Podziemie antykomunistyczne w Polsce miało dobrze zorganizowane karne
oddziały, wywiad i kontrwywiad, wydawało gazety. Ze swoim przekazem
docierało nie tylko do społeczeństwa, ale też do zachodnich
dziennikarzy, a nawet ONZ. Nie było w stanie zrobić tylko jednego:
wygrać samotnej walki z przeciwnikiem siejącym terror i łamiącym
wszelkie zasady.
Ciężarówki pojawiły się w mieście około godz. 15. Na pakach
uzbrojeni po zęby czerwonoarmiści i garstka cywilów. Obszarpani,
zabiedzeni, najpewniej pobici „bandyci z lasu". Wiosną 1945 r. taki
widok nie należał w Puławach do rzadkości. Miasto obsadzone było przez
czerwonoarmistów i ubeków, którzy mieli polować na polską partyzantkę, a
miejscowe więzienie pękało w szwach. I właśnie tam skierowały się dwa
studebakery.
Kiedy podjechały pod bramę, z pierwszej ciężarówki wysiadł sowiecki
oficer. Podszedł do strażnika, który kątem oka dostrzegł, że pozostali
żołnierze rozbiegają się wokół budynku. Wtedy zrozumiał: coś jest nie
tak. Chwycił za broń, ale zanim zdążył wystrzelić, dosięgła go kula.
Kilka minut później przybysze przejęli kontrolę nad sporą częścią
więzienia. Zaczęli wyprowadzać aresztantów, pakować ich na ciężarówki, a
do cel wtrącać rozbrojonych ubeków.
Ci, którzy pozostawali jeszcze na wolności, otrząsnęli się po
dłuższej chwili. Zabarykadowali się na piętrze i zaczęli strzelać. Było
już jednak za późno. Ciężarówki ze 107 więźniami pędziły ku wylotowi z
miasta. Naraz jedna z nich zwolniła. Siedzący w szoferce oficer rzucił
do Sowietów, którzy patrolowali miasto: „Tam, w więzieniu, Polacy biją
naszych, szybko!". Efekt? Kilka minut później czerwonoarmiści otworzyli
ogień do... zabarykadowanych ubeków. Nim komuniści zdołali opanować
chaos, 44-osobowy oddział majora Mariana Bernaciaka, czyli legendarnego
„Orlika", był już w swojej leśnej kryjówce. Partyzanci zrzucali
sowieckie mundury i przebrania aresztantów. Mogli odetchnąć, choć
zaledwie na krótką chwilę.
Był 24 kwietnia 1945 r. Za sześć dni Adolf Hitler popełni
samobójstwo, za dwa tygodnie niemieccy dowódcy pojadą do kwatery głównej
Alianckich Sił Ekspedycyjnych w Reims, by podpisać kapitulację kończącą
najbardziej krwawą wojnę w dziejach Europy.
Ale w Polsce wojna wcale się nie kończy.
Walka i samoobrona
Podobnych akcji jak ta w Puławach było więcej. Niektóre bardziej
skomplikowane, inne zakrojone na szerszą skalę. Jak choćby ta pod
Kuryłówką na Podkarpaciu, gdzie oddziały Narodowej Organizacji Wojskowej
dowodzone przez „Ojca Jana", czyli majora Franciszka Przysiężniaka,
wydały wielogodzinną bitwę NKWD. Bilans – 57 zabitych Sowietów,
niektórzy w walce na bagnety. Albo w Kielcach, kiedy to oddział Ruchu
Oporu Armii Krajowej pod dowództwem kapitana Antoniego Hedy „Szarego"
podstępem zajął więzienie, uwalniając 700 więźniów politycznych.
Historycy opisujący to, co się działo na ziemiach polskich począwszy
od 1944 r. aż do połowy lat 50., nie we wszystkim są zgodni. Wielu, jak
choćby prof. Krzysztof Szwagrzyk czy dr Leszek Pietrzak, mówi o
antykomunistycznym powstaniu. Nie zgadza się z tym dr Sławomir Poleszak z
lubelskiego IPN, współautor „Atlasu polskiego podziemia
niepodległościowego 1944–1956". – Dowódcy, zwłaszcza ci z nurtu
poakowskiego, nawoływali do ograniczenia walki zbrojnej. Świadczą o tym
chociażby odezwy pułkownika Jana Rzepeckiego „Prezesa", dowódcy
Delegatury Sił Zbrojnych (formacja powołana w maju 1945 r. na rozkaz
gen. Władysława Andersa – red.), czy sama koncepcja Zrzeszenia „Wolność i
Niezawisłość" jako ruchu społeczno-politycznego, gdzie walka zbrojna
miała zostać ograniczona do minimum. Opór trwał, bo władza komunistyczna
poddała polskie społeczeństwo represjom. Tyle że nie nazwałbym go
powstaniem. To raczej rodzaj samoobrony – przekonuje.
