wtorek, 4 czerwca 2019

Adam Tomasz Witczak: Jan Tauler i Istnienie


        Mistrz Eckhart miał dwóch wielkich uczniów: błogosławionego Henryka Suzo i Jana Taulera. Gdybyśmy powiedzieli, a jest to chyba dość uzasadnione, że myśl Eckharta orbituje w mglistych sferach apofatyki, w uniwersum logicznych paradoksów, gdzie sama istota Bytu chwilami zdaje się nam ujawniać, ale tylko po to, by zaraz umknąć na wyższy poziom transcendencji, obnażając wszelkie niedoskonałości naszego umysłu – wtenczas należałoby powiedzieć, że Suzo i Tauler myśl tę sprowadzili do ludu. To znaczy: trudną i mało intuicyjną naukę Eckharta odziali w szaty nadające jej bardziej precyzyjny kształt lub też wyrazili ją pojęciami przyswajalnymi dla przeciętnego chrześcijanina.

Innymi słowy, obaj mówili więcej niż ich mistrz o tym wszystkim, co stanowi codzienną, zrozumiałą drogę postępowania: o grzechu i przebaczeniu, o dobrych uczynkach i bardzo praktycznie pojętej ascezie. Celował w tym zwłaszcza Suzo, skoncentrowany na Pasji Chrystusa i oczyszczającym walorze cierpienia. Tego podejścia w żadnym razie nie należy deprecjonować: wyróżniamy je po prostu dla porządku, a nie po to, by cokolwiek mu ujmować. Rzeczywiście bowiem naturalna droga pobożności z konieczności musi biec – przez większą część życia i w przypadku większości ludzi – takimi właśnie torami. Pisze o tym sam Tauler: Mówiłem już wiele razy, że na początku (życia wewnętrznego) za wyłączny temat medytacji człowiek powinien obierać jakiś przedmiot doczesny, np. narodzenie, czyny, życie i przykład Chrystusa.

Istotnie – z tym zwykle kojarzy się nam medytacja i modlitwa chrześcijańska; z nastawieniem dyskursywnym, z werbalną (nawet jeśli milczącą) analizą miejsc, pojęć i wydarzeń. Ba, często uważa się to wręcz za specyfikę postawy chrześcijańskiej, w odróżnieniu od „wschodniej” medytacji pojętej jako dążenie do zatrzymania wszelkiego procesu myślowego i opróżnienie umysłu z wszelkich kategorii. Czy takie przeciwstawienie jest w pełni sensowne? – to dłuższy temat, którym nie będziemy się tu szczegółowo zajmować. Co do zasady jest ono chyba prawdziwe, aczkolwiek także i chrześcijańscy mistrzowie zalecają (przynajmniej na etapie przygotowań do medytacji) uprzednie osiągnięcie stanu wyciszenia. A to dokonuje się m.in. przez techniki psychofizyczne (jak rytmiczne oddychanie w hezychazmie).

Zmierzamy jednak do czego innego. Wróćmy do Jana Taulera. Cytat, który zaprezentowaliśmy, pochodzi z jego kazania na temat ustępu 6,4 z Księgi Powtórzonego Prawa, tj. odnosi się do słów Słuchaj, Izraelu. W istocie całe to kazanie poświęcone jest właśnie wyjściu poza wszelkie starotestamentowe i ewangeliczne obrazy, poza miejsca, osoby i wydarzenia. Prawdą jest, że Tauler dopuszcza ten krok raczej u tych, którzy etap pierwszy mają już za sobą, którzy są wystarczająco gotowi. O tym, czy są, powinien zapewne decydować kierownik duchowy, a jeśli ktoś – z jakiegokolwiek powodu – zdaje się tu jedynie na osąd własnego sumienia (czyli rozumu, bo sumienie jest jego funkcją), to można jedynie życzyć mu wszystkiego najlepszego i doradzać wielką roztropność, bynajmniej nie negując jego wyboru.

Tauler w tym kazaniu brzmi bardzo „eckhartowsko”. Oto bowiem mamy wraz z autorem zgłębić tajemnice Istnienia. Duża litera nie jest tu przypadkiem: bo przecież Bóg to w swojej najgłębszej istocie JESTEM, a więc Byt, czyli Istnienie. Hindusi powiedzieliby: Sat. Jest to istnienie świadome (ćit) i pełne, doskonałe, a przez to tkwiące w absolutnym błogostanie. Ten aspekt to ananda – trzecie pojęcie z hinduistycznej triady (której nie należy mylić z trójcą Brahma – Wisznu – Śiwa).

