W przeciwieństwie do Polaków, Francuzi ciągle są narodem, który jest w
stanie pogrozić politykom nieco bardziej niż tylko wpisami na Facebooku,
i który jest w stanie wyjść na ulicę by zająć się sprawami swojej
przyszłości, nie tylko przeszłości – pisze Karol Kaźmierczak
Manifestacje jakie przetaczały się przez ostatnie tygodnie nad Sekwaną
są być może ostatnim okrzykiem starej Francji, a być może początkiem
rewolucji politycznej. Jakkolwiek by nie było, Polacy, a szczególnie
polscy prawicowcy niewiele z nich zrozumieli.
Detonatorem wystąpień społecznych była decyzja rządu Edouarda
Philippe’a o podwyższeniu podatku paliwowego. Posunięcie to wpisywało
się w agendę macronowskiego liberalizmu, dla którego ekologia jest okiem
puszczanym do lewicowego elektoratu by tym szybciej przełknął gorzką
pigułkę bynajmniej nie lewicowej polityki gospodarczej i socjalnej tego
obozu. Decyzja rządu, który jest właściwie autorskim gabinetem
prezydenta Emmanuela Macrona, zmobilizowała do wyjścia na ulice setki
tysięcy obywateli w całej Francji. Do pierwszych masowych wystąpień doszło 17 listopada,
kiedy to masy „żółtych kamizelek” postanowiły nie tylko blokować ważne i
mniej ważne drogi, ale wlały się również do centrów wielkich miast, w
tym na paryskie Pola Elizejskie czy Plac Charlesa De Gaulle’a. Władze
nie zamierzały tolerować blokad i wysłały przeciw manifestantom
uzbrojoną po zęby policje, która nie żałowała obywatelom ani pałek, ani
gazu łzawiącego. Już wówczas obrażenia odniosło ponad 400 osób w tym 28
policjantów, co sygnalizuje, że demonstranci stosowali nie tylko bierny
opór.
Uliczna rewolta
Sytuacja powtarzała się w ciągu kolejnych sobót i niedziel, a brutalność policji i wściekłość obywateli jedynie narastały.
Wzrastała też liczba protestujących, która 1 grudnia sięgnęła liczby
136 tys. według szacunków francuskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych,
co i tak wydaje się liczbą zaniżoną. Nie pomogła demonstracja siły ze
strony władz – brutalne szturmy oddziałów do tłumienia zamieszek, ani
nagrania snajperów rozstawionych na dachach paryskich kamienic. Wszystko
wskazywało na rozwój ruchu protestacyjnego oraz coraz mniejszą kontrolę
rządu nad sytuacją, bo przy okazji ulicznych bojów o podłożu
politycznym w imigranckich dzielnicach uaktywnili się wandale i
złodzieje rabujący co popadnie. Zresztą i same „żółte kamizelki”, a
przynajmniej niektóre grupy w ramach protestów, nie przebierały w
środkach by pokazać rządowi swój brak akceptacji dla jego decyzji – stąd
płonące samochody, napisy na fasadzie Łuku Triumfalnego, blokady
składów paliw, niszczenie drogowych fotoradarów. Francuzi zabrali się do
protestów z rewolucyjnym zapałem, a przecież wiemy, że na robieniu
rewolucji znają się jak mało kto. O czym pamięta każdy rezydujący w
Paryżu rząd.
Radykalizm się opłacił i ruch protestacyjny odniósł pierwsze
taktyczne zwycięstwo. Rząd nie poważył się na dalszą eskalację konfliktu
i 4 grudnia ogłosił zawieszenie podwyżki na sześć miesięcy. Dzień
później, wobec zapowiedzi kolejnych manifestacji w Paryżu Macron już
osobiście wykonał pełen odwrót i zdecydował się na całkowitą rezygnację z
wprowadzenia nowego podatku. Oczywiście ten taktyczny sukces może łatwo
zamienić się w strategiczną klęskę, jeśli władzom po prostu uda się
wziąć obywateli na przeczekanie i za pół roku wdroży podatek korzystając
ze społecznej demobilizacji. Plan rządzących może się powieść, bo ruch
„żółtych kamizelek” jest spontaniczny i całkowicie nieformalny.
