wtorek, 10 września 2019

ks. prof. Poradowski: Na czym polega protestantyzacja katolicyzmu ?


cross1 
PROTESTANTYZACJA KATOLICYZMU 

        Ostatnio często się spotykamy z opiniami na temat rzekomej protestantyzacji katolicyzmu i jest rzeczą bardzo znamienną, że najwięcej i najczęściej podkreślają ten fakt ci katolicy, którzy nawrócili się z protestantyzmu. To głównie oni z bólem i goryczą stwierdzają, że błędne wierzenia i praktyki protestanckie, od których uciekli, przechodząc na katolicyzm jakieś trzydzieści-czterdzieści lat temu, wprowadzane są obecnie w życie przez hierarchię Kościoła katolickiego. Dla każdego bezstronnego obserwatora życie Kościoła katolickiego jest niezaprzeczalnym faktem, że dzisiejsza religijność katolicka coraz więcej przejmuje elementów protestanckich i chociaż fakt ten stwierdzają wszyscy, tylko niektórzy uważają go za objaw negatywny. Na tym polega zasadnicza różnica między sytuacją w wieku XVI i w czasach dzisiejszych. Jeśli bowiem w czasach Lutra i Soboru Trydenckiego tego rodzaju objawy spotykały się z jednolitą potępiającą postawą, obecnie reakcja katolików w tej sprawie jest podzielona; dla jednych jest to zgorszeniem i przyczyną troski, podczas gdy dla drugich jest okazją do zadowolenia, gdyż w „protestantyzacji” katolicyzmu widzą postęp i unowocześnienie, a niektórzy nawet i drogę do ekumenizmu. Wydaje się, że ta niezaprzeczalna obecność protestantyzmu wewnątrz dzisiejszego Kościoła katolickiego ma dwa źródła. Jednym z nich są podobnie jak w wieku XVI – pewne procesy wewnątrz samego Kościoła; drugim zaś jest wpływ jaki protestantyzm wywiera z zewnątrz na Kościół katolicki, zwłaszcza przez niezliczone ułatwione kontakty z okazji akcji ekumenicznej i tego wszystkiego, co się w praktyce czyni pod pretekstem ekumenizmu. Aby więc uzupełnić nasz cykl szkiców na temat „socjologii protestantyzmu”, tak tego z czasów Lutra jak i obecnego, przyjrzyjmy się pokrótce dzisiejszej protestantyzacji katolicyzmu, ale wyłącznie w ramach schematu jaki został w szkicach tych zastosowany. Wypada przypomnieć, że w zastosowanym schemacie spojrzeliśmy na protestantyzm wyłącznie z punktu widzenia „socjologii religii”, biorąc pod uwagę pięć zasadniczych probierzy, a mianowicie:
 
1. Protestantyzm jako reforma
2. Protestantyzm jako nawrót do germańskich wierzeń pogańskich
3. Protestantyzm jako zerwanie z cywilizacją łacińską
4. Protestantyzm jako judaizacja chrześcijaństwa
5. Protestantyzm jako zeświecczenie chrześcijaństwa
 
Pierwszy probierz – protestantyzm jako reforma – musimy pozostawić na boku, gdyż jak widać, ten tak bardzo pozytywny aspekt protestantyzmu Lutra w całej pełni został osiągnięty przez Kościół katolicki dzięki reformie przeprowadzonej przez Sobór Trydencki (1545-1563) oraz – rozciągając analogię na dzisiejsze czasy – przez reformy Drugiego Soboru Watykańskiego. Jeśli chodzi o drugi probierz – protestantyzm z czasów Lutra jako nie świadomy nawrót do germańskiego poganizmu – należy uczciwie zapytać, czy jest coś podobnego w dzisiejszym katolicyzmie. Otóż sam Drugi Sobór Watykański stwierdza, że świat współczesny powraca do poganizmu, a przecież kiedy Sobór używa tego wyrażenia „świat współczesny” włącza doń także i katolików. Zanim będzie mowa o tym powrocie współczesnego człowieka (także i katolika) do poganizmu i zwłaszcza do oddawania człowiekowi religijnej czci, należnej wyłącznie Bogu, należy stwierdzić, że dzisiaj szerzy się w Kościele, a zwłaszcza w Ameryce Łacińskiej, świadomy i zorganizowany powrót do starych wierzeń pogańskich ludów prymitywnych. Co gorsza, nie chodzi tutaj o jakiś ruch spontaniczny, niekontrolowany przez władze kościelne i niemożliwy do opanowania przez nie, lecz o zbrodniczy, świadomy i zorganizowany przez część kleru katolickiego nawrót do wierzeń pogańskich, które się wprowadza do oficjalnego Credo Kościoła katolickiego i włącza się je do liturgii mszalnej. Chodzi tutaj o tak zwany „trybalizm”. W tym wypadku ten obecny nawrót do poganizmu niektórych krajów katolickich, jest o wiele bardziej godny potępienia niż powracanie do poganizmu protestantów w czasach Lutra, gdyż w XVI wieku był to ruch spontaniczny, prawie nieświadomy, a zawsze wbrew władzom kościelnym, podczas gdy obecny nawrót do starych wierzeń pogańskich niektórych szczepów Indian południowo-amerykańskich jest dziełem świadomym, zorganizowanym przez samą hierarchię kościelną i wprowadzanym w życie jako „duszpasterstwo posoborowe” . Jest czymś