego kontyngentu rosyjskiego i inspirujący odpowiednie zachęty na Zachodzie – stają przed opcją bezpośredniej konfrontacji z prezydentem Asadem, ale w szczególności z szyitami, czyli docelowo – z Iranem (co widać choćby po wykrętnej polityce Waszyngtonu w sprawie Abu Kamal, ocalonego tylko dzięki błyskotliwej akcji sił szyickich). Sprawa kurdyjska to aż i tylko przykład, jeden z wielu, dobrze jednak oddający poziom zagrożenia dla pokoju i bezpieczeństwa światowego. Zagrożenia, którego jedynym i zasadniczym źródłem są Amerykanie i siły, którym służą.

Stąd też, niestety, ale na ten Nowy Rok nie mam do przekazania żadnych optymistycznych wniosków ani konkluzji. To nie koniec, to raczej… początek końca. I gdzie ostatecznie wybuchnie Trzecia Wojna Światowa – nad Eufratem, na Morzu Japońskim, na Bałkanach, w krajach bałtyckich – to przecież znaczenie może mieć tylko dla jakichś maturzystów za pół wieku, o ile oczywiście będą wtedy jeszcze jakieś matury. Otóż nasz dom zostanie nam pusty…

Konrad Rękas

Artykuł stanowi tłumaczenie i zintegrowaną formę wywiadu udzielonego przez red. Konrada Rękasa dla Teheran Institute For International Studies. Angielska wersja tekstu ukazała się na portalu https://www.geopolitica.ru/en