Konsekwentna niechęć jego uczestników do wyłaniania przywódców i
tworzenia jakichkolwiek struktur odzwierciedla pluralizm ich ruchu, w
który włączyli się zarówno samozadeklarowani prawicowcy jak i lewicowcy,
zwolennicy Marine Le Pen i Jean-Luca Mélenchona, radykalni nacjonaliści
i bojówkarze antify. Między tymi ostatnimi dochodziło zresztą do
ostrych starć w przestrzeni protestów, a patriotyczne „żółte kamizelki”
otoczyły szczelnym kordonem Grób Nieznanego Żołnierza, chroniąc go przed
mniej patriotycznymi uczestnikami wystąpień.
Detonatorem społecznego wybuchu nieprzypadkowo była kwestia podatku
zwiększającego koszty używania samochodu. Uderzał on w masy mieszkańców
prowincji pokonujących codziennie samochodem dziesiątki kilometrów by
dostać się do pracy. Wszystko w kontekście postępującej degradacji
publicznego transportu lokalnego i drożenia jego usług oraz upadku
ekonomicznej funkcji wielu mniejszych miast czy deindustrializacji
całych przemysłowych regionów. Ludzie ci odebrali podatek ekologiczny
jako kolejną fanaberię opływających w dostatki paryskich burżujów w
czasie gdy oni sami muszą ograniczać swoje wydatki i z trudem przychodzi
im odkładanie jakichkolwiek oszczędności z comiesięcznej zapłaty.
Przywiązani do egalitaryzmu i socjalnej funkcji państwa Francuzi
zauważyli, że polityka fiskalna nie służy już wyrównywaniu szans
obywateli na dostatnie życie lecz wręcz pogłębia dysproporcję ich
statusu materialnego. A przecież Francja była, według danych Eurostatu,
drugim państwem w Unii Europejskiej pod względem wysokości obciążeń
podatkowych. Wyprzedziła ją tylko Finlandia. Jednocześnie „biedni
pracujący” Francuzi z prowincji w znacznie mniejszej mierze korzystają z
polityki socjalnej państwa niż wieczni bezrobotni z imigranckich gett w
wielkich metropoliach. Dzielnic zasilanych kolejną falą nielegalnych
imigrantów uzyskujących dostęp do jeszcze bardziej rozbudowanych
świadczeń w ramach procedury rozpatrywania wniosków azylowych.
Postulaty „żółtych kamizelek”
Ruchu „żółtych kamizelek” nie można rozpatrywać w kategoriach
protestu przeciwko jednemu podatkowi. Zresztą jeszcze w listopadzie
manifestanci sformułowali szeroki zestaw aż 45 postulatów, który
przedstawili rządowi. Domagają się między innymi odrzucenia projektu
zakazu używania oleju opałowego jako napędowego przez rolników, co
przygotowuje parlament. Domagają się również eliminacji z produkcji
biopaliw importowanego oleju palmowego. Krytykując jego zakupy przez
francuski koncern naftowy Total (co zostało nazwane „policzkiem
wymierzonym francuskiemu rolnictwu”) żądają wsparcia dla rodzimych upraw
roślin oleistych.
Żółte kamizelki” domagają się dodatkowych dopłat dla tworzenia
etatowych miejsc pracy przy jednoczesnym obniżeniu świadczeń socjalnych
typu assistant i likwidacji przywilejów emerytalnych wybranych grup.
Dotowane miałyby być również firmy inwestujące na prowincji.
