wtorek, 31 lipca 2018

Karol Kaźmierczak: Potrzebujemy Trybuna Ludowego


        Narastające wrzenie wśród rolników i aktywność Michała Kołodziejczaka mogą okazać się niezwykle groźne dla partii rządzącej. Tym bardziej, że demaskują PiS jako część tej samej pookrągłostołowej elity, od której tak mocno odcina się Jarosław Kaczyński i jego akolici. Elity, które wyżej cenią sobie swoje ideologiczne dogmaty niż realne interesy obywateli. Próby dezawuowania Kołodziejczaka przez pisowskich polityków zgraną metodą „na ruskiego agenta” tylko to potwierdzają.

 Michał Kołodziejczak jest niewątpliwie człowiekiem posiadającym zalety lidera społecznego. Wywodzi się z grupy społecznej, której interesy artykułuje, zatem wie o czym mówi i jest wiarygodny zarówno dla rolników, jak i zewnętrznych obserwatorów. Wyraża interesy rolników w sposób zdecydowany, bez nadmiernego respektu wobec ministrów i urzędników, nic sobie nie robiąc z narzucanej przez media głównego nurtu, zarówno prorządowe jak i opozycyjne, poprawności politycznej. Kołodziejczak narzuca zresztą swoje warunki przekazu, intensywnie i umiejętnie korzystając z portalu społecznościowego tak, że to media muszą się odnosić do jego autorskich komunikatów. A ponieważ „nowy Lepper” wykazuje się niezmordowaną aktywnością, muszą się one odnosić także do jego licznych działań – kolejnych wystąpień na spotkaniach z politykami, konferencji, pikiet, manifestacji organizowanych przez Kołodziejczaka, lub tylko przez niego inspirowanych.
Kołodziejczak ma szansę zamieszać w zatęchłym, nieruchawym bagienku polskiej polityki ograniczanej brzegami POPiSowego duopolu. I to zamieszać poważnie, bo potęga PiS jest ufundowana między innymi na zagarnięciu dużej części elektoratu wiejskiego. Rolniczy lider jest dla systemowych partii tak groźny bowiem  uruchamia proces uświadamiania sobie realnych interesów przez silną grupę społeczną. Tymczasem cały teatr polskiej polityki polega właśnie na próbie wyeliminowania dyskusji o realnych interesach, polega na odgrywaniu przez jej głównych aktorów ról mających z kolei grać na emocjach poszczególnych sekcji widowni czyli elektoratu. I tak trupa pisowska wzrusza część widzów do łez patriotyczną frazeologią i ciągłym odgrywaniem roli „żołnierzy wyklętych” walczących z komunizmem trzy dekady po jego upadku. Opozycyjni performerzy straszą zaś bardziej liberalnych odbiorców spektaklu dyktaturą, wygrywając ponure tony na ich kompleksach znajdujących swój wyraz z figurach „Europy” i „Zachodu”. Pod wpływem emocjonującego spektaklu Polacy nie wyliczają już realnych jego kosztów dla siebie i swoich rodzin, a przecież faktyczna polityka jednych i drugich aktorów jest podobna.

Poprzedni obóz rządzący sprowadzał politykę zagraniczną do podczepienia się pod Angelę Merkel i eurokratów, obecny zamienił Polskę w wasala Stanów Zjednoczonych, nawet nie kryjąc się z pisaniem ustawy pod dyktando Waszyngtonu i jego sojusznika. I PiS i PO wierzą lub chcą aby Polacy wierzyli w szykującą się inwazję Rosjan i obrzucają się nawzajem oskarżeniami o agenturalność na ich rzecz. Rząd PO zgodził się na relokację do Polski nielegalnych imigrantów według pomysłów Komisji Europejskiej, rząd PiS sam otworzył granice przez napływem taniej siły roboczej z Ukrainy i pod naciskiem biznesmenów gotów jest zezwolić na jej importowanie aż z Nepalu czy Filipin. Jedni i drudzy traktują Polskę nie jako wartość samą w sobie, ale jako funkcjonalną część „świata zachodniego”, jego „przedmurze” lub wehikuł ideologicznej krucjaty w Europie Wschodniej w ramach, której Polska ma spalać swoje materialne i niematerialne zasoby na rzecz „europeizacji” czy „demokratyzacji” Białorusi i Ukrainy lub budowania „Międzymorza”. Snując swoje ideologicznie motywowane wizje politycy POPiSu albo abstrahują zupełnie od zasobów i mocy, jakimi w Polsce rozporządzają oraz równowagi sił na poziomie międzynarodowym i wewnątrz państw, które chcą uszczęśliwiać, albo liczą na zewnętrzne zasilanie, na wsparcie protektorów, którym starają się nadskakiwać, nie kalkulując nawet, że cele protektorów mogą być zupełnie inne niż te, które warszawska elitka uznała w swojej naiwności za właściwe dla nas i dla nich. 