nie do pomyślenia, żeby Kościół sam niszczył wiarę i w jej miejsce wprowadzał stare religie pogańskie. Niestety, ta zbrodnia ma miejsce od szeregu lat w wielu krajach, a zwłaszcza w Ameryce Łacińskiej i chociaż jest to zbrodnia karana Prawem Kanonicznym, jak dotąd, nic nie wiadomo, aby sprawcy tej zbrodni byli pociągnięci do odpowiedzialności. Ta poganizacja przez niektórych księży i biskupów ludów od wieków chrześcijańskich, jest w pełni tolerowana jako „duszpasterstwo ekumeniczne”, co jest niezbitym dowodem protestantyzacji katolicyzmu. Widzieliśmy, że trzecim probierzem protestantyzmu (z punktu widzenia przyjętego tutaj schematu) jest zerwanie z cywilizacją łacińską. Wypada więc zapytać, jaki jest stosunek dzisiejszego Kościoła katolickiego do cywilizacji łacińskiej? Wydaje się, że niemniej wrogi jak i protestantyzmu. W sprawach stosunku Kościoła do „cywilizacji” w ogóle i do „cywilizacji łacińskiej” w szczególności jest wiele nieporozumienia. Nie tu miejsce na omawianie tego zagadnienia, ale trzeba przypomnieć, że Kościół nie może utożsamiać się, z żadną cywilizacją historyczną, gdyż z zasady, ze swego powołania Kościół jest „matką i mistrzynią” wszystkich kultur i cywilizacji chrześcijańskich wszystkich epok, gdziekolwiek one powstają, będąc Kościołem z istoty swej „powszechnym”, czyli katolickim, co jednak nie przeszkadza, że Kościół może utożsamiać, się; z ideałem cywilizacji, który on sam proponuje pod różnymi nazwami, jak np. „cywilizacji chrześcijańskiej”, (o której nam mówią liczne encykliki społeczne i który to termin stał się bardzo drogi niektórym pisarzom katolickim) o „cywilizacji miłości” (termin bodajże wprowadzony przez Pawła VI, a używany także i przez jego następców) . Niemniej jednak Kościół powinien należycie doceniać cywilizacje historyczne według wartości, które one reprezentują, a zwłaszcza według ich użyteczności dla spełniania przez Kościół jego Misji ewangelizacji wszystkich ludów. W szczególny sposób Kościół powinien doceniać te cywilizacje historyczne, które narodziły się z ducha ewangelii i które są w większym stopniu dziełem samego Kościoła lub co najmniej wyrosły pod jego opieką. Takich cywilizacji historycznych jest wiele, ale jedna z nich, a mianowicie tzw. cywilizacja łacińska jest właściwie dziełem samego Kościoła, chociaż jej początki i fundamenty tkwią leszcze w starych, przedchrześcijańskich cywilizacjach śródziemnomorskich. Cywilizacja łacińska jest dziełem Kościoła, dokonanym w europejskim środowisku geograficznym, kulturalnym i historycznym, lecz – właśnie dlatego że jest dziełem Kościoła – z istoty swej jest ona uniwersalna, tzn. że może być przyjęta także i przez ludy innych ras i innych warunków geograficznych i ekologicznych, co samo życie udowodniło. To z tą cywilizacją w okresie tysiąca lat średniowiecza utożsamiało się chrześcijaństwo. Chociaż teoretycznie chrześcijaństwo może przyczynić się w każdym środowisku kulturalnym i geograficznym do wytworzenia miejscowej cywilizacji mniej lub więcej „chrześcijańskiej” – i w praktyce tak było niejednokrotnie – to jednak tylko cywilizacja łacińska okazała się dziełem trwałym i, co najważniejsze, dziełem uniwersalnym, to znaczy zdolnym do rozprzestrzeniania się na wszystkie ludy i wszystkie kraje, szanując miejscowe kultury i ich wartości, jeśli te nie sprzeciwiają się Ewangelii. Kościół nigdy nie utożsamiał się z żadną cywilizacją, a więc także i z cywilizacją łacińską i ta postawa Kościoła, zwłaszcza dzisiaj, powinna być jasno podkreślana. Wszelka tendencja utożsamiania się z jakąkolwiek cywilizacją historyczną krępowałaby Kościół w wypełnianiu swej zasadniczej misji przekazywania nauki Chrystusa Pana i pośredniczenia między każdym człowiekiem i każdym ludem a Bogiem, który jest Ojcem wszystkich ludzi i wszystkich ludów. Nie znaczy to jednak, aby Kościół mógł nie doceniać wartości i znaczenia niektórych cywilizacji, a zwłaszcza cywilizacji łacińskiej, szczególniej w tych krajach, w których jest ona głęboko zakorzeniona i ściśle związana z wiarą i obyczajami chrześcijańskimi. Wszelkie osłabienie i zubożenie cywilizacji łacińskiej, a zwłaszcza jej niszczenie, natychmiast odbija się na stanie życia religijnego i obyczajów. Nie należy zapomnieć, że Kościół z troską i wielkim wysiłkiem budował w ciągu wieków cywilizację łacińską właśnie dlatego, aby zapewnić swym wiernym należyte warunki do praktykowania wiary i do życia według jej wymagań, czyli wytwarzał instytucjom formy