Protestujący chcą zwiększenia dodatków mieszkaniowych i wsparcia dla
studentów na zagospodarowanie się i na korzystanie z instytucji
kulturalnych. Żółte kamizelki domagają się przywrócenia podatku
solidarnościowego od 330 tysięcy największych bogaczy, zwiększenia
prorodzinnych ulg podatkowych oraz ograniczenia pensji i dotacji dla
członków rządu i parlamentu. Żądają ustalenia płacy maksymalnej na
poziomie 15 tys. euro. Chcą też likwidacji nowych rygorystycznych
przepisów dopuszczenia do ruchu pojazdów ze starszymi silnikami Diesla i
ponownego zwiększenia prędkości maksymalnej na drogach lokalnych z 80
do 90 km/h. „Żółte kamizelki” sprzeciwiają się także przymusowi
szczepień. Wysunięto również postulaty polityczne, przedterminowych
wyborów parlamentarnych, likwidacji izby wyższej – Senatu oraz zwołania
„uczestniczącego” zgromadzenia obywateli, odnawianego co 6 miesięcy i
częstszych referendów.
Obok tego zestawu pojawiały się jeszcze pojedyncze postulaty
powiązania wzrostu płacy minimalnej i świadczeń społecznych ze wzrostem
inflacji, zablokowania ekspansji sieci hipermarketów i wsparcia dla
drobnego handlu, również poprzez darmowe parkowanie dla samochodów
dostawczych dowożących towar do małych sklepów w dużych miastach, a
także powstrzymania przenoszenia produkcji przez francuskich
kapitalistów do państw z tańszą siłą roboczą. Manifestanci chcą
skutecznego opodatkowania globalnych koncernów takich jak Google czy
Amazon, ale też ochrony francuskiego rynku pracy poprzez wprowadzenie
obowiązku pracy wszystkich obcokrajowców na zasadach zatrudnienia
obowiązujących w prawie francuskim. „Żółte kamizelki” zażądały również
natychmiastowych deportacji wszystkich tych imigrantów, którym odmówiono
już prawa do azylu.
Szeroki zakres postulatów ruchu „żółtych kamizelek” oddaje skalę
niezadowolenia z polityki liberalnego obozu rządzącego i skłania do
wniosku, że protesty mogą trwać nadal, lub po okresie uspokojenia
wybuchną z nową siłą. Już zapowiedziano zresztą manifestację na kolejną
sobotę. Jak wskazują sondaże, od początku masowych wystąpień „żółte
kamizelki” mają poparcie ponad 70 procent Francuzów, a aż 15% z nich
akceptuje nawet używanie przemocy przez manifestantów.
Nowy podział polityczny
Hasła „żółtych kamizelek” to mieszanina lewicowych postulatów
tradycyjnej klasy robotniczej, postulatów drobnych przedsiębiorców i
niższej klasy średniej, a w końcu dążeń obywateli do rewitalizacji,
urealnienia demokratyczności mechanizmów władzy, na które, jak czują,
stracili realny wpływ. Obrazuje to jak zmienia się polityka i podziały
socjo-polityczne we współczesnej Europie. Nie ma już sensu analizowanie
jej przez pryzmat przeciwieństwa konserwatywno-liberalnej prawicy i
postępowej, etatystycznej lewicy. Główny podział polityczny organizujący
systemy władzy i funkcjonowanie społeczeństwa zaczyna się wyrażać w
walce lokalistów i globalistów. Ci pierwsi to wszyscy wierzący, że
państwo narodowe i tradycyjne struktury społeczne ciągle są gwarancją
ich bezpieczeństwa, statusu materialnego, a także tożsamości i kultury z
którymi się identyfikują i którymi żyją.
Lokaliści nie wierzą w głoszoną przez liberalnych globalistów „teorię
skapywania” to znaczy, że jeśli biznes wielkich korporacji będzie się
kręcił i nakręcał nominalny PKB to wszyscy się wzbogacą. Lokaliści nie
wierzą w wolny przepływ kapitału, ludzi i towarów. Nie chcą emigrować by
godnie zarabiać i nie chcą by imigranci psuli warunki zatrudnienia na
ojczystym rynku pracy. Są w końcu populistami, wierzą, że prości ludzie
mają prawo i potrafią rządzić państwem, że nie jest to domena
zastrzeżona dla technokratów. Jednocześnie w niektórych sprawach żądają
od państwa wycofania się, braku kontroli, zezwolenia na oddolną
społeczną samoorganizację.