Nie zawsze sobie to wszystko uświadamiamy. Najczęściej przecież klękamy w półmroku kościoła i składamy tam swoje prośby albo też (rzadziej…) ofiarujemy dziękczynienia. Wówczas Bóg w naturalny sposób staje się dla nas Sędzią, Monarchą, Ojcem, może nawet Przyjacielem (ale nazwałem was przyjaciółmi). To nic złego, bo wszystkie te pojęcia w Bogu się zawierają. A jednak zbłądziłby na dłuższą metę ten, kto poprzestałby (nawet i z dziecięcą ufnością) na wyobrażaniu sobie Boga jako kogoś w rodzaju gromowładnego Zeusa: kogoś, kto cierpliwie słucha, zastanawia się, kiwa głową, rozpatruje, rozważa, namyśla się i decyduje, a przy tym jest gdzieś „w Niebie” i tam się przechadza. Oczywiście, wszystkie te pojęcia w jakiś sposób Boga dotyczą – a jednak wystarczy parę stron Pseudo-Dionizego, Bonawentury, Akwinaty czy właściwie jakiegokolwiek ortodoksyjnego autora, by uświadomić sobie, że wielkość Boga nie polega jedynie na intensyfikacji tego, co my przez te pojęcia rozumiemy. Że nie chodzi tu o zwykłe zwielokrotnienie, ale o przejście na zupełnie inny poziom.

Oto bowiem Bóg istnieje poza czasem i przestrzenią: a zatem w ostateczności nie miewa nastrojów, nie zastanawia się nad niczym w taki sposób, by z góry nie znał wniosków tego rozumowania, nigdzie nie wędruje, bo jest wszędzie. Naturalnie nie jesteśmy w stanie sobie tego wyobrazić: a jednak wszelka sensowna refleksja nad pojęciem Boga do tego musi nas doprowadzić. Nawet owo któryś jest w Niebie to paradoks: albowiem nie jest przecież tak, że Bóg przebywa w jakimś miejscu, które byłoby (w jakimkolwiek, choćby i najbardziej metaforycznym sensie) większe od niego czy wobec niego zewnętrzne. W ostateczności istnieje przecież tylko Bóg: nie ma jakiejś pustki (a tym bardziej: nie-pustki, bytu), której by nie znał, która byłaby dlań nieosiągalna. Stosunkowo łatwo sobie to wyobrazimy (na tyle, na ile możemy), jeśli spróbujemy zastanowić się nad tym, jak to było przed Stworzeniem: gdy nie było czasu, nie było przestrzeni, a istniał jedynie Bóg. A jednak ten Bóg nie czekał przecież na Stworzenie, nie nosił się z tą decyzją, nie zastanawiał nad nią: albowiem jeżeli jest Bogiem, to jest absolutnie niezmienny, zatem żaden czas się go nie ima, a wszelkie Jego poznanie jest natychmiastowe.

O tym właśnie pisał siedem wieków temu Tauler: Człowiek może skutecznie uzmysławiać sobie w duszy przymioty Boga, gdy rozważa, że On jest bytem czystym i bytem wszystkich bytów, choć nie jest żadnym z nich. Bóg jest wszystkim tym, co jest. Znajduje się też we wszystkim, co istnieje i co jest dobre. Zaraz jednak dodaje: Bo jest On we wszystkich rzeczach, choć nieskończenie nad nimi wysoko.
Dla porównania, Brynadaranjaka – Upaniszada przedstawia ów fakt tak: Na początku była tylko wielka Jaźń odbijająca się w kształcie osoby. W tym odbiciu nie znalazła ona niczego poza sobą. Pierwszym słowem, jakie wyrzekła, było: „To jestem Ja”1. Oczywiście indyjscy myśliciele równie dobrze jak i my zdawali sobie sprawę z tego, że wszystko to działo się poza czasem, że ta Jaźń tak naprawdę nie zaczęła się, że raczej ona sama nieustannie dokonuje tego samopoznania, tak samo jak – tu już możemy wkroczyć z koncepcją stricte chrześcijańską – nieustannie Ojciec rodzi Syna, o czym często pisze Eckhart.

Dość intrygujące jest to, że tę jedność i prostotę Bytu możemy – nieudolnie, ale jednak – analizować z większym powodzeniem niźli tajemnicę Trójcy2. A przecież Trójca – Ojciec, Syn i Duch – wydaje się pojęciem bardziej przystępnym, bliższym, nasuwającym zrozumiałe, „rodzinne” skojarzenia. Spróbujcie jednak przybliżyć sobie jedność natury przy odmienności Osób, a zapewne szybko się zgubicie. Trudno bowiem nam pojmować osoby inaczej niż ze względu na wzajemnie się uzupełniające (albo i nie…) braki: jak więc mówić o różnicy tychże Osób, gdy każda z nich jest w pełni całością Boga? To jednak dygresja: która ma nam pokazać, że w takim razie powinniśmy cieszyć się z tego, że możemy uchwycić cokolwiek z prostoty i jedności Absolutu. Tak pisze Tauler: Bóg jest najdoskonalszym wyrazem prostoty, w Nim wszelkie zróżnicowanie sprowadza się do jedności i prostoty w jedności jednej istoty; Jego byt jest działaniem, (Jego) poznaniem, nagrodą, miłością i sądem – wszystko to stanowi jedność; Jego miłosierdzie jest Jego sprawiedliwością. A zatem, możemy uzupełnić, to raczej nasza niedoskonałość powoduje, że Byt, z którym się stykamy, jawi się nam z różnych perspektyw: bo nie jesteśmy w stanie uchwycić Jego całości.