Co do jednego nie ma wątpliwości. Skala owego oporu była znacząca.
Doktor Poleszak: – Szacuję, że przez niepodległościowe podziemie
przewinęło się niemal 200 tys. osób. Około 20 tys. zasiliło partyzanckie
oddziały, walcząc z bronią w ręku. Pozostali tworzyli potężną siatkę
terenową, która zajmowała się między innymi wywiadem i alternatywnymi
wobec propagandy środkami przekazu.
Tak potężnego przeciwnika komuniści nie mieli w żadnym z krajów
włączonych po wojnie do sowieckiego obozu. Na tym jednak nie koniec. – W
Rumunii czy państwach bałtyckich organizacje sprzeciwiające się nowej
władzy w dużej mierze składały się z osób, które wcześniej kolaborowały z
Niemcami.
U nas wywodziły się one wprost z antyniemieckiej konspiracji – podkreśla dr Tomasz Łabuszewski z IPN w Warszawie.
Dodajmy jeszcze: konspiracji nie tylko zaprawionej w bojach, ale też
najliczniejszej w Europie. Sama Armia Krajowa w szczytowym okresie,
latem 1944 r., liczyła prawie 390 tys. żołnierzy (oczywiście wkrótce,
głównie na skutek powstania warszawskiego, ta liczba zmniejszyła się
znacząco).
– Polskie podziemie antykomunistyczne to prawdziwa mozaika mniejszych
i większych organizacji o różnym rodowodzie politycznym i często
odmiennej organizacji – zaznacza prof. Jan Żaryn, historyk, który od
pięciu lat stoi na czele Społecznego Komitetu Obchodów Narodowego Dnia
Pamięci Żołnierzy Wyklętych.
Początki antykomunistycznego oporu sięgają drugiej połowy 1943 r.,
kiedy to rząd polski na uchodźstwie nakazał powołać organizację NIE.
Miała ona kontynuować walkę o niepodległość po wkroczeniu do Polski
Armii Czerwonej. Nastąpiło to w styczniu 1944 r. i niemal natychmiast
pociągnęło za sobą serię represji, które rosły z każdym miesiącem.
„Berlingowcy i NKWD stosują niesłychany terror wobec ludności polskiej.
Grabieże, mordy, gwałty. Dnia 7.3 spalono wieś Futy, pow. Ostrów
Mazowiecki. Ludność wymordowano. Dzieci i kobiety żywcem rzucano w
ogień" – raportował naczelnemu wodzowi w Londynie komendant poakowskiej
partyzantki na Białostocczyźnie. Wkrótce do machiny prześladowań
wprzęgnięci zostali funkcjonariusze nowo utworzonych organów
bezpieczeństwa. Tajna instrukcja Polskiej Partii Robotniczej nakazywała:
„Wszystkich tych, którzy działają przeciwko nam, niszczyć (...). W
razie przejawów większej i nieuchwytnej działalności AK w danym terenie
należy wykonać ogólną pacyfikację".
Największą organizacją, która stanęła przeciw komunistom, było
Zrzeszenie „Wolność i Niezawisłość". Powołane 2 września 1945 r. w
prostej linii wywodziło się od rozwiązanej kilka miesięcy wcześniej
Armii Krajowej. W szczytowym okresie liczyło 60 tys. osób. – Zrzeszeniu
podlegały silne oddziały partyzanckie, zwłaszcza na Lubelszczyźnie czy
Białostocczyźnie, ale nie była to organizacja wyłącznie wojskowa –
wyjaśnia dr Poleszak. – Widać to zwłaszcza, jeśli spojrzymy na jej
obszar południowy, gdzie dominowała działalność społeczno-polityczna.
