Wedle socjalistycznej koncepcji świat
rozpada się na dwie walczące z sobą klasy — na „burżuazję“ i
„proletariat”. Każdy człowiek to albo „burżuj” albo „proletariusz” i
musi zatem stanąć po tej czy tamtej stronie barykady… Tak głoszono
początkowo — na tym stanowisku stała pierwsza międzynarodówka, to samo
stanowisko usiłują zajmować i międzynarodówki obecne — socjalistyczna
tudzież komunistyczna. Ale życie jest zgoła inne, niż to sobie czerwoni
„towarzysze” wyobrażają — bardzo rychło spostrzeżono, że poza
„proletariuszami” i „burżujami” są jeszcze inni ludzie, których nie
można zaliczyć do żadnej z tych dwu kategoryj. Są przecież majstrowie,
którzy jeśli biorą udział w walce klas, to raczej po stronie kapitału, a
nie po stronie świata pracy, są rzemieślnicy — ludzie pracujący we
własnych warsztatach. Czort wie, proszę towarzyszów, co z nimi zrobić? —
Pracują sami, więc niby do klasy pracującej należą ; ale z drugiej
strony nie są najemnikami, wręcz przeciwnie, najmują innych, zatem do
krwiopijców winno się ich zaliczyć? Albo i tacy robotnicy, co mają
własne domki? Na Śląsku czy choćby w Łodzi względnie w Białymstoku na
setki i tysiące trzeba ich liczyć. Co z nimi począć? Stoją przy
warsztatach, zatem należą do autentycznego proletariatu. Ale i domy
mają, czyli do kamieniczników psia ich mać, należą! Taki znaczy się,
towarzysze, burżuj, co osiemdziesiąt złotych tygodniówki ma… Tylko
kłopot z nimi — ani rusz w system proroka Marxa nie włażą!
Ale największe zmartwienie miało
„towarzystwo” z inną kategorią ludzi:— z bezrobotnymi. Bezrobocie
istniało zawsze — system wolnokapitalistycznej gospodarki wymaga, aby na
rynku pracy była pewna ilość niezatrudnionych rąk. Ta pewna rezerwa
armii pracy, ci ludzie wyrzuceni przez kapitał poza nawias życia,
potrzebni są do regulowania cen pracy. Gdy tylko na rynku pracy znikało
bezrobocie, stawki płac od razu skakały w górę i całą kalkulację
fabrykantów szlag trafiał. Toteż bezrobocie hodowano jak najcenniejszy
kwiatek liberalistycznej gospodarki. W grę wchodziły zarobki
kapitalistów, trwałość systemu, święta kapitalizacja i tak zwany
dobrobyt kraju – cóż wobec tego miało za znaczenie gnicie
kilkudziesięciu tysięcy ludzi! Ludzie ci, nie mieli nawet tego, co
wyzyskiwany robotnik — sami nie wiedzieli, czemu życie zepchnęło ich na
samo dno, czemu muszą żywcem gnić w najgorszych norach, czemu zawsze są
głodni, jak psy spędzani z reprezentacyjnych ulic, czemu ich dzieci
rodzą się chore i tak szybko umierają. Bezrobotni z Solca, z Bałut, z
Ostatniego Grosza, z Haarlemu, z Woli, nie wiedzieli, że muszą żywcem
gnić i usychać, bo jest to potrzebne systemowi wolnokapitalistycznemu do
utrzymania „równowagi”; ale taki spec od spraw społeczno-gospodarczych,
jak Marx wiedział o tym doskonale. Wiedział więcej — znał doskonale
rolę bezrobotnych w rewolucji. Bo to oni przecie, ci sankiuloci —
bezportkowcy roznieśli Bastylię, oni krwawili na barykadach w 48-tym
roku, oni byli jądrem paryskiej Komuny, a jednak… Jednak rzucił im w
twarz za to wszystko jak błotem — obelżywym wyrazem
„lumpenproletariat!“.
