wtorek, 20 listopada 2018

Gladius Ferreus: Jaki konserwatyzm? - wywiad

Gladius Ferreus 
       Magna Polonia (dalej MP): Konserwatyzm w pierwotnym znaczeniu oznaczał tyle, co konserwowanie istniejącego w danym momencie porządku społecznego, sprzeciwiając się wszelkim próbom jego burzenia. Pan chyba jednak nie uważa istniejącego obecnie porządku społecznego za idealny?

Gladius Ferreus (dalej GF): Nie, absolutnie! Konserwatyzm rozumiany, jako „konserwowanie istniejącego w danym momencie porządku społecznego”, jest dla każdej tradycyjnej cywilizacji czymś wprost zabójczym i do tego bezmyślnym, gdyż zakłada bezrefleksyjną obronę istniejącego status quo, pozbawioną zupełnie aksjologicznej ewaluacji – tacy konserwatyści nawet nie zastanawiają się, czy broniony przez nich porządek jest osadzony w niezmiennych zasadach wiecznej Tradycji, czy też ma korzenie rewolucyjne… Dla nich liczy się tylko to, aby zmiany miały powolny i bezkrwawy charakter, a w którą stronę pójdą, to już tak naprawdę nieistotne…
Właśnie przez taki opłakany sposób myślenia, powielany w ciągu dwóch wieków z okładem przez rozmaite odmiany centroprawicy (najczęściej konserwatywnych liberałów i chrześcijańskich demokratów, choć nie wyłącznie), proces rewolucyjny może postępować stale naprzód. Dlatego też tzw. konserwatyzm ewolucyjny jest być może najgroźniejszym – gdyż perfidnym! – wrogiem autentycznego tradycjonalizmu, ponieważ imituje tylko swój opór względem Rewolucji, tak naprawdę ścieląc jej ścieżkę, poprzez jedynie spowalnianie – a nie bezwzględne odrzucanie – religijnych, ideowych, politycznych, społecznych i gospodarczych (tak, tak – dokładnie w takiej kolejności! Wbrew bzdurnym twierdzeniom wszelkiej maści historycznych materialistów i marxistów, zmiany gospodarcze mają dla ogólnych przemian cywilizacyjnych tak naprawdę czwartorzędne znaczenie…), konsekwencji z tejże Rewolucji wypływających. Jak trafnie zauważył Mikołaj Gómez Dávila, „reakcjonista nie znajduje się na prawo od lewicy, ale naprzeciwko niej”, zaś problem z konserwatystami ewolucyjnymi jest właśnie taki, że oni stoją od rewolucyjnej lewicy – czy to liberalnej, czy socjalistycznej – tylko trochę na prawo… By już przejść do podsumowania odpowiedzi na to pytanie, powiem tyle, iż styl myślenia oraz sposób uprawiania polityki przez ewolucyjnych konserwatystów, ma sens wyłącznie przed (!) nastaniem rewolucyjnej apokalipsy, dajmy na to w takiej Francji około 1750 roku – wtedy można sobie spokojnie konserwować, co zastane, gdyż wówczas status quo wyrasta organicznie z Tradycji. Natomiast w sytuacji, gdy – kolokwialnie rzecz ujmując – mleko się już rozlało i powstał nowy, wypływający w wywrotowych doktryn, zasad i maxym, rewolucyjny (nie)porządek, obowiązkiem każdego prawdziwego konserwatysty, jest jego całkowite odrzucenie, rezygnacja z postawy ewolucyjnej i w końcu wytoczenie obozowi kontestacji nieubłaganej i śmiertelnej, kontrrewolucyjnej wojny, gdyż chodzi tu po prostu o ocalenie cywilizacji jako takiej. Po przejściu rewolucyjnego huraganu, ewolucjonizm w najgorszym, brytyjskim stylu, jest więc kolejnym czynnikiem cywilizacyjnego rozkładu, uzasadniającym w swych mętnych założeniach kolejne (lecz wobec przyjęcia takiego sposobu myślenia – logicznie nieuniknione…), kapitulacje względem sił przewrotu. Reasumując, po rewolucyjnym potopie, nie ma już miejsca na żadną mgławicową ewolucję – możliwa jest tylko albo rewolucja tradycjonalistyczna, rewolucja przeciwko Rewolucji, albo ostateczna otchłań i klęska. Tertium non datur.