Na walkę zbrojną stawiały Narodowe Zjednoczenie Wojskowe (w jego
skład weszli przede wszystkim żołnierze Narodowej Organizacji Wojskowej,
ale też pewna grupa akowców) i Narodowe Siły Zbrojne. – Obok tych
trzech organizacji na ziemiach polskich działały grupy mniejsze,
powołane po rozpadzie AK. Bardzo ważną lokalną strukturą były choćby
Konspiracyjne Wojsko Polskie i Ruch Oporu Armii Krajowej – wylicza prof.
Żaryn. – Sporą niezależnością cieszyła się też 5. Brygada Wileńska,
którą major Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka" przeprowadził z Kresów na
Pomorze. Miała ona kontakt z WiN, choć nigdy ostatecznie mu się nie
podporządkowała.
Historycy podkreślają, że do 1947 r., kiedy to komuniści sfałszowali
wybory przy biernej postawie Zachodu, a potem ogłosili amnestię,
antykomunistyczna konspiracja miała charakter masowy. – Ale
paradoksalnie to przede wszystkim komuniści parli do walki, do
konfrontacji – przypomina dr Łabuszewski. – Nie chcieli żadnych
porozumień. Ich celem było zniszczenie przeciwnika.
„Nie jesteśmy żadną bandą, tak jak nas nazywają zdrajcy i wyrodni
synowie naszej Ojczyzny. My jesteśmy z miast i wiosek polskich. Walczymy
za świętą Sprawę, za wolną, niezależną i prawdziwie demokratyczną
Polskę" – pisał „Łupaszka" w jednej z ulotek skierowanych do mieszkańców
Pomorza. Była wiosna 1946 r., a jego ludzie właśnie zaczynali
działalność na nieznanym sobie terenie. Wsparciem dla nich okazali się
przesiedleńcy z Kresów, z czasem zdobyli też zaufanie Kaszubów, którzy
zaczęli wstępować do ich oddziałów.
– „Łupaszka" nie mógł sobie pozwolić na żadne przejawy braku
subordynacji wśród swoich żołnierzy, żadne nadużycia wobec cywilnej
ludności – podkreśla Piotr Malinowski ze Stowarzyszenia Historycznego
im. 5. Wileńskiej Brygady AK. – Bez przychylności miejscowych po prostu
nie przeżyliby.
Ludzie dostarczali im informacji o ruchach
oddziałów bezpieki, często zapewniali im aprowizację. O tym, że stosunki
pomiędzy partyzantami a ludnością były dobre, niech świadczy chociażby
fakt, że ludzie „Łupaszki" byli zapraszani na wiejskie wesela.
Ale to nie wszystko. – Oddziały majora Szendzielarza podzielone były
na lotne szwadrony. Partyzanci działali w niewielkich grupach liczących
15–30 osób. Rozbrajali posterunki Milicji Obywatelskiej, karali
donosicieli (bywało, że publiczną chłostą), dokonywali rekwizycji, ale
tylko w instytucjach publicznych – wylicza Malinowski. Jedną z
najsłynniejszych tego typu akcji był rajd „Żelaznego". W maju 1946 r.
oddział dowodzony przez podporucznika Zdzisława Badochę tylko w ciągu
jednego dnia zajął siedem posterunków MO i jedną placówkę Urzędu
Bezpieczeństwa. Partyzanci zarekwirowali broń, milicjantów zaś puścili
wolno.
Wkrótce za sprawą informacji przekazanej przez BBC o rajdzie miał
usłyszeć zachodni świat. – Ludzie „Żelaznego" mieli do dyspozycji
ciężarówkę, zwykle jednak partyzanci poruszali się pieszo. Po akcjach
musieli odskoczyć nawet na kilkadziesiąt kilometrów. Taki marsz wymagał
nie tylko doskonałej kondycji, ale i dyscypliny – zaznacza Malinowski.
W oddziałach „Łupaszki" obowiązywał wojskowy regulamin. Żołnierze
składali swoim przełożonym meldunki, nosili polskie mundury, w które
często wpięte mieli ryngrafy z Matką Boską.
„Bartek" przyjmuje defiladę
Ryngrafy, zawieszone na szyjach bądź piersi, wyróżniały też żołnierzy
dowodzonych przez kapitana Henryka Flame „Bartka". Oddział był
największym zgrupowaniem Narodowych Sił Zbrojnych na Śląsku Cieszyńskim.
– W szczytowym momencie, wiosną 1946 r., liczył on 330 partyzantów –
mówi Ireneusz Pająk, szef Grupy Rekonstrukcji Historycznych Beskidy, a
zarazem wiceprezes Okręgu Śląsk Cieszyński Związku Żołnierzy NSZ.