współżycia społecznego, ustrój gospodarczy i polityczny według wymagań Ewangelii. Widzieliśmy poprzednio, że protestantyzm zawsze zwalczał cywilizację łacińską, stąd też można powiedzieć, że obecna postawa walki z cywilizacją łacińską wewnątrz Kościoła, tak niestety częsta i nawet fanatyczna, jest jednym z przejawów protestantyzacji katolicyzmu. Jednym z historycznych elementów cywilizacji łacińskiej jest język łaciński. Porzucenie tego języka przez Kościół, a nawet w wielu środowiskach brutalna walka z tym językiem jest także jednym z przejawów protestantyzacji katolicyzmu. Atakując łacinę, zwalcza się nie tylko sam język jako taki, lecz także i dorobek kulturalny niemal dwutysiącletni, wyrażony w tym języku. Porzucanie łaciny jest zrywaniem z myślą filozoficzno-teologiczną wyrażoną w tym języku, z kulturą łacińską, z bogactwem liturgii łacińskiej i śpiewu gregoriańskiego. Chociaż w wielu wypadkach porzucenie łaciny jest tylko frywolnością, objawem braku kultury, czy też przejawem zjawiska socjologicznego, które Ortega y Gasset nazwał „buntem motłochu” („la rebelion de la masas”), to jednak jest w tym także niewątpliwie typowa reakcja protestancka przeciwko językowi-symbolowi cywilizacji łacińskiej. Wielu zapomina, że Drugi Sobór Watykański w licznych dokumentach kładzie nacisk na konieczność zachowania łaciny w życiu Kościoła”. Tymczasem wkrótce po Soborze, wbrew jego zaleceniom, zaczęła się walka z łaciną i usuwanie jej z liturgii i ze studiów teologicznych, a przecież im bardziej się kładzie nacisk na słuszne i dziś niezbędne używanie języków ludowych w liturgii i w studiach, tym bardziej okazuje się konieczność zachowania łaciny jako języka podstawowego, zwłaszcza w liturgii, w Prawie Kanonicznym, w definicjach dogmatycznych i w Piśmie Świętym. Także należy pamiętać, że kiedy mówi się o łacinie, nie chodzi tylko o sam język jako taki, lecz także o całe bogactwo myśli chrześcijańskiej w ciągu dwóch tysięcy lat wyrażone w tym języku. Przekłady bowiem nawet najdoskonalsze i najuczciwsze nigdy nie mogą zastąpić oryginału, szczególniej jeśli chodzi o łacinę, gdyż jest to język wyjątkowo dokładny, niedopuszczający nieporozumienia i nie pozostawiający żadnych wątpliwości. Całkowite porzucenie łaciny równałoby się porzuceniu chrześcijańskiej myśli wielu stuleci, a więc znacznej części tradycji, a na to mogą się odważyć tylko barbarzyńcy. Jakie to znamienne, że biskupi afrykańscy (wykształceni i wychowani jeszcze przed Soborem w Europie), okazali więcej w tej sprawie zrozumienia, niż wielu biskupów europejskich i południowo-amerykańskich, gdyż to przede wszystkim oni wypowiadali się przeciwko porzuceniu łaciny, zdając sobie sprawę, że to tylko poprzez łacinę oni sami mają dostęp do bogactwa myśli chrześcijańskiej przeszłych wieków. Wiele wartości, a zwłaszcza zwyczajów chrześcijańskich, zachowuje się j tylko w ramach cywilizacji łacińskiej, to też osłabienie tejże cywilizacji wystawia j na niebezpieczeństwo te wartości i obyczaje. Jako przykład można wspomnieć sprawę celibatu. Niedawno papież Jan Paweł II w swym wspaniałym Liście do Kapłanów (z 8 kwietnia 1979 r.) stwierdza, że celibat charakteryzuje Kościół łaciński i tak jest, gdyż poza Kościołem łacińskim celibat nie istnieje, przynajmniej jako instytucja prawno-moralna. Oczywiście, nie można utożsamiać „Kościoła katolickiego” z „cywilizacją łacińską”, jako iż są to terminy i rzeczywistości historycznie różne, ale nie ma wątpliwości, że obie te rzeczywistości są ze sobą ściśle związane. Osłabienie, a zwłaszcza niszczenie cywilizacji łacińskiej i porzucenie jej wartości i form współżycia musi mieć natychmiastowe skutki i wpływ na życie Kościoła w ogóle, a łacińskiego w szczególności, a więc reperkusje w jego instytucjach i zwyczajach. Celibat w ramach całości różnych instytucji i zwyczajów cywilizacji łacińskiej znajduje odpowiednie warunki, poza którymi z trudnością może być utrzymany. Celibat wymaga specjalnej i głębokiej kultury wewnętrznej, którą zapewniają tylko niektóre cywilizacje i jest faktem niezaprzeczalnym, że tylko tam gdzie cywilizacja łacińska jest żywa i silna, Kościół mógł z powodzeniem utrzymać instytucję celibatu i że poza tą cywilizacją zachowanie celibatu natrafia na duże trudności, a w niektórych cywilizacjach jest w ogóle niemożliwe, podobnie jak niemożliwe jest także i małżeństwo monogamiczne. Zapewne w przyszłości Kościół nie zdoła zachować instytucji celibatu duchowieństwa niezakonnego, bez