Podział na lokalistów i globalistów odzwierciedla podział na masy,
które przegrywają na globalizacji oraz elity, które na niej zyskują
(oraz obywateli, którym będące częścią elity media głównego nurtu
zdołały wmówić, że nie przegrywają). Jest to podział mocno zakorzeniony w
stosunkach ekonomicznych, ale znajdujący często wyraz także na poziomie
postaw kulturowych. Coraz bardziej wpływa na scenę polityczną, co
znajduje wyraz we wspomnianym podejmowaniu kojarzonych z lewicą
postulatów ekologicznych przez Macrona, liberała bankierskiego chowu.
Ale też w lewicowym programie społeczno-gospodarczym Frontu Narodowego, a
obecnie Zgromadzenia Narodowego. Nieprzypadkowo zresztą w
postprzemysłowych regionach popierających partię Le Pen protesty
„żółtych kamizelek” przybierały największe rozmiary. Ruch ten jest
właśnie rebelią lokalistów.
Krzyk starej Francji
Na ulice wyszli w swej masie rdzenni, biali Francuzi, posiadający
własne firmy bądź zatrudnienie, zamieszkujący prowincję. Często byli to
ludzie w wieku co najmniej średnim, nie brakowało osób, które myślały
już raczej o swojej perspektywie emerytalnej, co widać na wielu
nagraniach z protestów. Ludzie ci głosowali do tej pory na różne partie
ale właśnie odnaleźli wspólny, łączący ich, interes, który być może
spróbują przekuć w jakiś program. A być może program ten podsunie im
któryś z istniejących aktorów politycznych lub środowisko nieobecne na
scenie, ale wykrystalizowane poza nią. Z równie wykrystalizowanymi
szerszymi koncepcjami politycznymi. Taką rolę próbują odegrać radykalne
frakcje nacjonalistyczne, skądinąd o socjalnym programie, czy też
radykalni lewicowcy. W tym sensie ich bijatyki mają głęboki polityczny
sens, prawda jest bowiem taka, wbrew temu co się wydaje wielu Polakom,
że wpływ polityczny wynika nie tylko z tego jak daleko dany pogląd
odpowiada interesom wspólnoty i jej uwarunkowaniom, ale wymaga fizycznej
obecności jego głosicieli w przestrzeni publicznej, w centrum
zbiorowych działań. Polityczną zmianę można promować i przygotować na
portalach społecznościowych, z pewnością jednak nie uda się przy ich
pomocy takiej zmiany przeprowadzić.
Ruch „żółtych kamizelek” różni się od rebelii studenckiej 1968 r. do
której jest porównywany ze względu na skalę wystąpień. Uczestnicy
protestów sprzed półwiecza również występowali w sposób spontaniczny i
bez formalnej struktury, także kontestowali całą scenę polityczną,
łącznie z oficjalną partią komunistyczną. Studentów jednoczyła jednak
powszechna na uniwersytetach nowolewicowa ideologia, będąca mieszaniną
trockizmu i postulatów szkoły frankfurckiej. Wszystkie późniejsze
wielkie manifestacje we Francji zawsze były organizowane przez wielkie
struktury takie jak partie, związki zawodowe czy fundacje. „Żółte
kamizelki” nie wpisują swoich doraźnych postulatów w żadną szerszą
koncepcję, nie chcą ogłaszać się lewicą czy prawicą, dawać jakiejkolwiek
partii prawa do bycia ich rzecznikiem i widać wyraźny opór przed
sformalizowaniem struktury, choćby samego kierownictwa. Jest to zresztą
symetryczna odpowiedź na strategię Macrona, który przed wyborami
prezydenckimi w 2017 roku twierdził, że jest ponad podziałem na lewicę i
prawicę. Ruch „żółtych kamizelek” jest więc dalszym ciągiem demontażu
dotychczasowej sceny partyjnej, ukształtowanej we Francji po drugiej
wojnie światowej, a nie odpowiadającej już współczesnym podziałom
socjo-politycznym.