W tym też okresie „Bartek" przeprowadził akcję bez precedensu w
państwach świeżo podporządkowanych Związkowi Sowieckiemu. 3 maja zebrał
swoich ludzi w kwaterze głównej na Baraniej Górze i powiedział:
„Zamanifestujemy naszą wolę służenia ojczyźnie w dniu święta Królowej
Polski!". Niedługo potem przez centrum pobliskiej Wisły przeszło
defiladowym krokiem 200 żołnierzy podziemia. Jeden z nich po latach
wspominał: „Ruszyły oddziały za oddziałami, partyzanci odstawieni, jak
na paradę: w mundurach, z przypiętymi orzełkami na mieczu, z ryngrafami z
Matką Boską. Wszyscy podnieceni, lecz zdyscyplinowani".
Na ulicach zebrał się tłum ludzi: „To już? Pogonimy komunistów?" –
pytali. – W Wiśle znajdowały się posterunki MO i UB, stacjonowały
jednostki Armii Czerwonej i Ludowego Wojska Polskiego. Nikt nie odważył
się jednak interweniować. Z pobliskiej Milówki milicjanci po prostu
uciekli – opowiada Pająk.
Defilada trwała niemal dwie godziny, ale ludzie „Bartka" wodzili
komunistów za nos przez dwa lata. – Trzon oddziału stanowili zaprawieni w
konspiracji weterani II wojny światowej, pozostali to były miejscowe
chłopaki i dziewczyny 22-, 23-, 24-letnie. W okolicy znali każdy kąt,
każdą ścieżkę, każdy zagajnik – tłumaczy Pająk.
Podobnie jak w przypadku oddziałów „Łupaszki" trudno tutaj mówić o
zbieraninie. – Żołnierze byli różnie ubrani: część miała mundury jeszcze
przedwojenne, inni szyte potajemnie przez miejscowych krawców albo
pożyczane od wracających do kraju żołnierzy Andersa, jeszcze inni nie
mieli ich wcale. Wszyscy jednak musieli się poddać surowej, wojskowej
dyscyplinie. Za rozboje czy dezercję groziła kara śmierci – podkreśla
szef grupy rekonstrukcyjnej i dodaje: – To była patriotyczna elita,
prawdziwi żołnierze.
Podobnych oddziałów jak te „Łupaszki" czy „Bartka" było całe mnóstwo.
Według danych, które przytaczają autorzy „Atlasu polskiego podziemia
niepodległościowego", w pierwszych miesiącach po wojnie ich liczba
zbliżyła się do 350. Działały na wschodzie Polski i w jej centralnej
części, na północy i południu, na ziemiach zachodnich, choć akurat tam
dużo rzadziej. Do połowy lat 50. antykomunistyczna partyzantka była też
aktywna na przedwojennych ziemiach Rzeczypospolitej, teraz wcielonych do
ZSRR.
– Oddziały podziemia zwykle miały duże poparcie wśród lokalnej ludności, także dlatego, że to właśnie one zapewniały porządek.
Krótko po wojnie bandytyzm stanowił prawdziwą
plagę. A milicja, zamiast wypleniać przestępczość, zajęta była walką z
partyzantką – tłumaczy dr Poleszak.
Początkowo zwalczaniem zbrojnego podziemia zajmowało się przede
wszystkim sowieckie NKWD. Potem pierwsze skrzypce zaczęły grać UB i
Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Partyzanci początkowo używali broni z
zakonspirowanych magazynów AK, karabinów zdobytych na Niemcach. Potem
pojawiło się trochę uzbrojenia sowieckiego: rekwirowanego podczas walk,
dostarczanego przez dezerterów z ludowego Wojska Polskiego. – Ale była
to głównie broń ręczna, podczas gdy komuniści mieli do dyspozycji
artylerię, pojazdy opancerzone, samoloty – wylicza dr Poleszak.
Takiej walki nie sposób było wygrać.
ONZ milczy
29 września 1948 r. w Jedwabnem pojawił się oddział Narodowego
Zjednoczenia Wojskowego dowodzony przez podporucznika Stanisława
Grabowskiego „Wiarusa". Partyzanci przyjechali zarekwirowanym autobusem,
odcięli telefony, zablokowali posterunek milicji i wezwali mieszkańców
na rynek. Tam przemówił do nich „Wiarus". Mówił, że nie powinni upadać
na duchu i warto, by trwali w oporze przeciwko siłą narzuconej władzy.