jednoczesnej obrony cywilizacji łacińskiej, która stanowi niezbędne ramy dla tejże instytucji. W niniejszym artykule, wyłącznie socjologicznym, nie poruszono aspektów teologicznych celibatu, ale wszelkie argumenty teologiczne, bez uwzględnienia aspektów socjologicznych, pozostają oderwane od życia. W czasie II Soboru Watykańskiego dużo się mówiło na temat możliwości zniesienia celibatu i niektórzy biskupi byli przekonani, że to nastąpi, stąd też dając rekolekcje dla swych księży diecezjalnych, czynili do tego aluzje. Mówi się, że już po Soborze podobno na ten temat toczyły się rozmowy między grupą biskupów zwolenników zniesienia celibatu i papieżem Pawłem VI i że Papież okazał się przychylny ich żądaniom, ale pod pewnymi warunkami. Mimo, iż później Kościół zajął w tej sprawie jasną pozycję i zdecydowaną, dyskusje nie ustały, a argumenty w niej wysuwane są typowo protestanckie. Nadto, katoliccy teologowie „ekumeniczni”, czyli zwolennicy szybkiego i bezwarunkowego zjednoczenia z protestantami uważają, że zniesienie celibatu w Kościele katolickim jest niezbędnym warunkiem tegoż zjednoczenia, stąd też w imię „ekumenizmu” żąda się zniesienia celibatu. Niewątpliwie jest to także przejaw protestantyzacji katolicyzmu. Wiadomo jest także, iż istnieje w Kościele dość liczna grupa biskupów, którzy chcą doprowadzić do zniesienia celibatu drogą faktów dokonanych, czyli że faworyzują w swych diecezjach księży żyjących w konkubinacie i obarczonych liczną rodziną. Biskupi ci okazują we wszystkim, a nie tylko w sprawie celibatu, typową mentalność protestancką i we wszystkim, a zwłaszcza w liturgii naśladują sekty protestanckie.
 
Atak na celibat jest tylko częścią ataku na „kapłaństwo ministerialne”. W ostatnich latach jesteśmy świadkami, jak to różnymi drogami chce się dojść do zniesienia kapłaństwa w Kościele katolickim, a jest to przecież oczywista postawa protestancka. Protestantyzm, znosząc ofiarę Mszy św. zniósł także i kapłaństwo ministerialne. Podobna tendencja jest dzisiaj wewnątrz Kościoła katolickiego, a jej zwolennikami są sympatycy protestantyzmu. W wielu diecezjach z każdym dniem coraz więcej czynności właściwych kapłanom powierza się świeckim i to bez żadnego usprawiedliwienia brakiem kapłanów, okazując w ten sposób jak małą wagę przypisuje się kapłaństwu. Nawet utrzymuje się, że Mszę św. – a raczej ceremonię wprowadzoną w jej miejsce – mogą odprawiać ludzie świeccy bez udziału kapłana (jest to znana teza teologa Hansa Kunga, bardzo dziś rozpowszechniona i wprowadzana w życie w Ameryce Łacińskiej), a przecież to są poglądy i praktyki typowo protestanckie. Także usilna akcja na rzecz wyświęcania kobiet i to bez żadnych ograniczeń, a więc nie tylko dopuszczenia ich do diakonatu, ale także i do kapłaństwa i do godności biskupiej, jest objawem przejmowania przez katolików poglądów protestanckich. Podobno statystyki opinii księży katolickich we Francji wykazują, że więcej niż połowa duchowieństwa w tym kraju opowiada się za wyświęceniem kobiet na księży i biskupów. Co gorzej, podobno nawet niektóre osobistości w Watykanie także podzielają to stanowisko. Dobrze się więc stało, że Ojciec Święty Jan Paweł II, w czasie swej wizyty pasterskiej do Stanów Zjednoczonych wyraźnie oświadczył, że Kościół nie widzi możliwości wyświęcania kobiet. Niemniej jednak wiele z zaprowadzonych po Soborze praktyk prowadzi tak do zniesienia celibatu, jak i żądania wyświęcania kobiet. Na przykład fakt, że obecnie studia filozoficzno-teologiczne w wielu krajach seminarzyści odbywają nie w swych seminariach, lecz na uniwersytetach wspólnie z dziewczętami, dla których wydziały te zostały otwarte. Czasami nawet tak się składa, że kobiety są liczniejsze niż mężczyźni. W ciągu wielu lat wspólnych studiów, z jednej strony wytwarzają się sytuacje przyjaźni między tą młodzieżą, które często kończą się zobowiązaniami prowadzącymi do małżeństwa, a stąd powiększa się ruch przeciwko celibatowi, z drugiej zaś strony wykształcone filozoficznie i teologicznie młode dziewczęta nie widzą przed sobą innej przyszłości (zawodu) jak kapłaństwo, gdyż być tylko żoną kapłana już się im wydaje za mało. Dopuszczenie na wydziały filozofii i teologii kobiet jest niewątpliwie całkowicie na miejscu, ale odbywanie tych studiów razem z seminarzystami wydaje się być nieroztropne, gdyż z jednej strony zbyt wiele wymaga się w tej sytuacji od seminarzystów, żądając od nich jednocześnie przyjęcia celibatu, a z drugiej strony nie jest