MP: Ale przyzna Pan, że stosunki społeczne zawsze ulegały i ulegają zmianom. Jeśli więc chce się Pan odwoływać do stosunków społecznych z przeszłości, ale nie do tych, które panowały w ostatnich latach, to do jakich konkretnie. Kiedy funkcjonował taki model stosunków społecznych, których chciał by Pan przywrócić i jak zamierza Pan to zrobić? Bo rozumiem, że metody rewolucyjne co do zasady Pan odrzuca?

GF: To nie jest tak, że uważam, iż należy dążyć do przywrócenia jakichś konkretnych stosunków społecznych z określonej epoki, gdyż tak, jak inna była monarchia Bolesława Chrobrego, inna Kazimierza Wielkiego, inna Zygmunta III, inna Jana Sobieskiego, tak też inna będzie – jeśli Bóg zdarzy – dwudziestopierwszowieczna, polska monarchia Króla (jeszcze) Nieznanego… Natomiast tym, czego należy się bezwzględnie trzymać, jest ponadczasowy duch Tradycji, który inkarnuje się m. in. w samej instytucji monarchii jako takiej, gdyż jak celnie zauważył niemiecki rewolucyjny konserwatysta A. E. Günther, „konserwatyzm nie jest przywracaniem tego, co było, ani trzymaniem się tego, co jest, lecz życiem z tego, co obowiązuje zawsze”. Z kolei św. Tomasz z Akwinu genialnie kiedyś napisał, iż conservatio est continua creatio – „zachowywanie jest kontynuacją stworzenia”. Idzie więc o to, by – jeśli mają być rzeczywiście tradycyjne – stosunki społeczne w żadnym razie nie mogą być sprzeczne z boskim porządkiem stworzenia (na przykład prawnie negując nierozerwalność małżeństwa poprzez bezbożne rozwody, że o honoryfkacji sromoty pederastów nawet nie wspomnę…).

Jeśli chodzi o naszą polską historię, to uważam, że – mimo olbrzymich wynaturzeń ustrojowych związanych z tzw. demokracją szlachecką, ów duch Tradycji utrzymywał się w Rzplitej aż do 1764 r., kiedy to rozpoczął swoje panowanie Stanisław August Poniatowski i zainicjował zgubne dzieło odgórnej – z błogosławieństwem tronu, gdyż oddolnie te wpływy przenikały na ziemie Korony i Litwy już wcześniej – implementacji liberalnego, masońskiego i oświeceniowego nowinkarstwa (w tym procesie mieści się także konstytucja 3 maja!). A zatem sądzę, iż do końca czasów saskich nasze dzieje toczyły się, mimo naprawdę wielu zwichrzeń po drodze (szesnastowieczna tolerancja dla kacerzy, wspomniana wyżej korozja ustroju), właściwymi, zdrowymi koleinami i warto – ba, nawet trzeba! – odwoływać się do tych tradycyj (przez małe „t”) ośmiu wieków (966-1764) polskiej historii, przy dzisiejszych próbach projekcji Nowego Ładu. Natomiast cały kilkuwiekowy okres po śmierci Augusta III, był już niestety w mniejszy, bądź większy sposób, zainfekowany duchem kielni i cyrkla i należy zeń wyjmować i przekazywać kolejnym pokoleniom, tylko to, co zdrowe, żywotne i bezsprzecznie ortodoxyjne, np. myśl katolickich (!!! – bez jakichś rozmaitych, pogańskich Zadrug, czy innych Niklotów…), ruchów narodowo-radykalnych lat 30. XX w., czy późniejszy etos Żołnierzy Niezłomnych, resztę ze wzgardą odrzucając, jako owoc zatruty i zgnity.