Bo Żołnierze Wyklęci z komuną walczyli również za pomocą słowa. I często
był to oręż potężniejszy niż karabin i granat.
Największe organizacje niepodległościowe miały własne piony
propagandy. Wydawały też gazety. WiN miał „Orła Białego" i „Słowo
Polskie", NZW – „Walkę" (za okupacji oficjalny organ Stronnictwa
Narodowego"), „Tekę", „Oko", „Sygnały", „Wszechpolaka", Konspiracyjne
Wojsko Polskie – „W świetle prawdy". Gazety miały różny nakład, zasięg,
były wśród nich tygodniki, miesięczniki, ale też ukazujące się
nieregularnie periodyki.
– Były drukowane w zakonspirowanych drukarniach pamiętających jeszcze
czasy okupacji. Ich twórcy wykorzystywali zgromadzone wówczas zasoby
papieru, które starali się uzupełniać choćby poprzez zakupy, co
oczywiście wraz z upływem czasu było coraz trudniejsze – wyjaśnia dr
Poleszak. Gazety trafiały do konspiratorów, a ci przekazywali je dalej.
Każda z nich wędrowała przez dziesiątki, setki, tysiące rąk.
Do tego dochodziły operacje propagandowe, często zakrojone na
naprawdę szeroką skalę. Przykładem może być akcja „O" (jak
„odpluskwianie"), którą WiN zorganizował w 1946 r., tuż przed referendum
ludowym. Po Polsce rozprowadzane były ulotki z informacją o
działalności podziemnego wymiaru sprawiedliwości i grafikami
zestawiającymi nazwę PPR ze swastyką oraz symbolem sierpa i młota. WiN
nawoływał obywateli do głosowania przeciwko reformie rolnej i likwidacji
Senatu, ale za utrzymaniem zachodniej granicy kraju.
Inna akcja zrzeszenia nosiła kryptonim „Ż" i miała krzewić patriotyzm
wśród żołnierzy ludowego wojska, a co za tym idzie – zniechęcać ich do
działań przeciwko podziemiu. WiN szczególnie uaktywnił się również przed
wyborami w 1947 r. Przywódcy organizacji wezwali do poparcia Polskiego
Stronnictwa Ludowego.
– Działaczom podziemia długo udawało się przełamywać monopol
informacyjny komunistów – uważa dr Łabuszewski. Najlepszy dowód? Wyniki
wspomnianego już referendum ludowego oraz wyborów do Sejmu. – Komuniści
je po prostu przegrali, a porażkę musieli maskować gigantycznymi
oszustwami – podkreśla naukowiec.
Działacze niepodległościowego podziemia zdobywali informacje na wiele
sposobów. Mieli na przykład swoich agentów w strukturach komunistycznej
władzy i bezpieki. Jednym z najbardziej znanych był kapitan Wacław
Alchimowicz z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, który
współpracował z grupą Witolda Pileckiego. Przekazał mnóstwo informacji, w
tym o organizacji resortu i ingerencji sił bezpieczeństwa w przebieg
wolnych wyborów.
Żołnierze walczący w podziemiu często „na ochotnika" wstępowali do
oddziałów „bezpieczeństwa", by poznać ludzi, sposoby szkolenia, taktykę,
a w odpowiedniej chwili zdezerterować.
Tak działo się np. w NZW. W WiN informacje
gromadzili skrzętnie żołnierze z Brygad Wywiadowczych, których rodowód
sięgał AK. Zebrany materiał opracowywało Biuro Analiz, trafiał potem na
Zachód – WiN miał delegaturę zagraniczną i placówki w kilku państwach.
Rezultaty tej pracy były często zdumiewające. – Struktury wywiadowcze
podziemia na bieżąco gromadziły pokaźne informacje na temat skali
komunistycznych zbrodni, organizacji nowej władzy, obsady personalnej
urzędów, kwestii związanych z przemysłem, gospodarką – wyjaśnia dr
Poleszak. Jednym z najbardziej znanych epizodów tej działalności było
sporządzenie i przekazanie w połowie 1946 r. memoriału do Zgromadzenia
Ogólnego ONZ. Autorzy w imieniu Komitetu Porozumiewawczego Organizacji
Demokratycznych Polski Podziemnej pisali o terrorze, łamaniu praw
człowieka, uzależnieniu kraju od ZSRR. Memoriał pozostał jednak bez
odpowiedzi.
