Poniższy
tekst jest odpowiedzią profesora Bartyzela na moją prośbę, aby jako
niewątpliwy specjalista w kwestiach historycznych i ideologicznych
odniósł się do ostatniej medialnej burzy w sprawie postaci Leona
Degrella. Wywołała ona także skrajnie różne reakcje w naszym środowisku,
stąd uznałem, że opinia tak uznanego autorytetu niejako wyjaśni tą
sytuację.
Nie
będę tego w żaden sposób ukrywał – znając wypowiedzi Autora o
żołnierzach dywizji „Charlemagne” oczekiwałem komentarza w innym tonie.
Jednak elementarna uczciwość oraz szacunek do osoby profesora Bartyzela
oraz czasu, który nam poświęcił nakazują opublikować niniejszy tekst,
bez względu na jego wysoce krytyczną opinię o Degrellu.
Postać
Leona Degrella parokrotnie pojawiła się na naszych łamach, sam kiedyś
nawiązałem do jego życia i czynu, stąd w całościowej ocenie Degrella
niektóre aspekty i akcenty najpewniej inaczej bym rozłożył. Nie
ukrywałem nigdy, że dla nas, polskich nacjonalistów, jest Degrelle
niezwykle trudny do oceny. Dyskusja jaka dopiero co przetoczyła się
przez środowisko narodowe najlepiej tego dowodzi. Być może tekst
profesora Bartyzela będzie dla całości naszej formacji swoistym zimnym
prysznicem i pozwoli ustalić pewne ramy do dyskusji tego rodzaju nad
postawi i postaciami z historii europejskiego nacjonalizmu.
Grzegorz Ćwik, redaktor naczelny Miesięcznika Narodowo-Radykalnego „Szturm”
==========================================
Leon
Degrelle jest z pewnością jedną z najbardziej znaczących postaci w
historii XX-wiecznego narodowego radykalizmu (resp. rewolucjonizmu),
zarazem jednak szczególnie kontrowersyjną. Gdyby oceniać jego
działalność sprzed II wojny światowej, a nawet w jej pierwszej fazie (do
1941 roku), to bilans były dla niego bardzo korzystny: stworzenie ruchu
par excellence katolickiego (Christus Rex), żarliwa obrona męczeńskiego
katolicyzmu meksykańskiego, walka z oligarchią plutokratyczną i
partiokratyczną oraz masonerią, sympatie monarchistyczne (wpływ doktryny
Action Francaise) - wszystko to zasługuje na szacunek każdego człowieka
Prawicy. Dochodzą do tego pierwiastki wysokiego idealizmu, religijnej
żarliwości i bohaterstwa osobistego, a także niewątpliwy talent
literacki, dzięki któremu potrafił potrącić szlachetne porywy i strony
dusz swoich czytelników. Zgoła inaczej jednak sprawy się mają, jeśli
chodzi o jego działalność od czasu zaangażowania po stronie III Rzeszy.
Jeżeli nawet samo podjęcie kolaboracji da się do pewnego stopnia
usprawiedliwić obawą przed separatyzmem flamandzkim, który pierwszy
zgłosił akces do "Wielkiej Germanii", i jeżeli również sam fakt
partycypacji w niemieckich formacjach wojskowych (w takiej formie, jaka
była jedynie możliwa, to jest w strukturach militarnych Waffen SS) był
dopuszczalny moralnie i politycznie ze względu na pragnienie walki z
bolszewizmem zagrażającym całej Europie, to mimo wszystko Degrelle
przekroczył daleko i niedopuszczalnie cienką czerwoną linię, która
oddziela sytuacyjny sojusz z Niemcami na bazie antybolszewizmu od
ideologicznej solidarności ze zbrodniczym reżimem
narodowosocjalistycznym. Degrelle nie tylko walczył u boku i pod komendą
niemiecko-nazistowską, ale stał się autentycznym i przekonanym
hitlerowcem. Nie jest to żadna obelga, tylko jego własna, wielokrotnie
wyrażana autoidentyfikacja. Jest rzeczą wręcz niepojętą, że katolik,
taki jak Degrelle, był w stanie postrzegać Hitlera jako par excellence
"współczesnego krzyżowca" i wręcz wielbić go jako rzekomego obrońcę
chrześcijańskiej Europy. Nie potrafię sobie wytłumaczyć tego inaczej niż
jako duchowego samozatrucia i to właśnie ono odróżnia Degrelle'a od
wielu innych Europejczyków różnych nacji, którzy też walczyli po stronie
niemieckiej z Armią Czerwoną, aby powstrzymać inwazję komunizmu, ale
nie mieli złudzeń co do hitleryzmu i nie czcili fałszywego,
narodowosocjalistycznego "mesjasza". Wystarczy porównać jego poglądy i
postawę chociażby z hiszpańskimi ochotnikami na froncie wschodnim z
Błękitnej Dywizji. Co więcej i co gorsza, Degrelle podczas swojego
długiego życia po wojnie nie dokonał żadnej krytycznej autorefleksji i
do końca uprawiał apologię Hitlera, dając dowód tego, że czuje się jego
"duchowym synem". Last but not least, z polskiego punktu widzenia
upamiętnianie tej postaci jest nie do przyjęcia. Chociaż nie ma żadnych
dowodów na to, żeby Degrelle osobiście lub na czele dowodzonych przez
siebie oddziałów dokonywał jakichś czynów wymierzonych w ludność polską,
to jednak nie ulega wątpliwości, że jego stosunek do Polski i Polaków
był oburzająco krzywdzący: o naszym narodzie wypowiadał się w sposób
pogardliwy oraz wbrew oczywistym faktom przypisywał Polsce
odpowiedzialność za wybuch wojny i rzekome mordy na niemieckiej ludności
cywilnej. Biorąc to wszystko pod uwagę, bezkrytycznie apologetyczny
wpis dotyczący osoby Degrelle'a na oficjalnym profilu Lubelskiej Brygady
ONR należy uznać za wysoce niefortunny, nieprzemyślany i zwłaszcza dla
narodowców wręcz kompromitujący. Mistrz "nacjonalizmu integralnego"
Charles Maurras (który inspirował przecież Degrelle'a w młodości) pisał,
że nie ma i być czegoś takiego, jak "międzynarodówka nacjonalistyczna",
bo nawet jeżeli pewne idee są wspólne, to akcja polityczna nie może
przechodzić do porządku dziennego nad lojalnością wobec własnej
wspólnoty i godzić się na jej krzywdzenie, choćby słowem (podobnie
zresztą pisał u nas na przykład o. Innocenty M. Bocheński). To prawda,
że niektóre reakcje na ów szkodliwy wpis były przesadne i histeryczne,
ale owa "wrzawa medialna" była przecież nietrudna do przewidzenia; nie
dość więc przypominać, że lepiej być mądrym przed szkodą niż po
szkodzie.
z poważaniem
Jacek Bartyzel
OD REDAKCJI: Przedwojenna działalność Leona Degrella była bez zarzutu a i z wojenną kartą należy polemizować. Powojenne przywiązanie do osoby A. H trudno jest jednak wytłumaczyć.