Ruch z jakim mamy do czynienia to oczywiście tylko ferment, czysta
kontestacja. Ale przecież odgrywa ona swoją rolę w delegitymizacji
obecnego reżimu politycznego i to na wielu poziomach, ucząc na przykład
obywateli, że media głównego nurtu to zakłamani sojusznicy rządu, a
państwo jest słabe, mimo brutalności nie potrafi sprostać występującym
na ulicach obywatelom, jak zatem ma ich bronić przez terrorystami czy
przestępcami. Taki ruch przygotowuje więc pole dla politycznej
kontrpropozycji wobec elity. A że jej sformułowanie nie jest łatwe – to
oczywiste po tylu latach politycznej poprawności egzekwowanej nie tylko
przez cenzurę medialną, ale i ściganie pewnych poglądów z określonych
paragrafów kodeksu karnego. Po tylu latach systemu wyborczego
eliminującego realnych kontestatorów, kiedy to Front Narodowy zdobywając
kilkanaście procent głosów nie otrzymywał ani jednego mandatu w
parlamencie. Po tylu latach odcinania od finansowania, by znów powołać
się na przykład FN, któremu komercyjne banki odmawiały kredytów
niezbędnych dla prowadzenia kampanii wyborczej (to właśnie dlatego Front
zwrócił się do banków należących do Rosjan). Ze wszystkich tych powodów
można wątpić czy da się zrealizować we współczesnej Francji radykalną
polityczną zmianę wbrew politycznej i ekonomicznej elicie, poprzez
standardową procedurę wyborczą. Historia Francji pokazuje, że kolejne
reżimy wykazywały się sporym konserwatyzmem w potocznym tego słowa
znaczeniu, a generalne zmiany dokonywały się poprzez rewolucyjne zrywy
lub wymuszały je przegrane wojny. Same „żółte kamizelki” nawiązały do
tych narodowych doświadczeń, gdy na Łuku Triumfalnym któryś z
uczestników manifestacji namalował napis: „Ścinaliśmy głowy za rzeczy
mniejsze niż to”. Wbrew wiecznie przedwczorajszym reakcjonistom,
rewolucjonizm okazuje się częścią francuskiej tradycji i tożsamości.
Uliczne wystąpienia „żółtych kamizelek” mają jednak nie tylko lokalne
znaczenie. Skupiona wokół Macrona konfederacja polityków zblatowanych z
wielkim biznesem to nie tylko elita rządząca Francją. To także obóz
polityczny, który chce wykorzystać Francję jako bazę i narzędzie
przekształcenia Unii Europejskiej w federalne superpaństwo
kontynentalne. Młody prezydent Francji całkowicie otwarcie ogłaszał taką
wizję i groził marginalizacją polityczną państwom, które jej nie poprą.
Macron był wielką nadzieją kosmopolitycznych elit w całej Europie.
Szczególnie w sytuacji dekompozycji sceny politycznej w Niemczech i
słabnięcia pozycji Angeli Merkel. Dziś prezydent Francji jest słabszy
niż niemiecka kanclerz, jego sondażowe notowania są już tak marne, że
dalszą część kadencji będzie musiał prawdopodobnie poświęcić polityce
wewnętrznej. To dobra wiadomość dla Polski.