Kapitaliści głodzili ich, traktowali jak
bydło i gorzej niż bydło — żyd ich zelżył! Za co? Za nic — tak mu po
prostu wypadało z kalkulacji. Nie wiedział, co z nimi począć!
Nienawidził ich za ich nędzę i gardził nimi. Inaczej nie mogło być był
przecie najklasyczniejszym typem „burżuja”. Czytajcie listy Marxa do
Engelsa —- tam syn rabina odkrywa karty przed synem fabrykanta — jest
szczery. Nie deklamuje o „sprawiedliwości społecznej”, o krzywdzie
wyzyskiwanych, nie snuje teoretycznych rozważań na temat nadwartości,
ale zionie nienawiścią do oficerów i urzędników. Żyd piekli się na
Prusaków, jak gdyby przeczuwał, że kiedyś właśnie ci Prusacy pierwsi
zmiażdżą żydowskie przywileje. Marx chciał zniszczyć aryjskie państwo,
ale nie wierzył w siły mieszczańskiej rewolucji — właśnie za tę
„słabość” znienawidził burżuazję i postanowił wyzyskać jako narzędzie
swych planów masy robotnicze! Czytajcie listy Marxa, a poznacie go — co
innego pisał w broszurach i rezolucjach, z zupełnie czegoś innego
zwierzał się przed przyjacielem. Proletariat chciał rzucić na
mieszczaństwo, aby w powstałym w ten sposób kłębowisku zginął
znienawidzony przezeń system. Ale zanim się proletariat rzuci na
burżuja, trzeba go zorganizować, trzeba czekać na dobrą sposobność
dziesiątki lat!… Bezrobotni tego nie wytrzymają — wiecznie głodnym
ludziom nie można kazać czekać, jeśli się ich zorganizuje, należy nie
zwlekając pchnąć do ataku. Jak tu zresztą nędzarzy organizować? Są
przecie elementem płynnym, nędzarzami, wyrzutkami, włóczęgami — są jak
psy bezdomne. Co innego robotnicy— ci pracują w fabrykach, łatwo dają
się zgromadzić, łatwo ich zaagitować. Wystarczy zaszczepić „czerwonkę”
kilku z nich, aby zarazić całą fabrykę. No i przecie czekać mogą… Wybór
Marsa padł na pracujących, a bezrobotnym dostała się pogardliwa nazwa
„lumpenproletariatu” — ich zresztą pozyskiwać nie trzeba. Gdy wybuchną
zamieszki, pierwsi ruszą do ataku i… pierwsi polegną, aby swymi ciałami
wymościć drogę do zwycięstwa nie tyle zorganizowanemu proletariatowi,
co… Marksom i Engelsom, politrukom i komisarzom, Libknechtom, Różom
Luksemburg, Trockim, Kaganowiczom, Blumom, Kelsztajnom, Belom Kun i w
ogóle Sołowiejczykom. Pójdą na barykady, w ogień i będą ginąć, tak samo
nie rozumiejąc, za co giną, jak nie wiedzą, za co żywcem gniją! Takie
było wyrachowanie — dlatego padł obelżywy wyraz ,lumpenproletariat”.
„Lumpenproletariat” jest pogardzany i
znienawidzony przez „proletariuszów”, bo przecie właśnie z
„lumpenproletariatu” rekrutują się „łamistrajki”. Lumpenproletariat!
Łamistrajki! Hołota i zdrajcy klasowej solidarności! Pomiędzy
pracującymi a bezrobotnymi wre nie mniej ostra wałka, niż pomiędzy
„klasą pracującą” a wyzyskiwaczami. Walka tą wre już nie o nadwartość,
ale o ochłapy, spadające z wielkokapitalistycznych stołów. Żrą się o
chude kości. Tak było zawsze i tak samo teraz jest, choć sytuacja
zasadniczo się zmieniła.