Tauler zachęca do medytacji, w ramach której najpierw będziemy rozważać te fakty, a potem przejdziemy do milczącej, niewerbalnej kontemplacji tego ostatecznego Istnienia: Jest On w głębi duszy, zakryty przed wszystkimi zmysłami, całkowicie nieznany. Przeniknij tam z wszystkimi swoimi władzami, ponad szczegółowymi myślami, ponad swoją skłonnością do uzewnętrzniania się (…). Cały czas należy pamiętać, że mówimy o Bogu transcendentnym, osobowym i autentycznym – w żadnym razie nie chodzi tu o jakieś abstrakcyjne pojęcie, które miałoby służyć do deifikacji czy to stworzenia (choć autor pisze: Ukryty jest On w każdej rzeczy), czy własnego ego. Takie zastrzeżenia są istotne: o tych, którzy mieli je za nic i przez to zbłądzili w stronę magii czy panteizmu, pisał bł. Jan van Ruusbroec w traktacie Fałszywa i prawdziwa miłość3.

Czytamy też, że w kolejnym kroku człowiek może rozważać samotność Boga pogrążonego w cichym odosobnieniu, a jest to samotność, w której nie rozlega się żadne słowo, nie dokonuje się na sposób istotowy żadne działanie. To największe uogólnienie bytu. Nie kłóci się ono jednak z tym, że Bóg jest Wszech-potencjalnością czy też Wszech-możliwością. Można wyobrazić sobie (bardzo niedoskonałą) analogię: astronomowie uczą, że największe (znane) struktury w kosmosie to włókna i pustki, a na wyższym poziomie Wszechświat jest już jednorodny. Podobnie z Absolutem, który mieści w sobie wszystko, ale ostatecznie właśnie dlatego jest niezmienny, uniwersalny, jednolity – i prosty.

I wreszcie Tauler dochodzi do paradoksu: zachęca, aby rozważać Boskie ciemności, które jednakowoż z powodu swej niewymownej jasności są mrokiem dla każdego umysłu ludzkiego i anielskiego – tak samo jak blask słońca staje się ciemnością dla słabego oka. Oto właśnie To Jedno: tak ogólne, że niepodobna mu zaprzeczyć, jawi się bowiem jako konieczne, o ile w ogóle mamy mówić o Istnieniu. W rzeczy samej: scholastyka naucza, że Bóg jest bytem koniecznym, inaczej niż np. my, czyli byty przygodne.
Tauler nie precyzuje dokładnie, na czym polegać ma taka medytacja: na przykład jak bardzo i do którego momentu miałaby być werbalna i dyskursywna, a kiedy winna przejść w bezsłowną kontemplację (o ile w ogóle takie przejście jest czymś, co należy lub choćby wolno samemu prowokować). To już rzecz dla kierowników duchowych i dla samego adepta, wspieranego czy to odpowiednią lekturą, czy własnym doświadczeniem. Zresztą, nie do końca jest to przekazywalne: zagłębienie się w tajemnicy Bytu przyniesie na pewnym etapie rezultat samodowodzący się czy też samopotwierdzający, niejako na zasadzie satori, intuicyjnego uchwycenia – jak przy dociekaniu matematycznym, gdy po długim namyśle widzimy te same obliczenia, te same wnioskowania i nawet nie doszliśmy do żadnych nowych wniosków, a jednak dopiero teraz rozumiemy, że już rozumiemy.

Wszystkie cytaty z Jana Taulera za: Jan Tauler, Kazania, tłum. Wiesław Szymona OP, wyd. W drodze, Poznań 1985, kazanie nr 83, ss. 600-602.

1 Joseph Campbell, Potęga mitu. Rozmowy Billa Moyersa z Josephem Campbellem, tłum. Ireneusz Kania, Znak, Kraków 2013, s. 61.
2 W tej kwestii odsyłamy czytelnika do arcyciekawego eseju katolickiego autora Stratforda Caldecotta pt. ‘Face to face’: The difference between Hindu and Christian non-dualism, w którym analizuje chrześcijańską wizję Trójcy. W szczególności podkreśla, że troistość należy do samej istoty Boga, nie jest więc jakąś manifestacją na niższym, relatywnym poziomie, jak chcieliby Frithjof Schuon i niektórzy inni autorzy perennialistyczni. Interesująca jest też obserwacja Caldecotta, iż istnienie różnych stworzeń bazuje w pewnym sensie na archetypie Osób w Trójcy: Thus the Persons are the ground of the distinction of creatures—from God and from each other.
3 Bł. Jan van Ruusbroec, Dwanaście beginek, cz. II: Fałszywa i prawdziwa miłość, w: Dzieła. Tom IV, tłum. Maria Lew-Dylewski CRL, Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 2006.