Miałka debata
Polskie reakcje na wydarzenie we Francji potwierdzają jedynie
miałkość debaty publicznej w naszym kraju oraz poziom podatności
społeczeństwa na manipulacje ze strony naszych polityków. W polskiej
dyskusji o wydarzeniach we Francji, i odnosi się to zarówno do
komentarzy polityków i publicystów, jak i obywateli na portalach
społecznościowych, dominuje swoiste poczucie wyższości nad Francuzami
charakteryzowanymi jako wandale i zadymiarze. Dla liberalnych polityków i
mediów obecne protesty to nieodpowiedzialne wystąpienie,
„populistyczna” uzurpacja obywateli, którym brakuje wiedzy i
odpowiedzialności by uznać, że „reformy” proponowane przez światłego
prezydenta Macrona to niezbędna droga do tego by Francja i Europa rosła w
siłę, a ludziom żyło się dostatniej. Media prorządowe i zwolennicy PiS,
odnotowując brutalność sił bezpieczeństwa, całą swoją energię
poświęcają na udowadnianie z kolei światłości władz Polski, która miała
rzekomo już przeprowadzić w Polsce zmiany o jakie walczą Francuzi, a
nawet jeszcze lepsze. Obóz rządzący najwyraźniej bardzo obawia się
oddolnej mobilizacji ludzi na ulicach, a przykładem tego niech będzie
wymiana zdań między wiceprezesem Ruchu Narodowego Krzysztofem Bosakiem a
doradcą zarządu TVP, a niegdyś byłą szefową „Wiadomości” Marzeną
Paczuską.
O tym, że środowisko PiS najbardziej boi się kontestacji ze strony
narodowców niech świadczy bardzo agresywna interwencja policji wobec
uczestników zorganizowanej właśnie przez nacjonalistów blokady
lubelskiego marszu homoseksualistów. Kontrastowała ona z bardzo
delikatnym obchodzeniem się policjantów z uczestnikami manifestacji
liberalnej opozycji, mimo, że w oficjalnej narracji obozu rządzącego
propagowanej przez sprzyjające mu środki masowego przekazu, to właśnie
„totalna opozycja”, jest głównym przeciwnikiem i zagrożeniem dla Polski.
W bardziej niszowych kręgach samozadeklarowanych prawicowców dochodzą
do tego dogmatyczne formułki bagatelizujące ruch „żółtych kamizelek”
jako „lewacki’, a jego działania jako „walkę o socjal”, „o kiełbasę” czy
w końcu potępiające każdą próbę robienia polityki na ulicy. Co zresztą
jest spełnieniem marzeń medialnych propagandystów obozu PiS, dążących do
pacyfikacji nastrojów społecznych wizją obywateli kontentujących się
„dobrą zmianą”.
Media rządowe i prorządowe używając protestów do krytyki wrogiego
Polsce i jej władzom Macrona, jednocześnie wykorzystują je także do
uderzenia w eurokratów. Podkreślając, że ci nie widzą zagrożenia dla
francuskiej demokracji i praworządności w brutalnym tłumieniu protestów
społecznych, podczas gdy wytoczyli najcięższe działa z powodu reformy
wymiaru sprawiedliwości w Polsce. Wskazanie na tę hipokryzję jest
słuszne, ale przecież zdecydowanie nie jest to najważniejszy wniosek
jaki można wyciągnąć z tego co się dzieje na Sekwaną. Warto aby media
publiczne zajmowały się nie tylko propagandą, ale też próbami
całościowego opisania procesów społeczo-politycznych.