Ale i komuniści potrafili być w grze wywiadów niezwykle skuteczni. –
Proszę pamiętać, że potężną wiedzę zdobywali dzięki amnestiom – zaznacza
dr Łabuszewski. W wyniku pierwszej, jeszcze z 1945 r., konspirację
opuściło przeszło 30 tys. żołnierzy i działaczy. Część z nich wróciła
później do walki. Druga amnestia, z 1947 r., doprowadziła do ujawnienia
się 80 tys. ludzi. Wbrew oficjalnym zapewnieniom władzy nie mogli jednak
spokojnie żyć. Wielu było zamykanych w aresztach, torturowanych,
skazywanych na karę śmierci lub długoletnie więzienia. Inni, jak na
przykład „Bartek", ginęli w niejasnych okolicznościach.
Podziemie było coraz silniej inwigilowane. Bezpieka rozbijała kolejne
komendy WiN, a jesienią 1947 r. zadała organizacji nokautujący cios. Do
aresztu trafił prezes czwartej komendy podpułkownik Łukasz Ciepliński
„Pług". Chwilę później powstała piąta komenda, tyle że w pełni
kontrolowana przez UB. Celem była dezinformacja służb wywiadowczych USA i
Wielkiej Brytanii, z którymi WiN utrzymywał kontakt, a w odpowiednim
czasie – zniszczenie resztek struktur największej organizacji
niepodległościowej w Polsce.
Operacja o kryptonimie „Cezary" trwała pięć lat. W 1947 r. bezpieka
rozbiła też kierownictwo NZW i resztki NSZ. Podziemie antykomunistyczne
trwało jeszcze w latach 50., ale w formie coraz bardziej szczątkowej,
nastawionej raczej na przetrwanie.
„Wiarus" przemawiający do mieszkańców Jedwabnego jesienią 1948 r. sam
chyba nie bardzo wierzył, że komunę uda się pokonać tu i teraz.
W tym czasie, według szacunków MBP, w podziemiu walczyło nieco ponad 1100 żołnierzy.
„Lalek": epilog
Podczas walk z komunistami zginęło niemal 8,7 tys. żołnierzy
niepodległościowego podziemia, 5 tys. usłyszało przed sądem wyroki
śmierci (ostatecznie egzekucji było o połowę mniej), 21 tys. zmarło w
więzieniu. Straty drugiej strony też były niemałe. Zginęło m.in. 12 tys.
funkcjonariuszy bezpieki, milicjantów i żołnierzy „ludowego" wojska,
tysiąc czerwonoarmistów i żołnierzy NKWD.
– Oczywiście zdarzały się przypadki, że oddziały antykomunistycznej
partyzantki schodziły na manowce, żołnierze dopuszczali się przestępstw,
a nawet zbrodni. Wbrew komunistycznej propagandzie były to jednak
przypadki marginalne, wynikające najczęściej z samowoli poszczególnych
dowódców – podkreśla dr Poleszak.
– Z komunistami walczyło z reguły dobrze zorganizowane, karne wojsko.
Działacze podziemia liczyli na pomoc aliantów, zakładali, że wkrótce
wybuchnie III wojna, która zmieni układ sił. Kalkulacje te jednak się
nie sprawdziły – dodaje dr Łabuszewski.
Epilog tej historii rozegrał się 21 października 1963 r. w lubelskiej
wsi Majdan Kozic Górnych. Późnym popołudniem grupa operacyjna ZOMO,
korzystając ze wskazań miejscowego donosiciela, otoczyła jedną z
posesji. Z obejścia wyszedł człowiek, którego wezwali do poddania się.
On jednak chwycił za broń. Chwilę później leżał na ziemi martwy. Tak
zginął ostatni z ukrywających się żołnierzy antykomunistycznego
podziemia. Sierżant Józef Franczak „Lalek" ze zgrupowania oddziałów
majora Hieronima Dekutowskiego „Zapory".
Korzystałem m.in. z „Atlasu polskiego podziemia
niepodległościowego 1944–1956" oraz publikacji Adama Dziuroka, Marka
Gałęzowskiego, Łukasza Kamińskiego i Filipa Musiała „Od niepodległości
do niepodległości. Historia Polski 1918–1989".