Konserwatywny sposób ułożenia stosunków społecznych polega z grubsza na tym, że przede wszystkim elity go wieńczące, winny także stać na straży konserwatywnych wartości (tj. prawdziwej, od Boga objawionej, Religii, wiecznej, ponadczasowej Tradycji, odgórnego, boskiego Autorytetu, ponadnaturalnego, nadprzyrodzonego Porządku) i niezachwianie w nie wierzyć, tzn. być wewnętrznie przekonanymi o ich absolutnej słuszności, bezalternatywności  i wyłączności (czyli stanowić arystokrację w dosłownym, źródłowym znaczeniu tego słowa, od greckiego ἄριστος, aristos – najlepszy). Nie muszę dodawać, iż dzisiejsza, tzw. Trzecia Rzeczpospolita, nie realizuje tych wytycznych zupełnie, posiadając elity proweniencji komunistycznej, wyznające na dodatek, po donośnym krachu obozu marxistowskiego socjalizmu na przełomie lat 80. i 90. minionego stulecia, zamiast bolszewickiej, inną bezbożną ideologię – demoliberalizm (wraz z pacyfizmem, humanitaryzmem i tolerancjonizmem, jako jego nieodłącznymi komponentami). Skoro w nawrócenie tego zepsutego, przegnitego do cna i doszczętnie zdemoralizowanego towarzystwa, prywatnie nie wierzę (a nie wierzę, mimo że cuda czasem się zdarzają…), warunkiem sine qua non odrodzenia naszej Ojczyzny w duchu tradycjonalizmu, jest bezwzględne pozbawienie go statusu elitarnego i zepchnięcie do rzędu najzwyklejszych poddanych (co i tak będzie dla tych ludzi – biorąc pod uwagę ich rolę nieodmiennie odgrywaną w Polsce po 1944 r. – niezasłużonym miłosierdziem z naszej strony…). Oczywiście należy wyzbyć się wszelkich złudzeń, iż te łże-elity abdykują niejako ze swojej pozycji samoistnie (że tak się nie stanie, pokazuje ich niedawna, a właściwie, to cały czas trwająca, histeryczna wręcz tromtadracja w sprawie tzw. wolnych sądów…). Będą więc musiały zostać do tego w jakiś sposób przymuszone.

Na koniec dodam, iż owej degradacji nędznych łże-elit, winna równocześnie towarzyszyć instauracja elit prawdziwych – autentycznej arystokracji monarchicznego Nowego Ładu, wiernie stojącej przy królu, Bożym Pomazańcu. Nie oznacza to bynajmniej mechanicznego powrotu dawnej arystokracji ancien régime’u, gdyż primo – szereg starych rodów też uległ totalnej degeneracji wysługując się demoliberalizmowi i secundo – nie nalewa się przecież młodego wina do starych bukłaków, tak więc Nowy Ład i Nowy Początek (choć przecież nieodmiennie osadzone w duchu Tradycji!), wymagają nowej, odpowiadającej na wyzwania współczesności, w żadnym wypadku nie obawiającej się konfrontacji z piekielnym światem demoliberalnej nierzeczywistości, wojowniczej, ascetycznej i heroicznej, tradycjonalnej arystokracji. Można udatnie zapytać – a skąd się ma ona w ogóle wziąć? Już śpieszę Państwu z odpowiedzią – z pośród tych wszystkich zacnych mężów i niewiast, którzy wiernie stoją przy nieznanym (jeszcze) Królu Jegomości i wirtualnym (jak na razie), Tronie, bez względu na to, czy pochodzą ze starych, utytułowanych rodów – magnackich, bądź szlacheckich (bo przecież i dzisiaj znajdą się tacy ich przedstawiciele, którzy nadal, jak ich przodkowie przed wiekami, zachowują przywiązanie do konserwatywnych i tradycyjnych pryncypiów – tego absolutnie nie neguję!), czy też, choć mają wprawdzie plebejskie korzenie i krew, to jednak od dawna posiadają – dzięki łasce Boga Przedwiecznego i własnemu wysiłkowi hartowania woli – arystokratyczną psyche.

MP: Muszę jednak zadać jeszcze jedno pytanie – jeśli to elity mają stać na straży konserwatywnego porządku, to w jaki sposób owe elity miałyby zostać wyłonione? Nie teoretycznie, ale praktycznie – kto miałby decydować, kto się do owej elity może zaliczać, a kto nie? I w jaki sposób sprawić, by te elity zostały zaakceptowane przez ogół społeczeństwa?

GF: Już po dokonaniu Reakcyjnego Przełomu i zainaugurowaniu Nowego Początku, nobilitacji dokonywałby oczywiście król – co do tego nie ma żadnej dyskusji (choć wnioskować do monarchy o uszlachcenie danej osoby mogliby również arystokraci, biskupi i inni ważni dostojnicy królestwa).