Husarze przeciw komunie
W przeciwieństwie do Polaków, Francuzi ciągle są narodem, który jest w
stanie pogrozić politykom nieco bardziej niż tylko wpisami na
Facebooku, i który jest w stanie wyjść na ulicę by zająć się sprawami
swojej przyszłości, nie tylko przeszłości. Charakterystyczne, że Polacy
są zdolni do masowego wyjścia na ulicę jedynie przy okazji obchodów
historycznych wydarzeń i świąt upamiętniających bohaterów naszej
historii. Polacy chętnie uczestniczą w marszach ku czci „żołnierzy
wyklętych” lub oddają cześć powstańcom warszawskim. Największą
manifestacją w kraju jest Marsz Niepodległości, nie mający w zasadzie
żadnych haseł politycznych. Oczywiście to dobrze, że Polacy niejako
oddolnie prowadzą politykę historyczną lub uczestniczą w polityce
historycznej kreowanej przez instytucje publiczne. Niestety polityka
historyczna to jedyna polityka jaką Polacy potrafią jako społeczeństwo
prowadzić. Ma ona duże znaczenie dla wzmacniania narodowej tożsamości i
spójności. Jednocześnie jednak to jednostronne zaangażowanie obywateli
pozwala politykom, którzy dobrze opanowali granie na patriotyczną nutę,
łatwo manipulować społeczeństwem. Wystarczy siebie obsadzić w roli
następców choćby owych „żołnierzy wyklętych”, a Grzegorza Schetynę, w
latach 80. młodego działacza opozycyjnego Niezależnego Zrzeszenia
Studentów uciekającego przed milicją na ulicach Wrocławia, w roli
„komuny”. Bo tak przecież, zupełnie na poważnie, wielu sympatyków PiS
określa taką neoliberalną partię jaką jest Platforma Obywatelska.
Wiadomo, że skoro grozi przejęcie władzy przez potomków UB, „resortowe
dzieci”, nikt nie będzie przejmował się drobiazgami takimi tak jak ten
czy inny podatek nałożony przez Mateusza Morawieckiego.
Polacy siedzący na tyłkach przed komputerami, wpisami na portalach
społecznościowych dający wyraz swojej wyższości nad Francuzami
rozrabiającymi na ulicach Paryża, to wręcz żałosny obraz. Równie żałosny
jak wtedy gdy siedzieli na tyłkach po wybuchu afery taśmowej, gdy
wyszedł na jaw poziom niesterowności państwa i skala pasożytnictwa
obsadzających jego struktury polityków i urzędników. Polacy siedzieli na
tyłkach gdy Donald Tusk jednym pociągnięciem długopisu przerzucił
odkładane w ich imieniu miliardy złotych z OFE do ZUS. Polacy nadal
siedzą przed monitorami gdy rząd PiS całkowicie otworzył granice Polski
przed imigracją zarobkową, w dokładnie ten sam sposób jak od lat 70. XX
wieku robiły to władze RFN. I to mimo tego, że wątek powstrzymania
imigracji, podbudowany stawianiem Niemiec jako negatywnego przykładu,
był jednym z głównych wątków kampanii wyborczej PiS. Polacy toczą swoją
„walkę” na lajki i tłity w czasie gdy rząd sprowadza Polskę do statusu
republiki bananowej, która poprawia swoje ustawy pod dyktando władz
Izraela, USA, a nawet Komisji Europejskiej, której w swej propagandowej
narracji miał dawać nieustępliwy odpór. Rolnicy nie wychodzą na ulicę,
gdy tania ukraińska żywność zalewa polski i unijny rynek, bo politycy
POPiS wspólnie popierali wysokie bezcłowe kontyngenty na produkty
rolno-spożywcze z Ukrainy w ramach zbliżania jej do Europy. Nie wyciąga
ich z gospodarstw istna
rzeź trzody chlewnej, prowadzona przez administrację na skalę
niespotykaną w żadnym innym państwie w którym pojawiła się ASF. A
przecież wyborcy PiS to często mieszkańcy wsi i patriotyczny sort
obywateli, werbalnie ceniących narodową suwerenność jako najwyższą
wartość. Reminiscencje Rzeczypospolitej od morza do morza zasłaniają
Polakom obraz Polski wykorzystywanej i rozgrywanej przez państwa tak
słabe jak Litwa czy Ukraina. W ramach partnerstwa z którymi rząd PiS
pozwala na dyskryminację i wynaradawianie zamieszkujących je Polaków.