Gnili bezrobotni, ale ustrój
liberalistyczny gnił również. Początkowo nieodzowny odsetek
niepracujących był mały — na dziesięciu pracujących wypadał jeden bez
pracy — dziś jest odwrotnie. Na przykład w Polsce przemysł, górnictwo i
transport zatrudnia około 600 tysięcy, a bezrobotnych mamy co najmniej 6
milionów — na jednego pracującego wypada dziesięciu
„lumpenproletariuszów”! Co wywalczył w ciągu dziesięcioleci proletariat?
Wywalczył skrócony czas pracy, ubezpieczenia społeczne, ochronę pracy
dla kobiet i młodocianych, umowy zbiorowe i przedstawicielstwo w postaci
delegatów — inaczej mówiąc, ułożył sobie proletariat lepsze warunki,
załagodził walkę klas i ujął ją w normy. Ale co „towarzystwo” wywalczyło
dla dziesięćkroć liczniejszej armii nędzarzy, pracy pozbawionych? Nic!
„Proletariacka solidarność” obejmuje tylko „proletariuszów” —
lumpenproletariat wyłącza! Niech zdychają. Nie przyjmuje się ich do
związków zawodowych, nie dopuszcza się nawet do pracy — drukarze, czy
pluszarze, kotoniarze czy poligrafowie, słowem wszystkie gałęzie pracy,
gdzie zarobki są cokolwiek lepsze, dla bezrobotnych nie istnieją.
Proletariusze — widocznie w imię solidarności antykapitalistycznej – nie
dopuszczają uczniów i praktykantów. Boją się, że wokoło ochłapów będzie
zbyt wielki tłok. Obraz rozpaczliwy, ale czy można tu winie
pracujących, zorganizowanych w klasowych związkach zawodowych, brutalnie
odpychających od bram fabryk bezrobotnych?
Nie — winni tu są twórcy socjalizmu i
kierownicy ruchu klasowego. To oni od razu wypuścili pogardliwie poza
nawias „lumpenproletariat” — to oni rozbili świat pracy na
uprzywilejowany, zorganizowany „proletariat” i pętający się
„lumpenproletariat”! A rezultatem tego jest obecny stan rzeczy, kiedy
nieliczna stosunkowo grupa pracujących ma jakie takie prawa, a większa
część usycha z głodu. To oni — głosiciele walki klas, złagodzili ostrze
walki z wyzyskiwaczami, bo usunęli od walki najdynamiczniejszy element!
Dzięki socjalizmowi kapitaliści przez tyle dziesiątków lat zdołali
utrzymać się przy korytach złota i władzy. Klasowcy „walczyli” przeszło
pół wieku i… kapitalizm tylko się wzmocnił przez ten czas, a liczba
bezrobotnych wzrosła do milionów. Nie zdołali ci „obrońcy” klasy
pracującej ochronić nawet’ ten swój pracujący i zorganizowany
„proletariat” przed wyzyskiem, nie zdołali mu zapewnić niczego więcej
poza Ubezpieczalnią i sprzedajnymi delegatami!
Dopiero ruchy nacjonalistyczne, które
zniosły sztuczny podział na „proletariat* i „lumpenproletariat” w ciągu
kilku lat zdołały w szeregu krajów obalić wszechwładztwo kapitału,
zdołały zapewnić wszystkim pracę — raz wreszcie zdjęły z mas wyrzuconych
za burtę życia nędzarzy piętno niezasłużonej obelgi
„lumpenproletariatu”. Bo dla klasowców jest jedno tylko kryterium —-
użyteczność tej czy innej grupy jako narzędzia w walce pomiędzy
Sołowiejczykami, a państwami aryjskimi; natomiast dla nacjonalistów
każdy jest bratem bez względu na to, czy ma pracę, czy je j nie ma. I
właśnie ta uczciwość w polityce jest silą nacjonalizmów.
Kazimierz Hałaburda