Jedynym praktycznym skutkiem takiej polityki są straty Polski i Polaków. Całkowity upadek prestiżu naszego państwa, które nie tylko w Waszyngtonie i Moskwie, ale także w Kijowie i Mińsku traktuje się jak popychadło, z którym nie trzeba się liczyć i z którym nie trzeba dobijać targu. Targu dobija się z seniorem Polski. Najbardziej dobitnym tego przykładem są relacje z Ukrainą. W zamian za pełne poparcie polityczne i finansowe władze Ukrainy nie są skłonne do ustępstw nawet na płaszczyźnie polityki historycznej, posuwając się na niej do najdalej idących demonstracji lekceważenia wobec naszego kraju, bo w takich kategoriach można ująć przyjęcie przez ukraiński parlament ustawy gloryfikującej UPA dokładnie w dniu wizyty prezydenta Komorowskiego w Kijowie, czy barbarzyński zakaz poszukiwań i godnego pochówku polskich ofiar wojny na terytorium Ukrainy. W tym samym czasie Polska poniosła ogromne koszty wojny handlowej między Unią Europejską a Rosją w imię integralności terytorialnej Ukrainy i ponosi jeszcze większe po tym gdy politycy POPiSu poparli entuzjastycznie wysokie bezcłowe kontyngenty na import ukraińskich produktów rolno-spożywczych na unijny wspólny rynek. Z tego rynku ukraińscy farmerzy wyciskają obecnie polskich rolników. Tak się składa, że to właśnie ci ostatni tracą na polityce polskiej elity najwięcej. Dla polityków POPiSu to niewielka cena za coś co postrzegają jako „przyciąganie Ukrainy”.

Michał Kołodziejczak jest dla tej elity tak groźny ponieważ z chłopskim zdrowym rozsądkiem i nie zważając na żadne polityczne dogmaty pyta  – czy to jest w naszym interesie?… i pokazuje rachunki z gospodarstwa swojego i innych rolników sugerujące, że polityka obecnego i poprzednich rządów z interesem Polaków nie ma tak wiele wspólnego jak deklarują politycy w czasie kampanii wyborczych. Oczywiście zdrowy rozsądek ciężko pracującego obywatela w zideologizowanej perspektywie polityków czy opiniotwórczych publicystów jawi się jako bezczelność i ignorancja. Jednak na owe zdroworozsądkowe wnioski i żądania by władze Polski zaczęły w końcu dbać o dobro jej mieszkańców politycy nie potrafią odpowiedzieć inaczej niż właśnie za pomocą frazesów wywiedzionych ze swojej dogmatycznej ideologii. Gdy ktoś wylicza, że apriorycznie antyrosyjska i proukriańska polityka niezbyt się Polakom opłaca natychmiast zostaje nominowany na żołnierza rosyjskiej „wojny hybrydowej”, której odpór dają w swoim mniemaniu, a być może tylko w swojej retoryce na potrzeby wyborców, polscy politycy. 

Do takiej właśnie retoryki uciekł się minister rolnictwa Jan Krzysztof Ardanowski, który po wielkiej rolniczej manifestacji zorganizowanej przez Kołodziejczaka w Warszawie insynuował, że to robota na rosyjskie zlecenie, bo rolnicy śmieli wykrzyczeć pod oknami ambasady USA, że to właśnie podążanie Polski za amerykańską polityką konfrontacji z Rosją na terenie Ukrainy jest przyczyną ich problemów. Poza zilustrowaniem skali cynizmu pisowskich polityków, ta bezpodstawna insynuacja potwierdziła, że wyrażanie iście wasalnej, niemal nabożnej czci dla „strategicznego sojusznika”, znajduje się w zakresie obowiązków wszystkich członków rządu PiS. Potwierdza to fakt, że nawet minister rolnictwa, inaczej niż w każdej innej sprawie, w której ujawnia się rozbuchany partykularyzm Polski resortowej, w tym przypadku bardziej interesuje się polityką zagraniczną niż tymi, dla których pracuje i którzy faktycznie mogą mu sporo zaszkodzić. O skali emocjonalnego zaangażowania w obronę polityki zagranicznej rządu niech świadczy fakt, że minister rolnictwa hasła rolników przeciw USA określił jako „obelgę”. Oczywiście resortowy partykularyzm ma się dobrze jeśli chodzi o wsparcie finansowe jakiego ukraińskim rolnikom udziela Ministerstwo Spraw Zagranicznych, które w ramach programu „Polska pomoc” wydaje pieniądze polskich podatników na wzmacnianie zdolności produkcyjnych i konkurencyjnych ukraińskich hodowców malin oraz ukraińskich producentów mleka i serów. O tej sprawie minister rolnictwa niczego nie wiedział tak długo, aż nie powiedział mu o niej Kołodziejczak. W tej sprawie minister Ardanowski niczego zrobić nie może. Natomiast jak na zawołanie nagonkę na rolniczego lidera rozpoczęła prorządowa „Gazeta Polska Codziennie”, która w artykule z 17 lipca, zatytułowanym „Radny z Błaszek chce być >>nowym Lepperem<<” próbowała przedstawiać Kołodziejczaka jako zwykłego karierowicza.