Zdziecinniały naród
Gra symbolami i historycznymi motywami zabija u nas prawdziwą
politykę, która zawsze jest starciem interesów grupowych i interpretacji
interesu wspólnego z myślą o przyszłości. Tylko w ramach tej uprawianej
przez polityków gry, dumni potomkowie husarzy i „żołnierzy wyklętych”,
zapełniający ich wizerunkami swoje profile na Facebooku, mogą
jednocześnie godzić się na szybko następującą zmianą struktury etnicznej
Polski, czyli na zmianę naszej tożsamości w przyszłości. Jako Polacy
nie potrafimy wspólnie identyfikować swoich realnych interesów, interesu
narodowego, a nawet własnych interesów grupowych. Nie potrafimy
odpowiadać na ich łamanie przez rządzących wspólnymi, społecznymi
działaniami politycznymi. Gdy robi się biednie i niewygodnie wybieramy
indywidualne strategie przetrwania. Pakujemy się i wyjeżdżamy na
emigrację. Z komentarzy potomków husarzy można nierzadko usłyszeć
lekceważenie dla Francuzów walczących „o kiełbasę”. Jednocześnie Polacy
milionami opuścili swoją ojczyznę właśnie „za kiełbasą”, aby poprawić
swój indywidualny status materialny.
Nie potrafimy nawet formułować języka debaty, który w sposób
zrozumiały i konstruktywny artykułowałby interesy o których piszę.
Przerzucamy się często przesadnymi, prawie zawsze wywiedzionymi z
historii określeniami – „targowicy” lub „dyktatury”, „komuny” lub
„faszyzmu”. W ustach Polaków te wielkie i dramatyczne słowa pozostają
tylko farsą, bo nie idzie za nimi żadne odpowiadające im powagą
zaangażowanie. Dlatego farsą pozostaje całe nasze życie
społeczno-polityczne. Francuzi nie mówią o rozbiorach i dyktaturze,
tylko o bolesnej dla ich portfeli podwyżce, a i tak potrafią ze swoich
słów wyciągnąć bardzo poważne konsekwencje, aż do ruszenia z pięściami
na policjantów włącznie. To właśnie konsekwencja między słowami a
czynami odróżnia dorosłych od dzieci. Ostatecznie dekadencja, która
toczy Francję nie od dziś, jest przypadłością tylko ludzi dojrzałych i
dojrzałych społeczeństw. Natomiast łatwość z jaką polscy politycy
rozgrywają społeczeństwo symbolami i korumpują patriotyzmem,
sprowadzając patriotyczne emocje obywateli do roli paliwa dla
mobilizacji poparcia wyborczego, karze myśleć o naszym narodzie jako
narodzie infantylnym.
Wszechobecne w Polsce biadolenie nad spalonymi we Francji samochodami
i rozbitymi witrynami to kolejny dowód na zdziecinnienie Polaków. Tak
jakby przy masowych, spontanicznych ulicznych wystąpieniach można było
całkowicie uniknąć takich ekscesów. Tak jakby manifestacje pozbawione
tego rodzaju przejawów gniewu ludu mogły zrobić wrażenie na okopanej na
swych stanowiskach elicie osłanianej przez falangi ciężkozbrojnej
policji. U nas jednak osoby z całkowitą powagą określające się mianem
„antysystemowców” będą czerpać satysfakcję z tego jak spokojnie i
grzecznie przebiegł Marsz Niepodległość, z wyraźną wyższością wobec
chuligaństwa Francuzów. By jednocześnie w najcięższych zarzutach
uprawiać krytykę partii rządzącej za nie spełnianie obietnic wyborczych.
Ta potrzeba uznania za bycie grzecznymi przez opinię publiczną w
państwach zachodnich, tak jak ją sobie w filisterskich kategoriach
wyobrażamy, zdradza zresztą kolejny zakorzeniony kompleks Polaków.
Francuzi tym razem nie szukali uznania obcych, ani własnych władz. Po
prostu walczyli o swoje. Warto abyśmy się czegoś od nich nauczyli.
Karol Kaźmierczak
Za: https://kresy.pl/publicystyka/dojrzali-francuzi-i-zdziecinniali-polacy/?fbclid=IwAR14A0VPxBEclZ7yZXMxBsfnOAG-R1Jgc6toCKfTlLmT7lpk_5_ruZc90nk