Mam o tym niezwykłym człowieku garść
informacji, zebranych na Bałkanach. Więc nie tylko w Rumunii, gdzie o
nim rozmawiałem z jego przyjaciółmi i przeciwnikami. Temu, co czynił
Codreanu, do czego sposobił siebie i swoje szeregi, z baczną uwagą
przyglądał się i wschód i zachód Europy. Zachód trochę go nie doceniał,
pewny swojej dyplomacji i swoch Żydów, gospodarujących bogactwami
Rumunii. Ale wschodnia Europa jasno zdawała sobie sprawę z tego, kim
jest Codreanu, i kim stać się może nie tylko dla swego kraju. Liczono
się z tym, że przyjdzie jego czas, „o ile się co nie stanie”… Takim oto
tajemniczym wielokropkiem zakończył swój monolog o możliwościach,
zawartych w codreaniźmie, pewien młody Serb, nacjonalista, żołnierz idei
jugosłowiańskiej; z którym wiosną tego roku dłuższą w Belgradzie
odbyłem rozmowę na tematy bałkańskie.
A co się stać może? — spytałem.
— Zanadto on odbija od swego tła— rzekł z głęboką powagą.
Zdawało mi się, że w jego głosie był i podziw, i przygana, i niepokój. Codreanu
rzeczywiście odbijał od tła, na którym wyrósł i działał. Ale z tych
właśnie kontrastów wyrosła indywidualność „kapitana”, oraz jego
ideologia. Codreanu, bojownik nieustraszony, mistyk ekstatyczny,
uprawiający kult śmierci męczeńskiej, zaciekły wróg nieprawości,
sybarytyzmu, pasożytnictwa, ciepłej beztroski, czciciel Chrystusa i
ofiarny syn ojczyzny — toż to wyraz reakcji moralnej, najznamienniejszej
dla stosunków rumuńskich. Corneliu Codreanu obawiali się
Bułgarzy. Bułgar, który dla Rumunii nie żywi uczuć przyjaznych, o
Codreanu mówi z osobliwym akcentem, wyrażającym coś w rodzaju respektu a
nawet sympatii. Bułgar jest wrażliwy na gatunek zarówno swego
przyjaciela, jak i nieprzyjaciela. Codreanu Bułgarowi odpowiadał,
owszem, jako mężny, zdecydowany przeciwnik, który może się stać groźny.
Jeżeliby Codreanu doszedł do władzy…
—Czy nie chcielibyście tego? – Takie pytanie zadałem w Sofii w ministerium spraw zagranicznych pewnemu urzędnikowi prasowemu.
— Jak się panu zdaje?…
Nie chciał mi jasno odpowiedzieć.
Rozmawiał przecież z obcym, w urzędzie. Z właściwą inteligentnym
dyplomatom ostrożnością. Umiał roztapiać drażliwe tematy we mgle
niedomówień. Wiedział, czym jest dla Polski Rumunia, że lubimy ją i
chcemy mieć w niej mocną i wierną sojuszniczkę.
Codreanu niewątpliwie miał dar
wyzwalania tych sił, które wskutek różnych przyczyn i okoliczności
trwały w uśpieniu. Lud rumuński jest : zdrowy moralnie i cieleśnie, z
charakteru łagodny, niezmiernie cierpliwy. Tak jest, chłop rumuński to
skarb cierpliwości. Mimo jaskrawe przeciwieństwa społeczne i majątkowe,
jakie w okół siebie widzi, odporny jest na hasła buntu.
Zagadnienie komunizmu w Rumunii prawie że nie istnieje. I nie wierzcie
temu, co mówią o Rumunie, jako o żołnierzu. Chłop umie się bić i umie
umierać, jeśli tylko ma wszystkie po temu warunki moralne, jeśli czuje w
okół siebie atmosferę solidarności koleżeńskiej, wysiłku zbiorowego,
jeśli zwierzchnik wykaże się poczuciem odpowiedzialności za los
żołnierza. Przecież ludzie Corneliu Codreanu, ci, którzy ochoczo idą na
męki i na śmierć, to są przeważnie wsiowi chłopi lub ich synowie:
studenci i robotnicy. Codreanu wiedział, czego potrzebuje
prosta, człecza dusza — dobrego przykładu. Więc wysyłając swoich w
ogień, sam osobiście najwięcej się narażał, zawsze w pierwszym szeregu, ;
w trudzie, w znoju. Tym właśnie pociągał, porywał, wzbudzał zapał i
zaufanie. Wierzył w swój naród, wierzył w siebie i w swoje posłannictwo.
Codreanu, jak mnie zapewniano w
Bukareszcie, nie dążył bynajmniej do rychłego objęcia władzy. Zdawał
sobie ponoć sprawę, że nie jest jeszcze do rządzenia państwem
przygotowany ani on sam, ani jego aparat sztabowy. Rumunia, jak
twierdził, musi uprzednio przeżyć wielki wstrząs moralńy, musi zobaczyć
siebie samą, swoją niedolę i niewolę, zanim stanie się podatną do
głębszych przeobrażeń ustrojowych. To też Codreanu ustawicznie się
uczył, pracował, organizował swoje szeregi, szkolił i rozmnażał kadry.
Jego ludzie, wysyłani przezeń za granicę, przede wszystkim do Włoch i do
Niemiec, przyglądali się z bliska temu, jak się buduje państwo
narodowe. Polsce Codreanu był życzliwy. Rozumiał celowość, konieczność
przymierzą z naszą Rzeczpospolitą. Szukałem go w Bukareszcie w owym
czasie, kiedy na czele rządu stał Goga. Alem go nie mógł nigdzie
spotkać. Albo objeżdżał prowincję, albo był bardzo zajęty w swoim
sztabie stołecznym. Cechowała go nieśmiałość w stosunkach z obcymi.
Niechętnie mówił zwłaszcza o wewnętrznych stosunkach — na tym punkcie
miał jakowyś uraz. Potem, po proklamowaniu dyktatury królewskiej, mogłem
już zawrzeć z nim znajomość. Nie skorzystałem jednak z okazji, sądząc,
że styczność z cudzoziemcami utrudniałaby mu i tak już trudną w nowym
ustroju sytuację osobistą.
Jakby się zachował Codreanu dzisiaj, w
obecnym położeniu międzynarodowym Rumunii? Jakiby wytknął kierunek
polityce zagranicznej swego kraju? Na ten temat na razie można snuć
tylko domysły. Ale o tych rzeczach wiedzą pewnie jego nie uchwytni
przyjaciele, którym, jak się dowiadujemy z rozesłanego korespondentom
zagranicznym biuletynu, „ich Kapitan rozkazuje z zaświatów”. Codreanu,
choć nie był politykiem w potocznym sensie tego słowa, prawdopodobnie
nie zawahałby się w wyborze dróg. Dążąc do uniezależnienia Rumunii od
wpływów żydowskich i masońskich, mógłbyż się zgodzić na wydanie kraju
Niemcom? Dzieje Corneliu Codreanu i ruchu przezeń stworzonego, zasługują
na to, żeby się nimi w Polsce zapoznać bliżej. Zwłaszcza, że ruch ten
istnieje nadal i nic jakoś nie zapowiada rychłej jego kapitulacji. I że
wstrząsający dramat, który się rozgrywa w Rumunii, dla nas,
sprzymierzeńców, musi być czymś więcej, niż lekturą depesz, niż ponurym
widowiskiem.
Artykuł ukazał się „Warszawskim
Dzienniku Narodowym” piórem Wacława Filochowskiego 16 stycznia 1939
roku. Tekst nieznacznie uwspółcześniono.