Cała ta sytuacja jest dla mnie potwierdzeniem bardziej ogólnej tezy, że w Polsce zwykli obywatele na pewnym elementarnym poziomie wykazuje się lepszym rozpoznaniem interesu narodowego niż elita od lewa do prawa. Rządy PiS pokazują, że polska elita w całości, od nawróconych na demokrację liberalną postkomunistów po postsolidarnościowców jest nosicielem wszystkich dewiacji myśli politycznej w Polsce narastających przez ostatnie 200 lat. Absurdalny polityczny uniwersalizm spod znaku „za wolność waszą i naszą”, kompleks Zachodu i traktowanie go jako pewnej nadrzędnej wobec Polski całości, całkowity brak racjonalności w ocenie celów i możliwości Rosji, której nienawidzi się z powodów ideologicznych bardziej niż kocha się Polskę, mierzenie sukcesów polityki zagranicznej ideowymi deklaracjami a nie wymiernymi wskaźnikami. To wszystko to nie tyle wyspekulowany program polskiej elity, to po prostu jej mentalność, ukształtowana w szkole polityki jaką była działalność opozycyjna w PRL. 

Opozycyjne salony, w których rej wodziła lewicowo inteligencja, nie dały ludziom obecnie rządzącym kompetencji do kierowania niemal 40-milionowym narodem żyjącym w środku Europy. I wśród  naszych obecnych przywódców dominują właśnie papierowi inteligenci, nic więc dziwnego, że polityka staje się dla nich polem realizacji oderwanych od rzeczywistości ideałów i wizji, nie zaś interesów obywateli i poszczególnych grup społecznych, które najwyraźniej naszych dyplomatów niewiele interesują. Dość wspomnieć, że obecny minister spraw zagranicznych Jacek Czaputowicz wywodzi się z ruchu pacyfistycznego, jakim była organizacja „Wolność i Pokój” działająca w latach 80 XX wieku. Dodajmy, że również były minister obrony Bogdan Klich był pacyfistą. W ruchu tym działali także były minister spraw wewnętrznych Bartłomiej Sienkiewicz, nadzorujący niegdyś działalność służb specjalnych, nieżyjący już poseł Konstanty Miodowicz, czy były ambasador na tak trudnym terenie jakim jest dla polskiej polityki Białoruś Mariusz Maszkiewicz. Podczas gdy w innych krajach za bezpieczeństwo wewnętrzne, obronę narodową i politykę zagraniczna odpowiadają często byli wojskowi czy oficerowie służb, czasem rekiny międzynarodowego biznesu, bądź reprezentanci wielkiego przemysłu, u nas mamy na tej płaszczyźnie silną reprezentację niegdysiejszych pacyfistów. Wiele to mówi o polskiej klasie politycznej.

To czego nam trzeba to właśnie wejścia na scenę realnych trybunów ludowych, całkowicie nieskażonych ideologiczną dogmatyką i manierami elity. Niech wyjdą i wykrzyczą czego nam tak naprawdę potrzeba. Ten donośny głos jest zresztą potrzebny nie tylko oderwanym od społeczeństwa politykom, ale i nam, obywatelom, biernie obserwującym polityczne przedstawienie, a od czasu do czasu wcielającym się w jego aktorów, gdy podążamy do urn według scenariusza napisanego przez partyjnych propagandystów. Donośny krzyk trybuna niechaj przypomni nam, że nie musimy głosować ciągle na tych samych polityków, że zawsze jest alternatywa, że żaden głos oddany w zgodzie ze swoimi poglądami nigdy nie jest stracony. Michał Kołodziejczak jest na dobrej drodze by stać się trybunem przynajmniej dla polskich rolników. 

Karol Kaźmierczak