Natomiast jak dojść do tego, pożądanego stanu rzeczy? Zaznaczmy już na wstępie, iż ów stan musiałby mieć powszechny, ogólnoświatowy charakter, a nie tylko lokalny, polski, ponieważ niechybnie mielibyśmy na karku pokojową interwencję Wielkiego Brata zza Oceanu w obronie łamanych praw obywatelskich i zagrożonej demokracji (choć z drugiej strony, gdzieś ten proces odrodzenia musi się najpierw zacząć…). Sadzę, iż impulsem do takiej globalnej – a nie ograniczonej wyłącznie do poszczególnych państw, regionów, czy kontynentów – zapaści demoliberalizmu, która z kolei otworzyłaby drogę do pożądanych przez nas zmian, mógłby stać się potężny, wszechogarniający kryzys gospodarczy, przypominający ten rozpoczęty krachem na Wall Street w 1929 r. (a więc nie taki „mini-kryzysik”, podobny do tego niedawnego, z 2007 r., z kulminacją przypadająca na lata 2008-2009). Wówczas demoliberalne pseudo-elity (jak również ustrój oraz ideologia, na których straży stoją), nie potrafiąc sobie poradzić z rzeczywistością kryzysu (a znając ich konduitę stałoby się tak na 99%…), zostałyby w oczach doprowadzonego do czarnej rozpaczy szarego człowieka, całkowicie zdelegitymizowane, jak to się stało w latach 30 XX w., kiedy w szeregu krajów europejskich demokracja padała, jak kruchy domek z kart (niestety, w zamian nie powstał wprawdzie porządek w całości oparty na Tradycji, ale i tak nowe, autorytarne systemy, były o niebo lepsze od wersalskiego (nie)ładu).

I tutaj rozpostarłoby się duże pole do popisu dla nas, reakcjonistów i ludzi Tradycji – od naszych zdolności wykorzystania pomyślnej koniunktury zależałby los nie tylko Polski, Europy, lecz w ogóle całego świata… Mianowicie chodzi o to, by tej wspomnianej zapaści demokracji, nie skonsumowali z jednej strony rozmaici lewicowi populiści, a z drugiej jakaś ewentualna recydywa nazizmu, przemieniając demoliberalny burdel albo w cuchnący chlew, albo, dla odmiany, w smutny, szary obóz koncentracyjny, lecz MY, wznosząc podwaliny pod Nowe Królestwo. Jeśli Boska Opatrzność i los zechce obdarzyć nas taką dziejową szansą, to pod żadnym pozorem nie możemy wykazać się żałosną indolencją i ją okrutnie zmarnować! Po prostu nie wolno nam tego uczynić! Byłaby to prawdziwa historyczna zbrodnia na cywilizacji! Zakładając jednak scenariusz pozytywny, tzn. przejęcie władzy na skutek gospodarczego kryzysu przez obóz tradycjonalistyczny, to jego najwybitniejsi i najwytrwalsi reprezentanci staliby się niejako z automatu nową elitą, zaś ta stara demoliberalna, zostałaby społecznie zdegradowana i przestałaby istnieć w znaczeniu politycznym. Tak więc, by pokrótce zrekapitulować ten wątek, zawołam głośno: módlmy się o kryzys!

Wywiad ukazał się w numerze 11/2018 – Masoneria wczoraj i dziś, czasopisma Magna Polonia



 
Gladius Ferreus – wojujący katolik, legitymista, kontrrewolucjonista, reakcyjny tradycjonalista, partyzant Idei. Bezlitosny wróg demokracji, tolerancji, praw człowieka, masonerii, rozdziału Kościoła od państwa, suwerenności ludu, równości wobec prawa, wolności słowa, liberalizmu, protestantyzmu, modernizmu, pacyfizmu, humanitaryzmu, egalitaryzmu, socjalizmu, komunizmu, bolszewizmu, syjonizmu, parlamentaryzmu, konstytucjonalizmu, indywidualizmu, konsumpcjonizmu, feminizmu, genderyzmu oraz wszelkich innych heretyckich i wywrotowych idei w każdej formie i pod każdą postacią. Jego dewizą są słowa hiszpańskiego karlisty, Eugenia d’Orsa – „wszystko, co nie jest Tradycją, jest plagiatem” oraz brazylijskiego tradycjonalisty, Arlinda Veigi dos Santosa – „wszelka polityka, która nie jest Tradycją, jest z pewnością zdradą”.

Za: https://gladiusferreus.wordpress.com/2018/09/18/jaki-konserwatyzm/#more-296