logicznym kształcić kobiety tak samo jak seminarzystów, zamykając im jednocześnie drogę do kapłaństwa. Jeśli Kościół zdecydował się na dalsze zachowanie instytucji celibatu i na niedopuszczanie kobiet do święceń kapłańskich, nie powinien przyjmować kobiet do instytucji przeznaczonych dla kształcenia kleru. Niechaj kobiety studiują teologię, ale nie w towarzystwie kleryków. Obecna praktyka jest czysto protestancka, ale też protestanci logicznie i konsekwentnie znoszą celibat i dopuszczają kobiety do święceń. Katolickie kapłaństwo ministerialne jest także obecnie poważnie zagrożone przez przejmowanie przez katolików protestanckiej zasady, że kandydaci na kapłanów i biskupów powinni być wybierani „demokratycznie” przez odnośne wspólnoty religijne (parafie, diecezje itd.), gdyż w ten sposób zrywa się z tradycyjną zasadą bezpośredniego powołania przez Chrystusa Pana. Zasada wyborów przez wspólnotę religijną jest typowo protestancka i ściśle związana z procesem „demokratyzacji” Kościoła. Ta protestancka zasada już od wielu lat jest zaprowadzana w Kościele katolickim, jeśli chodzi o wybór kandydatów na diakonów. Jest więc logiczne, że tę samą zasadę usiłuje się rozciągnąć także na wybór kandydatów do kapłaństwa i na biskupów. W ten sposób stopniowo przejmuje się zasady i praktyki protestanckie: to wspólnota religijna (parafia, diecezja, opactwo itd.) wybiera kandydata na kapłana lub biskupa i to ona udziela mu władzy. Stąd zasada protestancka, że władza kapłańska nie jest udzielana przez święcenia i nie otrzymuje jej kandydat z góry, od Boga, od Chrystusa Pana, chociaż poprzez hierarchię, lecz z dołu, od ludu (demokratyzacja Kościoła). Tą drogą zaczyna się szerzyć w Kościele katolickim protestancki zwyczaj, całkowicie przeciwny Tradycji, która utrzymuje, że to Chrystus Pan powołuje do kapłaństwa i to od Niego, poprzez hierarchię otrzymuje się władzę kapłańską, uczestnicząc w kapłaństwie Chrystusa Pana, Jedynego, Najwyższego i Wiecznego Kapłana. Protestanckie pojęcie kapłaństwa, które przenika obecnie do Kościoła katolickiego jest tylko częścią protestanckiego pojęcia Kościoła, jako „Kościoła ludowego”, a więc wyłącznie horyzontalnego, wprowadzanego w miejsce tradycyjnego pojęcia Kościoła hierachicznego i pionowego.
 
Niedawno, bo przy okazji Trzeciej Konferencji Episkopatu Ameryki Łacińskiej w Puebla (Meksyk), w dużej ilości publikacji, przeważnie autorów księży-marksistów, usiłowano narzucić to protestanckie pojęcie Kościoła i kapłaństwa. Dyskusja wśród pisarzy katolickich spowodowana książkami Hansa Kunga jest dowodem do jakiego stopnia wpływy protestanckie są dzisiaj obecne w Kościele katolickim. Przecież Hans Kung zajmuje w dzisiejszym Kościele postawę hardziej radykalną niż swego czasu Luter. Kung jest myślicielem protestanckim wewnątrz Kościoła katolickiego. W swej książce o Kościele (Die Kirche) usiłuje narzucić katolikom czysto protestanckie pojęcie Kościoła. I znamienne jest, że jego opinie nie są natychmiast odrzucane przez katolików, lecz tylko dyskutowane. Nawet już po oficjalnym orzeczeniu Stolicy Świętej, w pełni popartym przez Episkopat Niemiec, nadal różni teologowie i biskupi występują w obronie tak oczywiście protestanckiej postawy. Jeśli chodzi o nową liturgię, to sami protestanci twierdzą, iż została ona, przynajmniej kanon drugi i czwarty, dostosowana do wymagań luteranizmu. Także wielu katolików nawróconych z protestantyzmu z rozpaczą i bólem, rozpoznaje w nowej liturgii mszalnej ceremonie protestanckie. Jako przykład można przytoczyć opinię znanego pisarza francuskiego Julien Green. Nawrócony z anglikanizmu na katolicyzm, w swym wielotomowym pamiętniku-kronice często się skarży, że w nowej liturgii mszalnej spotyka się z elementami liturgii terańskiej. Nadto wielu biskupów i księży, otwartych zwolenników protestantyzmu, świadomie i celowo taką właśnie dają interpretację nowej liturgii mszalnej, wbrew jasnym oświadczeniom Soboru. Katechizm holenderski także jest jednym z wielu dowodów protestantyzacji katolicyzmu, gdyż w nim dostosowuje się katolickie Credo do wymagań i gustów protestantów, przede wszystkim przez pomijanie tego wszystkiego co odróżnia katolicyzm od protestantyzmu. Szybko przetłumaczony na wiele języków i obecnie rozpowszechniony niemal we wszystkich krajach, przyczynia się do zmiany treści Wiary. Stąd też zrozumiałe jest, iż wielu katolików ze zgrozą zapytuje wraz kardynałem Slypyjem czy nie zachodzi niebezpieczeństwo zmiany religii.
 
Fakt oczywistej protestantyzacji katolicyzmu usprawiedliwia stwierdzenie, że z tego co zostało uprzednio wspomniane jako judaizacja chrześcijaństwa, także ma miejsce obecnie w Kościele katolickim. A więc na przykład obrazobórstwo. Zjawisko to tak obce cywilizacji łacińskiej, jako iż jej korzenie tkwią w starożytnej Grecji i w przedchrześcijańskim Rzymie, jest typowe dla tradycji żydowskiej, która zabrania przedstawiania Boga w malarstwie i rzeźbie. To starotestamentowe stanowisko jest całkowicie zrozumiałe, gdyż chodziło o zwalczenie niebezpieczeństwa kultu pogańskich bożków. Ale w chrześcijaństwie „sztuka kościelna” (ars sacra) jest zupełnie usprawiedliwiona w świetle dogmatu Wcielenia: Bóg przestał być dla człowieka tylko Duchem, stając się także i Ciałem w Jezusie Chrystusie, a więc przyjmuje postać wyobrażalną i materialnie możliwą do przedstawienia w rzeźbie i malarstwie. Bardziej jeszcze się usprawiedliwia kiedy chrześcijański kult religijny rozciąga się także na Najświętszą Dziewicę Bogarodzicielkę i na świętych. Chrześcijanie nie czczą obrazków jako takich, lecz to co one przedstawiają, a więc Chrystusa Pana, Boga Wcielonego, Najświętszą Dziewicę Maryję i świętych. Same święte obrazy i figury jako takie także wymagają poszanowania przez to co przedstawiają, zwłaszcza jeśli są poświęcone. Obrazobórstwo od czasu do czasu pojawia się w Kościele jako objaw tradycji żydowskiej. Znane było we wczesnym Średniowieczu, później w przededniu pojawienia się protestantyzmu i jako jego część składowa i zawsze się pojawia kiedy rosną w Kościele wpływy żydowskie. Właśnie protestantyzm, jako judaizacja chrześcijaństwa, stał się słynny ze swego obrazobórstwa. Nic przeto dziwnego, że skoro obecnie stwierdzamy proces protestantyzacji katolicyzmu, także towarzyszy mu obrazobórstwo. W ostatnim dwudziestoleciu, poza Polską, świątynie katolickie zostały ogołocone, gdyż święte obrazy i rzeźby zostały z nich brutalnie i po barbarzyńsku usunięte, przez co stały się podobne do pustych i zimnych zborów protestanckich. Należy też tu wspomnieć, jako przejaw protestantyzacji czyli judaizacji katolicyzmu, zaciekłą walkę z dogmatem Trójcy Przenajświętszej. Jest niezaprzeczalnym faktem, że dogmat ten znikł tajemniczo prawie ze wszystkich katechizmów wydanych w ostatnim dwudziestoleciu. Można słusznie podejrzewać, że stosowano w tym wypadku znaną metodę przemilczania. Już Karl Barth utrzymywał, że dogmaty systematycznie przemilczane zostają zapomniane lub też uważane za „przestarzałe”. W świetle tej walki wewnątrz Kościoła z dogmatem Trójcy Przenajświętszej należy żałować, że piękna modlitwa „Suscipe soncta Trinitas” nie przeszła z liturgii mszalnej św. Piusa V do nowej liturgii mszalnej Pawła VI. Innym objawem protestantyzacji katolicyzmu jest moda w teologii i katechizacji na tzw. „Jezusanizm”, czyli tendencja nie używania wyrażenia „Chrystus” czy „Jezus Chrystus”, lecz tylko Jezus. W ten sposób zastępuje się „Chrystologię” „Jezusologią”. Sprawa ta jest wielkiej wagi, gdyż „Chrystologia” zajmuje się Chrystusem Panem i jest związana z Mesjaszem-Zbawicielem i z Wcieleniem Słówa Bożego, natomiast „Jezusologią” zajmuje się tylko Jezusem z Nazaretu. Imię „Chrystusa” (Namaszczonego) może nosić tylko oczekiwany w Starym Testamencie Mesjasz-Zbawiciel, podczas gdy imię Jezusa może nosić ktokolwiek (w Hiszpanii jest to imię bardzo powszechne). Nadto, dla chrześcijan Chrystus to nie tylko przyobiecany Mesjasz-Zbawiciel, ale to Słowo, Druga Osoba Trójcy Przenajświętszej, wcielone we wnętrznościach Najświętszej Dziewicy Bogarodzicy. Porzucając termin „Chrystus”, porzuca się „Chrystologię”, jako naukę teologiczną o Bogu-Człowieku, o Słowie Wcielonym i zastępuje się ją błahą i płytką „Jezusologią”, czyli biografią człowieka z Nazaretu. Jest to stara postawa żydowska, przyjęta od dawna przez niektóre sekty protestanckie. Otóż ta niecna i podstępna postawa walki z bóstwem Chrystusa Pana przeszła ostatnio do Kościoła katolickiego i przejawia się przede wszystkim w tendencyjnych katechizmach, które tylko mówią o Jezusie, ale nigdy o Chrystusie. A stąd już prosta droga do opuszczania w katechizmach wszystkiego na temat Wcielenia, czy dwóch natur w jednej osobie Chrystusa Pana, ludzkiej i boskiej, stąd też i przemilczanie iż Najświętsza Dziewica jest Bogarodzicą i przedstawianie Jej tylko jako Marii, „matki cieśli z Nazaretu”. A skoro w katechizmie znika boskość Chrystusa Pana, gdyż jest mowa tylko o „Jezusie”, nie ma podstaw do wspominania Trójcy Przenajświętszej, a więc chrześcijaństwo sprowadza się do monoteizmu żydowskiego. Jest to więc powrót do arianizmu, który przecież był herezją żydowską, inspirowaną przez Talmud. Bo źródło „Jezusonizmu” jest właśnie w Talmudzie, skąd przeszło do protestantyzmu, a dziś z protestantyzmu przechodzi do teologii i katechezy katolickiej. Jednocześnie zwalcza się istnienie Trzeciej Osoby Trójcy Przenajświętszej, Ducha Świętego, po prostu w katechizmach przemilczając jej istnienie, a w liturgii używając wyrażeń mętnych i dwuznacznych, jak „Duch Boży” i „Duch Jezusa”, terminy często pisane z małej litery – a więc „duch Boży” i „duch Jezusa”, co może znaczyć zarówno wspomnienie o duszy Chrystusa Pana, jak też i niewyraźną aluzję do Ducha Świętego. A kiedy Chrystusa Pana zastępuje się; „Jezusem”, a Ducha Świętego „duchem Jezusowym”, znikają dwie z trzech Osób Trójcy Przenajświętszej i już chrześcijaństwo jest sprowadzone do monoteizmu żydowskiego (mojżeszowego) lub mahometańskiego. Także judaizacja katolicyzmu, a więc i jego protestantyzacja dokonuje się poprzez proces marksizacji teologii. Marksizm bowiem jest w istocie swej judaizmem, nie dlatego, że Marks i Engels byli Żydami, ale dlatego, że jest to myśl sformułowana w związku ze sprawą żydowską i przedstawiona jako sprawy tej ostateczne rozwiązanie. Nadto prawie wszystkie zasadnicze pojęcia tzw. „marksistowskiej teologii” są wzięte z judaizmu i praktycznie teologia ta jest kontrabandą myśli żydowskiej (rabinistycznej) w Kościele. Ta judaizacja (protestantyzacja) katolicyzmu przez marksizm okazuje się. przede wszystkim w zeświecczeniu i w zmaterializowaniu pojęcia „Królestwa Bożego”, które w ujęciu marksistowskiej teologii całkowicie traci charakter duchowy i nadprzyrodzony, przekształcając się w pojęcie czysto doczesne i polityczno-ekonomiczne, utożsamiając się często z jakimś mglistym ustrojem socjalistycznym, czy też wyraźnym ustrojem komunistycznym. Łatwe, szybkie a często nawet entuzjastyczne opowiadanie się części duchowieństwa katolickiego za socjalizmem – wbrew jasnej w tej sprawie postawy nauki społecznej Kościoła, wyrażonej w encyklikach społecznych, czy to na rzecz jakiegoś bliżej nieokreślonego socjalizmu utopijnego, czy to na rzecz socjalizmu marksistowskiego, także jest oczywistym przejawem procesu protestantyzacji katolicyzmu. Sprowadzenie chrześcijaństwa tylko do ideologii społeczno-gospodarczo-politycznej, wyłącznie ześrodkowanej na doczesności, co prowadzi do przekształcenia Kościoła z instytucji religijnej w instytucję dobroczynności, to jeszcze jeden więcej objaw wpływu protestantyzmu. Dla wielu katolików nawet grzech przestał już być obrazą Boga, stając się tylko obrazą człowieka, a zwłaszcza pojęciem szkody wyrządzanej społeczności. Wszystko staje się tylko doczesne, społeczne, gospodarcze, materialistyczne, komunistyczne. Warto też wspomnieć o tym, że duszpasterstwo sakramentalne w ostatnich latach coraz częściej przybiera charakter gromadny, przez co zaciera się osobowy stosunek człowieka do Boga. Obecnie wszystkie sakramenty św. są w wielu krajach udzielane tylko zbiorowo: zbiorowe chrzty, bierzmowania, zbiorowa pokuta, zbiorowa Eucharystia (Msza św. i komunia), zbiorowe błogosławieństwa małżeństw, zbiorowe wyświęcanie kapłanów i nawet już tylko zbiorowe udzielanie ostatniego namaszczenia, zwanego dziś sakramentem chorych. Niewątpliwie jest wiele najsłuszniejszych argumentów na korzyść tego nowego duszpasterstwa sakramentalnego, ale trudno nie widzieć w tym także i niebezpieczeństwa porzucenia osobowego i osobistego stosunku człowieka do Boga, który tak odróżniał Kościół Katolicki od protestantyzmu. Stąd już tylko krok do całkowitego zaświecczenia, czyli do zupełnej protestantyzacji. Łaska Boża i nadprzyrodzoność są już zapomniane do tego stopnia, że nawet nie wspomina się o nich w dokumentach urzędowych, jak np. w dokumencie ogłoszonym przez Konferencję w Puebla. Życie nadprzyrodzone, a więc to co jest najistotniejsze w chrześcijaństwie, znikło już całkowicie w większości nowych katechizmów, a przed tym już z wielu teologii, które uważają się za katolickie (jak np. teologia Karola Rahnera). Część duchowieństwa katolickiego okazuje nawet jakąś dziwną nerwowość, jakiś pośpiech, aby nie tylko dogonić protestantów w tej sekularyzacji, lecz przegonić, jakby czuli się zawstydzeni, że dopiero teraz uznali za słuszną postawę Lutra i Kalwina. Tak więc niestety, prawie to wszystko co poprzednio zostało stwierdzone w związku z sekularyzacją chrześcijaństwa poprzez protestantyzm, także obecnie charakteryzuje wiele środowisk katolickich. Znaczna część współczesnego procesu zmian w Kościele – przez rozciągnięcie go na to co istotne (dogmaty), zamiast ograniczyć go wyłącznie do tego co przypadkowe, drugorzędne – jest niszczeniem Wiary.
 
Co stanowi główną przyczynę tej szybkiej protestantyzacji katolicyzmu? bez wątpienia źle pojęty ekumenizm. Bo w rzeczywistości istnieją obecnie w Kościele różne ruchy ekumeniczne, które -dla uproszczenia -można sprowadzić do trzech zasadniczych, a mianowicie do dwóch błędnych i jednego właściwego. Zacznijmy od ekumenizmów błędnych. Pierwszy z nich to ruch na rzecz zjednoczenia wszystkich Kościołów chrześcijańskich za wszelką cenę i jak najszybciej. Ten pośpiech tłumaczy się strachem przed wspólnym nieprzyjacielem jakim jest materializm-ateizm. Ten ekumenizm z konieczności prowadzi ku jedności powierzchownej, płytkiej, nieszczerej i oportunistycznej, stąd też skazany jest z góry na niepowodzenie. Drugi niewłaściwy ruch ekumeniczny jest jeszcze gorszy i bardziej niebezpieczny, gdyż jego motywacje nie są religijne, lecz wyłącznie świeckie, doczesne, ziemskie, utopijne. Jest on inspirowany nie troską o Wiarę, nie o chwałę Bożą i przyszłość chrześcijaństwa, lecz jedynie troską o przyszłość ludzkości, społeczeństwa, kultury. Wychodząc z założenia, że religia, jako część kultury, jest niezbędna w życiu człowieka i społeczeństwa, stara się doprowadzić do zaistnienia tylko jednej religii, jako węzła jednoczącego wszystkich ludzi. Mając na uwadze budowę jednego społeczeństwa, jednego światowego Państwa, potrzebuje dla niego jednej religii. Nie obchodzi go sprawa wiary, a więc sprawa, która z istniejących religii jest prawdziwa; obchodzi go tylko użyteczność praktyczna jednej religii. Stąd troska o doprowadzenie do syntezy (synkretyzmu) wszystkich religii, aby z czasem dojść do jednej religii, uniwersalnej, powszechnej, takiej, która mogłaby być przyjęta i wyznawana przez wszystkich, jako podstawa jednej kultury, jednego społeczeństwa, jednego Państwa przyszłości. Jest to mrzonka niezliczonych utopistów wszystkich czasów. W początkach XIX wieku jasno postawił ten postulat Henri de Saint-Simon. Jego „nowe chrześcijaństwo”, zlaicyzowane, pozbawione dogmatów, sprowadzone tylko do etyki, a więc do braterskiej powszechnej miłości, miało stać się fundamentem szczęśliwego społeczeństwa jutra. Dziś ten typ ekumenizmu, wyjątkowo silny, powszechny, pełen energii i inicjatywy, przenika do wewnątrz prawie wszystkich religii. Ma on też, niestety, wielu zwolenników wewnątrz Kościoła katolickiego. Pragnie on stopniowo urzeczywistnić swój program, najpierw jednocząc wszystkie wyznania chrześcijańskie, aby następnie móc to oddogmatyzowane chrześcijaństwo laickie zjednoczyć z innymi monoteistycznymi, po czym, przechodząc do następnego etapu, doprowadzić do zjednoczenia wszystkich religii, dochodząc w ten sposób do jednej religii uniwersalnej. Są to plany naiwnych marzycieli, a także i świadomych wrogów chrześcijaństwa. Są to plany szatańskie. Dla nas, chrześcijan jakiegokolwiek wyznania, a przede wszystkim dla katolików, istnieje tylko jeden autentyczny ekumenizm, nakaz i konsekwencja jedności i powszechności Wiary. Mamy obowiązek walczyć o zwycięstwo autentycznego ekumenizmu, przewidzianego w czasie Ostatniej Wieczerzy w modlitwie Chrystusa Pana. Ale właśnie protestantyzacja katolicyzmu utrudnia nam urzeczywistnienie tego autentycznego ekumenizmu. (…)
 
 ks. prof. Michał Poradowski „Kościół od wewnątrz zagrożony” /fragment/